sprzedamy w Warszawie, żeby nas nie wyzyskali. Trudno, trzeba zrealizować, co się da, bo inaczej nie będzie co do ust włożyć. Czy ty wiesz, że zostało się z Kołat zaledwie sześć tysięcy?
Ludmiła milczała, odwróciwszy głowę do ściany.
Przez chwilę Olaska mówiła, ale ponieważ córka nie odpowiadała jej, zeszła na dół, gdzie tymczasem uciszyło się.
Pan Stanisław, widząc, co się dzieje we dworze, umykał raniutko z domu i błądził po polach, szukając spokoju, którego tak pragnął. Ale i tam nie znajdował go. Coraz częściej napotykał ludzi nieznanych sobie, a spoglądających na niego z niechęcią, której przyczynę potrafił sobie wytłómaczyć. Byli to chłopi w sukmanach brudnych, boso, albo w powykrzywianych, zabłoconych butach, — ci sami, którzy snuli się po dziedzińcu i kupowali rozmaite sprzęty gospodarskie od Olaskiego.
Tam jednak zachowywali się pokornie, jak obcy, tutaj natomiast w każdym ich ruchu widniała pewność siebie, nieledwie duma. Chojowski odgadywał w nich przyszłych, a raczej teraźniejszych właścicieli Kołatyna. Chodzili całemi dniami po polach, mierzyli postronkami grunty, albo kopali ziemię, badając grubość warstwy rodzajnej, całemi godzinami wystawali nad jęczmionami i owsami, brali ostrożnie w grube palce młode kłoski, jakby chcieli odgadnąć, co dadzą im ku jesieni na górkach, przy rowach, w dołkach robili znaki, dla nich samych tylko zrozumiałe, słowem zagospodarowywali się w wyobraźni na upatrzonych kawałkach, zanim jeszcze objęli je w posiadanie.