Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/66

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— Nitki... tak, tak... Otóż ja właśnie jestem połączona takiem niteczkami z rodzinną wioską.

— Doskonale pan to powiedział! Widzi pan ten kwiatek? — rzekła, wskazując końcem nóżki na roślinkę, przytuloną do grudki ziemi, — nie wiem nawet jak się on nazywa, ale znamy się doskonale oboje. Kiedy byłam ot, taka maleńka, chodziłam z mamą tutaj i robiłam sobie maleńkie ogródki, zwyczajnie jak dzieci, i ten kwiatek najbardziej lubiłam w nich sadzić, bo taki był wdzięczny, przyjmował się, choć inne zaraz więdły. Spotykałam go na polu, co rok w czerwcu i jakoś przyzwyczaiłam się do niego, pomimo, iż nie odznacza sie niczem, jest prawie brzydki. Nieprawdaż? Albo ta brzoza! Wracając ze spaceru, siadałyśmy obie z babunią w jej cieniu; ona brała mnie na kolana i opowiadała bajki. Pamiętam prawie każdą z nich, bo słuchałam z zapartym oddechem. Żadna książka nie zajmowała mnie później bardziej, aniżeli te opowiadania o zaklętych królewiczach i królewnach. Mając dziesięć lat, zachorowałam ciężko i leżałam bez nadziei, przez kilka tygodni, sama nawet myślałam, że już nie wyzdrowieję. Kiedy mi wreszcie pozwolono wstawać z łóżka, mama zaprowadziła mnie na spacer, ale nie mogłam zajść dalej, jak do tego kamienia przy drodze, usiadłam na nim, żeby nabrać sił. Świat cały wydał mi się wtedy taki piękny, taki piękny, że niepotrafię nawet wyrazić tego! Płakałam z radości, patrząc na pola, na tę brzozę, na nasz dom i ogród. Ilekroć teraz usiądę na nim, ta sama radość powraca i wszystko, nawet ja, staje się w moich oczach piękniejszą. Niema tu w Kołatynie najmniejszego krzaczka, drzewka, kwiatka, z którym by mnie nie łączyły takie

58