Do widzenia z ojcem. Rzeczywiście, trzeba się wziąć do pracy i samemu sobie radzić.
Jeszcze pan Bolesław znajdował się na kurytarzu, kiedy go doleciał odgłos pocałunków; po schodach, wślad za nim rozlała się kaskada srebrnego śmiechu, który odbił się bolesnem echem w duszy odchodzącego. Wlókł się ludną dlicą, wypatrując pomiędzy szyldami tego, co mu było potrzebne. Wreszcie zatrzymał się przed dużym, ruchliwym domem i po chwili znajdował się w pełnym gwaru kantorze pana Janusza. Nie wpuszczono go od razu do gabinetu szefa, który właśnie miał konferencyę ze swoim agentem, wybierającym się w podróż. Kiedy mu jednak powiedziano, kto się chce z nim zobaczyć, wybiegł z wyszukaną uprzejmością naprzeciwko „wujaszka“ i w ukłonach prowadził go do swojego biurka.
Było to biurko wielkie jak bilard, zarzucone eleganckiemi gracikami i stosami listów, noszących stemple miast rosyjskich przeważnie.
— Niech wujaszek siada, proszę, proszę — mówił pan Janusz — nie spodziewałem się. Winszuję, serdecznie winszuję! Nieraz już podziwiałem wuja. Rzeczywiście, to niezwykły przykład energii dorobić się majątku w takich warunkach! No i cóż sprowadza wujaszka do naszej Warszawki?
Właściciel domu komisowego mówił żywo, bez akcentacyi, trochę nerwowo, ale z pozorem uprzejmości, graniczącej Z życzliwoŚcią. Na jego twarzy, starannie wygolonej, igrał uśmiech układny, datujący się z tych niedawnych stosunkowo czasów, kiedy pan Janusz był jesz-