Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/116

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Pan Stanisław budził się w nocy, i przypomniawszy sobie, co się niedawno stało, zrywał się na równe nogi i biegł do okna, otwartego na rozcież, wysunąć głowę na chłodne powietrze. Zdawało mu się bowiem ciągle, że jest ofiarą jakichś złośliwych marzeń sennych, szydzących z jego biednego, szarego życia. Czyż on naprawdę widział wieczorem pannę Ludmiłę, pochyloną nad zimną przepaścią, pragnącą spoczynku w jej objęciach? Czy naprawdę ściskał i całował te drobne, twarde ręce? Czy się odważył powiedzieć jej to, co ukrywał sam przed sobą na dnie duszy? Oszalał, oszalał! Ma gorączkę!...

Ale kiedy nocny powiew ostudził mu rozpalone czoło, świeże wrażenia wracały. Czuł znowu dotknięcie drobnych palców na swojej skroni, ciepło drżącego w jego ramieniu ciała, widział niebieskie źrenice, spoglądające na niego z niepokojem. Tak, nie mógł wątpić dłużej! Popełnił to, czego się zarzekał najbardziej.

On, nędzarz, wyrobnik, z wysuszonem sercem i znużoną duszą, poważył się podać dłoń tej pięknej, młodziutkiej, czystej jak kropla porannej rosy dzieweczce. Podał jej dłoń i poprowadził ją do mrocznych nizin ubóstwa, tam, gdzie się walczy bez nadziei zwycięztwa, gdzie się wciąż sączy potok krwawego potu, gdzie umysł gaśnie, a ręka sięgająca po kawał chleba, opada bezsilna... Ażeby uczynić coś podobnego, trzeba być pospolitym zbrodniarzem, albo człowiekiem gotowym deptać z zimną krwią najpiękniejsze kwiaty w bezmyślnej, egoistycznej pogoni za użyciem. Ten sam szatan,

108