Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/165

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
Pan Bolesław obudził się, napełniony jaknajlepszemi myślami i najprzyjemniejszemi uczuciami. Chwilami zdawało mu się nawet, że cały jego wyjazd i pobyt na Syberyi, to tylko przykry sen, którego koniec właśnie prześnił, kiedy ma się nad ranem marzył Ibrahim, ściągający go z sanek. Właściwie nie wyjeżdżał wcale, nie tęsknił i przespał tylko ten szereg lat.

Kazia jest taka sama piękna, taka sama dobra, jak ongi, Leonek maleńki chłopczyna, spoglądający na niego ździwionemi oczkami. Pójdzie zaraz do niego! Toż to już mężczyzna być musi! Nawet Warszawa nie zmieniła się w gruncie rzeczy, zbiorowe jej serce bije po dawnemu, urosła tylko, rozszerzyła się.

Ubierał się powoli, upojony marzeniami o najbliższej przyszłości. Od czasu do czasu zbliżał się do okna i zapuszczał wzrok w głąb ulicy, śledząc przyjaźnie żywego węża ludzkiego, snującego się bez przerwy na betonowych chodnikach.

W końcu jednak ogarnęło go przykre uczucie samotności, szukał bowiem daremnie w pamięci znajomych i krewnych. Nie miał w Warszawie nikogo, koledzy rozproszyli się po szerokim świecie, znajomi zniknęli w oceanie życia, krewni poumierali, albo wyprowadzili się daleko, był sam z rodziną.

A tu stosunki są mu potrzebniejsze, aniżeli kiedykolwiek! Musi się bowiem wziąć do czegoś, musi sobie coś znaleźć... Strach go bowiem brał na samą myśl, że ten skromny, zdobyty w pocie czoła

157