Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/239

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

zwycięzców, — usiłuje zniwelować te dumnie i niespożycie dotąd wznoszące się skały religii, języka, obyczajów i tradycyi. Szczupły zastęp polski broni się rozpaczliwie, wytęża całą swoją energię, żeby się ocalić od zalewu, ale niestety, bałwany biją w niego coraz zacieklej, coraz bezwzględniej i dziś widzimy, jak wdzierają się one już do wnętrza chałup polskich, jak zdradzieckie ich wody liżą stopy ołtarzy narodowych, nie cofając się nawet przed bramami świątyń.

Patrzymy na walkę, a każdy cios, spadający na głowy naszych rodaków i nam sprawia ból, każda wyspa polska, pochłonięta przez powódź germańską, to także nasza strata, tem gorsza, że niepowetowana.

Stajemy więc wobec pytania, narzuconego nam przez solidarność narodową: czy patrzeć biernie na tę nierówną walkę, czy ograniczyć się na jałowem współczuciu, czy też wyciągnąć do naszych rodaków dłoń braterską i iść z nimi razem?

Niema chyba pomiędzy nami nikogo, moi panowie, ktoby się wahał, jaką drogę z pomiędzy tych dwóch obrać. Zastanówmy się jednak, co to znaczy iść ręka w rękę z dzielnymi poznańczykami, przeciwko zwartemu i potężnemu murowi germańskiemu. Minęły bowiem czasy, kiedy o walce orężnej mogła być mowa. A jednak walczyć trzeba!

Ci co znają mechanizm dzisiejszych społeczeństw ucywilizowanych, którym nie tajne są sprężyny, poruszające skomplikowane ustroje, zwane państwami, wiedzą, że my, polacy, dzierżymy w dłoni broń, jeżeli nie zabójczą dla naszego odwiecznego wroga, to przynajmniej mogącą zadać mu ciosy dotkliwe. Bronią tą jest z naszej strony

231