Hrabia Emil

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
[ 5 ]

HRABIA EMIL



[ 6 ]

Przekłady i przedruki bez upoważnienia autorki wzbronione.
Copyright by Zofa R. Nałkowska 1921.




Drukarnia Naukowa. Warszawa, Rynek Starego Miasta 11.



[ 7 ]

I.

 

Front pałacu w Kluwieńcach robił zupełnie pogodne wrażenie. Przed gankiem, podpartym sześcioma masywnemi kolumnami, leżał gazon tak rozległy, że można było po drodze okólnej urządzać prawdziwe wyścigi. Śliczna, nizka trawa najmiększej barwy malachitowej leżała, jak plusz, na jego łagodnem wzniesieniu, zrzadka wysadzana okrągłemi klombami kolorowych kwiatów. Wiosną w obręczach z żółtych hjacyntów leżały oprawione, jak ametysty w pierścieniach, hjacynty jasno-fjołkowe. Latem pośrodku gazonu nizkie begonje koloru mięsa tworzyły dywan, z którego buchały w górę pyszne, zdaleka widne, płomienne kwiaty pacioreczników.

Grupy drzew starych, rozmieszczone poza gazonem, i szeroka z głębi parku aleja pogłębiały perspektywę wjazdu. Bokami podchodziły wiązy, topole nadwiślańskie i klony. Z tych jeden, we wszystkiem do innych podobny, ten się odznaczał, że co roku pierwszy na jesieni okrywał się fjoletem, czerwienią i złotem, gdy inne długo jeszcze były zielone.

W rozległej, jasnej sieni, wśród kilimów, mat plecionych i roślin, stały trzcinowe fotele i stoliki. Przy [ 8 ]jednym z nich siedząc, można było każdej jesieni, poprzez szereg wązkich, wysokich, tuż przy sobie wyciętych okien, wychodzących na ganek z filarami, widzieć ów najwcześniej żółknący klon, który z tego punktu zajmował całe niebo i wogóle świat.

W niektóre dni wrześniowe, pogodne i czyste, kiedy niema wcale obłoków, a niebo jest zbyt niebieskie, — owe liście z weneckiego złota, aplikowane na zgęszczonym, prawie twardym, jak turkus, błękicie, nasycone słońcem, były doprawdy cudowne.

A w dni najbardziej spłakane, późne dni jesienne, pochmurne i smutne, ów klon rzucał w okna ostatni swój przepych śmiertelny, zaoszczędzoną z całego lata energję słoneczną. I póki nie opadły mu wszystkie liście, świecił jeszcze przez mokre szyby, jak trochę słońca.

Ale z drugiej strony domu było daleko ładniej. Tu zdawało się, że pałac stoi na wysokiej, stromej górze. Był mniejszy jakby, mniej wspaniały, przecięty wpoprzek wielkim tarasem z balustradą, gdzie latem ustawiała matka najpiękniejsze swoje palmy w kubłach zielonych, latanje i kentje.

Poniżej tarasu stały wzdłuż trawników różowe i ciemne rododendrony i rosło mnóstwo błękitnych hortensji.

A dalej, poza trawnikami i kwiatami, był mur niewysoki, poręcz z cegły, po której pięło się caprifolium, pełne pachnących, herbacianych kwiatów w maju, a jesienią płonące gradem kulek czerwonych, piękniejszych, niż korale. Poza poręczą zaś była zupełna przepaść, stok, miejscami nawet trawą nie obrosły, urwisko, podmurowane tu i owdzie, spadające ku rozległej dolinie łąkowej i rzece. [ 9 ] Na tę właśnie, południową stronę pałacu wychodziły okna sypialni, w której od lat dziesięciu dogorywał hrabia Djonizy Worostański.

Miał trzydzieści lat, gdy po raz pierwszy utracił był władzę w nogach. Wyleczył się wkrótce. Po paru latach atak się powtórzył. Hrabia położył się z rezygnacją do łóżka.

Z początku wyjeżdżał jeszcze do uzdrowisk, dźwigany przez pielęgniarzy, wożony w wózku — w towarzystwie młodej żony i syna. Później pozostawał już w domu. Zabawiał się rozmową z domownikami, grał nieco, lubił czytać pamiętniki stare, historje rodów panujących, anegdoty. Studjował wiernie almanachy gotajskie, przypominając sobie wysokie znajomości, zawarte gdzieś u wód lub w internacjonalnych salonach.

