Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/218

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— I odebrałam! — zawołała, śmiejąc się. — Niedołęga z pana!

Chojowski oniemiał. Przestraszony, spoglądał na pannę Wandę, nie wiedząc, co mówić dalej. Czyż naprawdę zapomniała o pocałunku, który on, ulegając niepokonanemu porywowi rozigranych zmysłów, złożył spalonemi wargami na jej ręku? A może rzuca mu zuchwale wyznanie, igra z ogniem, jak niedoświadczone dziecko? Lecz nie, to niepodobna! Jej oczy są czyste!

— Więc to pana tak trapi? — ciągnęła dalej kasyerka. — Może z powodu tego bukieciku, skradzionego tak niezręcznie, czuje pan wyrzuty sumienia? Ach! jaki pan śmieszny!

I panna Wanda, osunąwszy się na krzesło, wybuchnęła srebrną kaskadą śmiechu, która spadała na młodzieńca jak potoki zimnej wody.

— Nie ma pani do mnie żadnej Urazy? Naprawdę? — pytał zarumieniony.

— Za cóżbym się miała gniewać na pana? Przecież mi pan nie zrobił nic złego.

— Szczerze pani mówi?

— H może pan chce koniecznie, żeby się za to na pana gniewać? — zagadnęła figlarnie. — Co też panu do głowy przyszło, panie Stanisławie! Jesteśmy, i mam nadzieję, że pozostaniemy w zgodzie.

Słuchając panny Wandy, Chojowski czuł, że jego obawy rozpraszają się. Tak, omylił się najwidoczniej, to, co brał za dowody przywiązania, było poprostu nieuświadomionem mu drgnięciem młodego,

210