Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/233

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

jeszcze zadrwiła z niego w taki przykry sposób. Stracił też na humorze i robił uszczypliwe uwagi, wtrącając się do rozmowy, którą prowadził Chojowski z jego ojcem.

— Wie pan, nie poznaję Warszawy — mówił z goryczą pan Bolesław — chwilami doznaję takiego wrażenia, jakby mnie przeniesiono do Nowego Jorku, albo też na kraniec świata! Ludzie tu tworzą stado, pasące się bezmyślnie na stepie, gotowe rozproszyć się na pierwszy lepszy szelest, błądzące bez celu byle dalej. Nikt nie zastanawia się, co jutro przyniesie, żadnych prądów, żadnych dążeń — rzekłbym, miasto zaczarowane, gdzie wszystko, co żyło, śpi snem głębokim, z którego nie ocknęłyby nikogo nawet gromy, nawet powódź! Wielka wydma, przenoszona z miejsca na miejsce lada powiewem wiatru, niepłodna. Nasze społeczeństwo jest ubogie, to prawda, powinniśmy mu przysparzać bogactw materyalnych, ależ, dla Boga! nie róbmy sobie z tego programów! Pieniądz, to tylko pieniądz, i sam przez się nie podniesie nas ani na jeden cal po nad poziom pełnego koryta. No i do czegośmy doszli?! Że ta nasza, niegdyś do szpiku kości, Warszawa zamieniła się na gniazdo karyerowiczów, pełno naokoło ciebie jakichś typów z pod ciemnej gwiazdy, co to się do złotego cielca modlą a o Boga nie dbają! jakichś kosmopolitów! Żeby takiego pana nauczyć po angielsku albo po niemiecku, to byłby z niego cudzoziemiec gotowy. Co najsmutniejsze, czujemy nieomal szacunek dla takich, co sobie potrafili kieszenie napchać, choćby to byli, jak powiedział niedawno jeden z moich kuzynów, szubrawcy skończeni! Pieniądz, zabawa, no, i sport! I to się nazywa Życie publiczne! Widzi mi się, że przeciętny warszawiak wolałby order kotylionowy albo żeton sportowy od nie wiem już

225