Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/237

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Wchodzących kolegów przyjął we drzwiach Malecki i podawszy im uprzejmie rękę, wprowadził do salonu, gdzie się już znajdowało kilkanaście osób, a pomiędzy nimi w samym kąciku, skromnie siedział Chojowski.

— Podobno macie panowie radzić nad podniesieniem jakiejś gałęzi przemysłu? — rzekł Komirowski. — I owszem, i owszem, chętnie przyłożę się swoim skromnym kapitalikiem do takiej roboty o charakterze społecznym.

— Zaraz zaczynamy — odparł Malecki.

Koledzy zajęli miejsca obok pana Stanisława, gdyż nikogo więcej nie znali tutaj.

Na środku obszernego, porządnie, ale nad wyraz banalnie umeblowanego salonu, stał duży stół, zarzucony papierami. Przy nim kilkanaście krzeseł krytych pluszem bordo, pustych jeszcze, bo obecni przechadzali się, rozmawiając półgłosem, albo też pochowali się w sąsiednim gabinecie, skąd dolatywał głośniejszy gwar, przerywany śmiechem.

Nagle gabinet zaczął się opróżniać; najprzód wytoczył się z niego okrągły, jak antałek, pan, z gładko ogoloną twarzą, z uśmiechem przyrosłym do wywiniętych warg; za nim postępował elegancki, wykwintnie odziany młodzieniec, z kokieteryjnie zaczesanemi włosami i ufryzowaną brodą, w śnieżnej białości haftowanym gorsie koszuli; na samym końcu wreszcie, zgarbiony, spoglądający dookoła biegającemi oczkami, chudy blondyn, ze zwojem papierów pod pachą.

229