Przy łóżku miał flakon wody z Lourdes, przywożonej corocznie ze świętego źródła, i zrana wypijał parę kropel. Zawsze jeszcze wierzył w wyzdrowienie.

Niekiedy ubierano go w pyjamę i w fotelu wieziono na taras, na słońce.

Tu siedzieć i patrzyć daleko poza poręcz z cegły, oplecioną caprifolium, lubił. Mur, chociaż nizki, siedzącemu na tarasie zasłaniał najbliższy kawał doliny. Ale wynurzała się ponad tę krawędź właśnie w ten sposób, że stanowiła cały obraz malowniczy.

Ta daleka przestrzeń w dole — to była tylko łąka, bez pól, równa, niezmierna dolina większej niegdyś rzeki. Obecna przepływała wolno i równo środkiem doliny, wioząc berlinki, statki i tratwy — żywa, jasna, dokądś wiodąca.

Poza wodą i łąkami przeciągnięty był, jak taśma, las Wierzchowiski, wązki, niebieskawy, oddzielający [ 10 ]ziemię od nieba. W czasie mgieł albo w dni pochmurne niebo zaczynało się zaraz nad łąką.

Hrabia patrzył przez lornetkę, do której zakradały się czasami, jak straszne, niepojęte widma, wązkie liście palm, blizko na tarasie ustawionych.

Po obu stronach niewielkiego placu z kwiatami stały ścianą topole włoskie i inne drzewa, bacząc, aby tu było zacisznie i bezpiecznie, jak w wielkiej loży do patrzenia na scenę świata.

Na tarasie spędzała dni letnie mała małpa, bardzo oswojona. Całemi godzinami, namarszczywszy czoło, obmyślała różne psoty, które wykonywała następnie z tym samym strapionym wyrazem twarzy. Najczęściej chwytała jakiś przedmiot, rękawiczkę, papierośnicę, i z wyraźną złą wolą uciekała na najbliższe drzewo; trzeba ją było długo prosić, aby wreszcie z nadzwyczajnemi komedjami, i niby to czyniąc grzeczność, zeszła. Nazywała się Eleonora.

Eleonorę ową mając na względzie, zjawiał się tu czasami mały Emil, prowadzący za sobą Joannę. Ale na widok ojca zatrzymywał się zmieszany i przechodził dalej dyskretnie, a za nim dziewczynka, z uwagą oglądająca się za siebie. Emil odchodził, „aby nie przeszkadzać“. Ani ojciec, ani matka nie usiłowali go zatrzymać.

Hrabia lubił tu być. A przecież ukrywał przed żoną, że czasami nie miał na te wyprawy nietyle — dość siły, ile dosyć odwagi.

Tam w sypialni przywykł już do swego losu i jego drobnych spraw. Nowe zaś stanięcie oko w oko z naturą wstrząsało nim zbyt głęboko. Nie wiedział, jak się wobec tego uzbroić i krzepić. Piękność świata, wielki, łaskawy czyn Boga, — nie miał już jakby żadnego [ 11 ]znośnego związku z nim samym. Wszystko to, czem żył w ścianach, czem mógł żyć, — książki, modlitwa, wspomnienia i nawet nadzieja, — stawało się niewystarczające i jakby nierzeczywiste.

— Patrz, jak jest ładnie, Niniu, — powiedziała żona. A to znaczyło: patrz, jak, pomimo wszystko, jest ładnie.

Było, pomimo wszystko, ładnie. Nie zapadł jeszcze zupełny zmierzch, gdy zeszedł księżyc okrągły z ponad dalekiego małego lasu, sam wielki i blizki, cudnej barwy ognia, ale bez blasku. I powoli jaśniał i zaczynał już trochę świecić, a jeszcze ziemia cała była bladozielona i niebo blado-niebieskie, jeszcze wszystko było cokolwiek prawdziwe, jakby wciąż podlegające prawom słońca. I długo trwała ta chwila, zanim świat wszedł w sferę światła księżycowego, stał się dziwny, dalszy, białawy, mleczny, cofnął się w jakieś błękitne, mętne, pyłem popiołów przysypane nieistnienie.

— Co można wobec tego? — myślał hrabia. — Co można przeciw temu?

