Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/256

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

kilku panów robiło wyciągi z papierów, leżących na stole i niektórzy szykowali się do wyjścia.

— I to już koniec? — pytał Olaski, rozglądając się dokoła.

— A no, mamy nowy syndykacik! — rzekł Chojowski, umiechając się. — Czegóż pan chce więcej?

Stary szlachcic wzruszył ramionami.

— I będziemy napychali kieszenie pieniędzmi, wyciąganemi u swoich, czy tak?

— Trochę, ale niech pan nie zapomina, że ukuliśmy zarazem nowy młot na niemców! Trudno, każda wojna, nawet bezkrwawa, kosztuje — mówił pan Stanisław, zapalając papierosa. — Uważajmy więc podwyżkę cen na wyroby celuloidowe za rodzaj podatku narodowego. No, a pan? — dodał buchalter, zwracając się do Komirowskiego — na ile akcyj zamierza się pan podpisać?

— Co, ja? — odparł pan Bolesław z wyrzutem. Pan drwisz, jak zawsze, a mnie się płakać chce. I to ma się nazywać robotą społeczną?! Wie pan, mam do pana żal.

— Za cóż to?

— Że mnie pan tutaj wprowadził pomiędzy tych ludzi taki niech się pan gniewa, ale mówię to, co czuję. Mógłby mi pan oszczędzić takiego widoku. Z początku, kiedy ten redaktor przemawiał, myślałem, że oni naprawdę coś pożytecznego zrobią. Stary jestem wróbel, a na plewy mnie jeszcze biorą. Tfu!

248