Zarzucił na siebie stare, poplamione palto i zabierał się do drogi.
— W takiem ubraniu nie możesz w żaden sposób pokazywać się ludziom, Bolesławie — zawołała pani Kazimiera, obrzucając męża niechętnem spojrzeniem. — Kup sobie nowe, zaraz. Tylko zaraz, proszę cię bardzo. Za kogóż cię będą brali znajomi, jeżeli się do nich tak udasz?
— To będzie drogo kosztowało...
Zamknęła mu usta dłonią. Wyszedł uśmiechnięty, uradowany.
— Czyż to nie nowy dowód, jak Kaziuchna go kocha, jak dba o niego?
W samo południe pan Bolesław odświeżony, „ucywilizowany“ jak myślał sam o sobie, gramolił się na czwarte piętro dużego domu, po krętych i ciemnych schodach, szukając pracowni syna. Otworzywszy niskie drzwi, znalazł się niespodziewanie w obszernej, sklepionej sali, o wysokich, wzniesionych o parę metrów nad podłogę i pozasłanianych oknach, wpośród nieładu artystycznego, o którym nie miał dotąd wyobrażenia.
Niedaleko od łóżka na samym prawie środku pracowni stały duże sztalugi, a na nich zaczęty dopiero obraz, wyobrażający mglistą, świetlaną postać kobiecą, błądzącą wpośród ciemności nocnych. Na ścianach wisiały malowidła wykończone, ale noszące tak oryginalny charakter, że przybysz mimowoli stanął w zadziwieniu.