Z pierwszych jego słów pan Bolesław przekonał się, że przeczucia jego były słuszne. Miał przed sobą obywatela, który przed miesiącem zaledwie zjechał do Warszawy z rodziną i szukał kogoś, ktoby mu pomógł założyć coś, ale co, tego nie potrafiłby sam powiedzieć. Jakiś interes jednem słowem, w którym pracowałby razem ze wspólnikiem. Im dłużej rozmawiali, tem czuli się bliższymi siebie.
— Z kimże mam przyjemność?
— Jestem Olaski... z Kołatyna.
Komirowski chwycił się za czoło. W jego głowie przeleciała błyskawica wspomnień.
— Pamiętam rzeczywiście — szeptał. — Rozstaliśmy się młodzieńcami, ażeby się spotkać po tylu latach jako — kapitaliści! Dziwnie się krzyżują drogi ludzkie.
— Rzeczywiście, dziwne spotkanie! — zawołał Olaski, uśmiechając się.
Przypatrywali się sobie z zajęciem, szukając wzajemnie podobieństwa do owych młodzieńców. Ale fala życia tocząca się przez długie lata nad pochylonemi troską głowami, pozacierała rysy na twarzach. Zapomniano o interesie, kapitaliści zamienili się w dwóch starców, wspominających dawno minione czasy. To jeden, to drugi odszukiwał w głębi mózgu ludzi, którzy już spoczywali na rozstajnych drogach w cieniu brzóz, strzelających wysoko i kamieni omszałych. Komirowski nie widział nawet, jak owa jasnowłosa dzieweczka usiadła na sąsiednim fotelu i niepostrzeżona słuchała z zajęciem tej rozmowy.