i skazany na powolne konanie pomiędzy niemi. Kona, choć tak młody, i słońce, to samo słońce, w które patrzyły bez zmrużenia powieki jego pradziady górnolotne, razi jego wzrok, nawykły do ciemności.
Leżał tak długo, długo... Jakże daleko odbiegła jego dusza od tego mrowiska, w którem pracował! Kiedy chwilami zlatująca z wyżyn myśl wracała tam, przejmował go dreszcz wstrętu. Dlaczego musi żyć w pośród tych ziejących kwasem, walczących o nędznego robaka, uciekających od światłości, deptanych tysiącami owadów, które wzlatują raz jeden w życiu zaledwie i wnet spadają na ziemię?
On, co gardzi zasobnemi, podziemnemi gniazdami, wzniesionemi tysiącem drobnych zabiegów!
Słońce już zniżało się, kiedy wracał do domu z ukojonem sercem, z uchem pełnem czarownych szeptów, które wlały dziwny spokój do jego ducha.
Zdenerwowanie trawiącego wpośród murów miejskich pierzchnęło, jak ból pod działaniem balsamu, równowaga potargana powracała znowu... Szedł polem, schylając się co chwila dla zerwania habra, spoglądającego nań głęboką niebieską źrenicą, która przypominała mu pomimo woli oczy panny Wandy. Dlaczego jej nie ma tutaj. Biedna dziewczyna i ona tęskni do otwartych, wyzłoconych wiosennem słońcem widnokręgów, wysrebrzonych obłoczków na przepastnych błękitach, może i ona mogłaby zrozumieć wielką pieśń ponurego boru? I ona wygnanka i nad jej kołyską szumiały sosny i żyta, nuciły skowronki i ją łechtały wonie przewracanej pługiem ziemi! Ujęliby się pod ręce,