Page:Umiński - Wygnańcy.djvu/275

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

wszystkie myśli i siły, ażeby dołożyć choć jedną cegiełkę do tego gmachu, w którym maluczcy i biedni mieliby światło i dobrobyt, jedno błogosławieństwo duszy, wyciągniętej z odmętów zdradzieckich wielkiego miasta starczyłoby mi za największą nagrodę... Nie, panie Stanisławie — ja z takimi ludźmi nie mogę iść razem. — Oni chcą się bawić, chcą się licytować publicznie w dobrych uczynkach, zaspakajając w ten sposób nienasycone ambicye, drogi są dla nich wszystkiem, a sam cel niczem. Oni kochają siebie w swoich czynach, a nie pracę dla pracy... współzawodniczą ze sobą, jakgdyby morze łez i nędzy ludzkiej dało się podzielić na szklanki... Dopóki wierzyłam w ich szczerość, w ich zapał, byłam gotowa służyć im chociażby za narzędzie, ale już za dużo widziałam, za dużo przeczułam. Więc postanowiłam iść sama jedna z tobą, Stanisławie... Nie gniewaj się na mnie! Nie mam zamiaru poniżać tych ludzi, ale nie mogę przecież zamykać oczu na ich ułomności. Najlepsi z nich, to złamani, zdeptani przez życie, którzy nic się już od niego nie spodziewają — ale takich mało — giną oni wobec sportsmanów cnoty i zasługi. Ci zaś sportowcy gotowiby zrujnować, zdemoralizować, ogłupić społeczeństwo, dla którego pracują, w imię jego własnego dobra! Nie, ja do takiej roboty nie chcę przykładać ręki!

Chojowski przypisując ten pesymistyczny nastrój tęsknocie Ludmiły za otoczeniem, z którego tak nagle wyrwały ją losy, usiłował porwać narzeczoną w wir rozrywek miejskich. Kupował ze swej skromnej pensyi bilety do teatru; na koncerty i rauty, w końcu nawet, lubo z wielkim trudem, namówił ją, żeby poszła na wieczór tańcujący.

267