Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/87

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Pan Stanisław zniechęcony temi spotkaniami zapuszczał się coraz dalej od Kołatyna, aż do sąsiedniego lasu, gdzie go już dobrze znali gajowi. Lubił nawet rozmowę z tymi ludźmi, którym w głębi duszy zazdrościł. Coby on dał za to, żeby tak całemi dniami, miesiącami, latami wałęsać się w gąszczu, wsłuchiwać się w ten gwar leśny, deptać w zamyślenia po polankach grzyby, wonną konwalię, sasanki i dzwonki, ciemnozielone paprocie, pełzające jak węże po ziemi widłaki i mchy miękkie jak poduszki, płoszyć przyczajone pomiędzy krzewami młode zajączki, podchodzić śpiewające drozdy, być odprowadzanym przez natrętne kukułki i ciekawe sikory! Dlaczegóżby nie zostawić raz na zawsze po za sobą tej wstrętnej Warszawy i nie zostać obrońcą, Stróżem i synem boru? Obowiązki? Łatwo znajdzie się taki, co weźmie je na siebie! Jemu potrzeba tak niewiele! Poprzestanie na kawałku chleba razowego i na misce kartofli, ale za to posiądzie spokój, będzie na wsi, bez której dalej żyć nie potrafi.

I codziennie godzinami błądził w towarzystwie jakiego gajowego po najgęściejszych zaroślach, prowadząc niewyczerpane rozmowy na temat puszczy; wnikał w jej tajemnice, odwiedzał w tarninie i w leszczynie

wypatrzone gniazda, ciesząc się natłoczonemi w nich pokoleniami młodych śpiewaków, zbierał, jak zakochana dziewczyna, bukiety kwiatów leśnych, żeby postawić je potem na oknie w swoim pokoju i łechtać w nocy powonienie subtelnemi ich woniami. Ale po tych błogich chwilach upojenia przychodziła trwoga. Na spokój jego rzucała się coraz częściej, jak tygrys przyczajona, świadomość, że się to wszystko niebawem skończyć musi, że trzeba wracać do mrowiska ludzkiego, do

79