nomię polityczną, wziął się nawet do pisania jakiejś rozprawy i w przystępie zapału do nauki czystej, porzucił pierwszą posadę... Wnet jednak, wysmagany nędzą, wrócił do kantoru, jak nieposłuszny pies do budy. Protesty podnosiły się w nim jeszcze, ale coraz słabsze, coraz rzadsze. Pewnego razu nowy pryncypał pochwycił go na pisaniu studyum o przeludnieniu i nie szczędził słów ojcowskiej nagany za ten występek.
— Trudno powinieneś pan sobie powiedzieć, że żyjesz tylko dla księgi głównej, — dodał na zakończenie, — inaczej nigdy nie zostaniesz solidnym handlowcem.
Przyjął z pokorą życzliwe rady i starał się wmówić w siebie, że naprawdę żyje tylko dla księgi głównej firmy X. I teraz umysłowa praca, ta piękna praca — kochanka, która mu niegdyś obiecywała tyle rozkoszy, wysysa mu mózg, jak wielka pijawka.
Iskrzący promień majowego słońca prześlizgnął się po rogu kamienicy, wpadł niby wielki grot pomiędzy bzy, rosnące pod oknem kantoru i utkwił w marmurowym przycisku na biurku. Oczy pana Stanisława pobiegły mimowoli w kierunku światła, zatrzymały się na zaledwie rozwiniętym, przytulonym do brudnej szyby bukiecie bzu... Szybkim ruchem podniósł się, chwycił zardzewiałą zasówkę i popchnął okno. Do zatęchłego pokoju wpadła natychmiast słoneczna fala powietrza, niosąc zbrukane miejskim zaduchem wonie wiosny. Gałązka bzu zakołysała się tuż pod ręką pana Stanisława, zerwał ją skwapliwie i podniósłszy do nosa, wciągnął w płuca jej podniecający zapach.