I powiedział:

— No, to już na dzisiaj może będzie dosyć.

A żona wstała, aby zadzwonić na pielęgniarza.

 

II.

 

Gdy Emil był niemowlęciem, nurse podchodziła z nim do starych drzew parku, a Emil dotykał ich pni malutkim palcemi i śmiał się bezzębnemi usty, poczem rwał się do następnego. Mówiono o nim, że to dziedzic, tak obejmujący w posiadanie przyszłe swe dobra.

Dzieciństwo spędził zresztą podobnie, jak inne [ 12 ]wiejskie dzieci; zabawy jego i prace owoczesne niczem się nie wyróżniały. Tylko nie był dobry dla zwierząt, choć je lubił. Chętnie wchodził do stajni na folwarku i długim biczem powozowym bił zdaleka konie, przywiązane mocno do żłobów. Zabierano go stamtąd z przerażeniem, by spłoszone zwierzęta nie uczyniły mu co złego. Zresztą szczególnie wybredny nie był i starczyło mu w ostateczności wyjmowanie „żądła“ muchom i puszczanie ich następnie na gorzką swobodę. Zwłaszcza wprawił się w łapanie motyli, co wydawało się początkiem zamiłowania do przyrody; patrzył później, jak piękne istoty, ukrzyżowane na szpilkach, poruszały haftowanemi, pisanemi skrzydłami. Miał lupę, w którą zbierał promienie słoneczne i kółko światła kierował na jakiś drobny szczegół motylego ciała, a później uczuwał nozdrzami zabawny swąd, jak od opalonych włosów. Z chwilą jednak, gdy motyle zdechły, nie było w nich już nic zajmującego.

W książce, którą się zachwycał, pełnej przygód wojennych i miłosnych, przeczytał opis męczeńskiej śmierci Tatara: nawleczono go końmi na pal, a później wyświdrowano mu oko. To była rzecz straszna i bardzo zajmująca. Emil opowiedział to Joannie, która naprzód skrzywiła się i zaczęła krzyczeć, żeby przestał, a później zadawała mu od niechcenia takie pytania, że musiał jeszcze raz wszystko powtórzyć. Nigdy nie słuchała go z takiem zaciekawieniem. Dla Emila historja ta była nieskończonym tematem do rozważań, nawet do marzeń.

Emil nazywał to sam marzeniem. Lubił co dnia przed zaśnięciem marzyć. Czasami czekał niecierpliwie na tę chwilę. [ 13 ]

Marzenia owe zaczęły się bardzo wcześnie i niewinnie. Był raz chory, jako dziecko może sześcioletnie, i wezwano doktora, który zwykle przyjeżdżał do ojca. Emil na jego widok zaczął głośno płakać i wyrywać się z rąk otoczenia. Nie dał się dotknąć, uciekł i skrył się pod swe łóżko, tak jednak, że go doskonale było widać. Wydostano go stamtąd i wśród krzyku straszliwego i protestów doktór zajrzał mu w gardło i dotknął żołądka. Niezdrowie szybko minęło, ale odtąd właśnie zaczęły się marzenia.

Emil marzył, że jest grzecznym chłopcem, pełnym uprzejmności i uległym. Że na widok doktora, którego zresztą nadal bał się śmiertelnie, podchodzi sam, kłania się i wita. Mówi te słowa spokojnie: dzieńdobry panu. Sam pokazuje język i wypina brzuch, aby dać się obejrzeć. Jest wzorowy. — To marzenie często się powtarzało i doprowadziło do tego, że Emil prawie zakochał się w tym doktorze. Gdy później przyjeżdżał do ojca, Emil zaczajał się w przejściu i pił go oczami, pełen przezwyciężonego strachu i szczególnego upojenia.

Marzenia mnożyły się z biegiem czasu. Emil miał guwernera Francuza, którego naturalnie nie znosił. Nie chciał go słuchać, umyślnie przekręcał wyrazy. Miał wiele sposobów, aby go dręczyć — zresztą napróżno. Francuz był wesoły, ironiczny, umiał dobrze stosować swe łatwe pedagogiczne postulaty — mimo zastrzeżonego w umowie wykluczenia kary cielesnej.

