Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/176

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

zupełnie nadzieję, aż pewnego wieczoru, w cukierni, spotykam dziewczynę jakby ulepioną z jakiego sarkofagu. Nos, krój ust, czoło — słowem rodowita egipcyanka! Robiła na razie trudności, ale w końcu zgodziła się. Taka sobie szwajka, ale typ! Zazdroszczą mi jej, bo w Warszawie trudno znaleźć coś takiego! Trzeba mieć specyalne szczęście. W głowę nieraz zachodzę, skąd się ta kobieta tutaj wzięła. Kaprys przyrody i koniec, boć inaczej tego nie wytłómaczy. Właśnie oczekuję na nią.

— Może chcesz pracować? Nie krępuj się, popatrzę na ciebie.

— Cóż znowu! W tak uroczystej dla mnie chwili, zapomnę o wszystkiem, nawet o pracy! Jeżeli Anielka przyjdzie, powiem jej, że nie jestem przygotowany. O to najmniejsza. Czy ojciec zajechał prosto do mamy? No, jakże się ojciec czuje po tak uciążliwej drodze? Tak? Nieszczególnie? Bez kwestyi należy się ojcu dłuższy wypoczynek. Przychodzi mi doskonała myśl.

— Cóż takiego? — zagadnął pan Bolesław, ujęty dobrocią syna.

— Ojciec to zaraz zrozumie, nie wątpię, zadużo ma ojciec doświadczenia, żeby nie zrozumiał, że taki człowiek jak ja, nie może wiecznie pleśnieć na jednem miejscu. Talent zwłaszcza malarski, ma w sobie coś egzotycznego, dojrzewa ostatecznie, rozkwita całą pełnią, dosięga korony rozwoju dopiero pod gorącem niebem włoskiem. Jest to tak dalece pewnem, że każdy malarz, nie chcąc zmarnować się, jedzie pod błękitne niebo starej Italii, tam tylko można zostać czemś. Marzę o tem od kilku lat. Ale... Wstyd powiedzieć, nie mam głupich kilkuset rubli. To Śmieszne! Mógłbym je zdobyć z łatwością, wystarczy

168