Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/215

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

a przecież pan Stanisław potrafiłby odróżnić to dotknięcie ciepłej, miękkiej i subtelnej ręki wtedy nawet, gdy ma ich podawano tysiące wpośród najgłębszych ciemności nocnych.

Nie, tak być dłużej nie powinno, — mówił sobie codzień niemal Chojowski, przychodząc do kantoru.

Kilkakrotnie już, już zbliżał się do panny Wandy w zamiarze powiedzenia jej: Niech mi pani powinszuje, jestem narzeczonym, ale zawsze cofał się; bo zdejmował go jakiś strach. Rozumiał przytem, że takie powiedzenie zakrawałoby na okrucieństwo, byłoby wprost brutalstwem, którego on nie powinien, nie chce się dopuścić. Ale czas leciał i starannie ukrywana tajemnica lada dzień mogła się ujawnić. Pan Stanisław postanowił więc pozbyć się tego wyrzutu sumienia, który

odbierał mu spokój, zatruwał nawet każdą słodszą chwilę przy boku Ludmiły. Gdyby nie zawinił nic przeciwko tej skromnej, pracowitej panience, milczałby niezawodnie, ale niestety, czuł, że na nim w pewnej mierze leży odpowiedzialność za to, co się stało. Czyż jego nierozsądny krok wtedy na majówce nie był tym podmuchem, który rozniecił w trawiący płomień iskierki, drzemiące w duszy kasyerki? Tak, zawinił, a więc musi odpokutować, musi się narazić na największą przykrość ze strony panny Wandy, dać jej najzupełniejszą satysfakcyę, pozwolić się poniżyć nawet, upokorzyć, podeptać... Wie doskonale, że panienka może mu powiedzieć: „Mylisz się pan, nie czułam i nie czuję dla ciebie nic, prócz koleżeńskiej życzliwości, a twoje przypuszczenia dowodzą twojej zarozumiałości jedynie.“ Gorzej jeszcze, może się ona obrazić za to wtrącanie się do tajemnic jej serca, może go nazwać

207