wywiera największy nacisk. Z tych kilku szeregów suchych liczb, które panom przytoczyłem, widzicie, że rocznie kikadziesiąt milionów wypływa od nas na zachód, gdzie zapładnia swoją utajoną siłą liczne organy wytwórcze naszych nieprzyjaciół. Uprzytomnijmy sobie, panowie, że te miliony — to zarobek niemieckiego robotnika i niemieckiego fabrykanta, że z niego właśnie nasi prześladowcy żyją, z niego opłacają podatki swemu rządowi, temu samemu rządowi, który z kolei używa naszych pieniędzy na walkę z żywiołem polskim, na subwencyonowanie komisyi kolonizacyjnych, na opłacanie pedagogów wrześnieńskich, na utrzymywanie całej zgrai mniej lub bardziej zamaskowanych hakatystów, na zakup bagnetów dla grenadyerów pomorskich — o ironio! pieniędzy, pochodzących w znacznej części z naszych własnych kieszeni!
A teraz, panowie, powiedzcie sami, czy napełnienie worka niemieckiego zdobytym w krwawym znoju groszem, nie jest w tych warunkach zaciskaniem pęt, dławiących naszą własną szyję, czy nie jest lekkomyślnością karygodną, szaleństwem, omal nie równoznacznem z samobójstwem ekonomicznem?
W tem miejscu w sali rozległ się szmer, z pod ściany odezwały się nawet oklaski, które jednak wnet umilkły, gdy ekonomista, zaczerpnąwszy w zaklęśniętą pierś oddechu, zaczął mówić dalej:
„Tak by było niestety, lecz na szczęście społeczeństwo nasze dojrzewa, zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie pociąga za sobą apatya i bierność ekonomiczna. Zewsząd podnoszą się głosy, pytające co czynić. My — ekonomiści odpowiadamy na te wezwania szczerze i prosto przestańcie kupować od niemców, zwróćcie się do