Naujadawszy się z maîtrem w ciągu dnia całego, Emil marzył do poduszki, że właśnie postępuje inaczej. Że za jakieś nieznaczne przestępstwo został przez niego zbity — i to wsposób haniebny, rózgą, przed służbą. Że, bity tak, wstrzymywał się od płaczu — ale oto nie [ 14 ]mógł już dłużej i płacząc, całował w rękę guwernera, by mu przebaczył. A Francuz mówił (po polsku): „a dobrze ci tak, a dobrze ci tak, na drugi raz popamiętasz“. Te słowa były wzięte z ust stangreta, który tak właśnie mówił, bijąc swego syna, gdy ten błagał o łaskę. Emil lubił zakraść się do folwarku i patrzyć na takie egzekucje. Skrycie pragnął naprawdę, aby go kiedy zbito. Był tego bardzo ciekawy.

Pragnienie jego ziściło się ponad wszelkie spodziewanie. Miał już wówczas innego guwernera, nie cudzoziemca, młodego doktora filozofji, pana Mansweta Tołajskiego. Był to człowiek szczupły, zręczny, silny, mimo to zagrożony gruźlicą i dlatego zrezygnowany na parę lat prywatnej kondycji. Surowy, małomówny, inteligentny, umiał dużo, ale był złym pedagogiem, na czem z resztą nikt z otoczenia się nie poznał. Nie lubił dzieci, był podejrzliwy, pod podwłoką chmurnego chłodu uważający się za ofiarę, za zwichniętego człowieka. Emil nie lubił go również, ale korzystał z jego roztargnienia, z jego zamiłowania do lektury — i miał daleko więcej swobody, niż z Francuzem.

Poszukując raz Emila, nauczyciel, chmurny i zaniepokojony, poszedł w kierunku, skąd dochodziły go piski i wrzaski kobiece. Głos ten zaprowadził go w pobliże mieszkań służby, do obszernej izby, zastawionej szeregiem wielkich szaf i stołami do robót, a nazwanej garderobą. W garderobie tej pięć młodych dziewcząt pracowało nad haftami na płótnie i batyście i szyło bieliznę. One to tak piszczały. W kącie stała jedna, głośno płacząc, i trzymała się za policzek, z którego kapała krew. Po izbie biegał Emil z tęgim reitpeiczem i bił pozostałe dziewczęta. [ 15 ]

Młody filozof jednym susem dopadł elewa, chwycił go twardą garścią za kołnierz, wyrwał mu z rąk szpicrutę i zbił go nią krótko, a mocno, poczem odepchnął go od siebie tak, że chłopak upadł. Guwerner był blady z oburzenia, i wstrętu i natychmiast poszedł do hrabiny, by oznajmić, że wyjeżdża.

Emil stał blizko i słyszał rozmowę. Pan Tołajski był gniewny i mówił o zdziczeniu instynktów. Hrabina ze sztucznym spokojem wyjaśniła, że kierowanie instynktami dziecka jest zadaniem pedagoga. Ze wprawdzie, ufając mu bardzo, zadanie to złożyła w jego ręce, przecież, o ile sam nie czuje się na siłach, to oczywiście, chociaż z żalem, nie zatrzymuje go ani chwili. A to tembardziej, że sama jest zdania, iż nawet w takim wypadku karanie dziecka biciem i szarpaniem chybia celu; że za bardziej wskazany uważałaby raczej wpływ perswazji i religji.

Guwerner powtórzył, że pragnie odjechać, nie widząc więcej ucznia, do którego nie taił wstrętu. Hrabina uczyniła gest, iż właśnie nic nie ma przeciwko temu, i dodała, że przed upływem godziny rachunek przesłany mu będzie do jego mieszkania.

W tem miejscu Emil uważał za słuszne interwenjować. Wszedł przez drzwi otwarte do pokoju, z zaczerwienioną od płaczu twarzą i jednem uchem.

— Ja byłem winien, mamo, — rzekł prędko. — Wstydzę się tego, co zrobiłem. Poproś pana Tołajskiego, żeby został. Teraz się poprawię. Tego więcej nie zrobię. Sam chcę się poprawić.

Hrabina i guwerner, tak zaskoczeni, zmieszali się oboje, wyszli ze swoich ról. [ 16 ]

— Ja przecież — zaczęła i zwróciła się do guwernera ze wzruszeniem:

— Sądzę, że pan nie będzie obojętny na prośbę dziecka, widząc, jak jest do pana przywiązane.

Emil pobieżnie ucałował rękę matki i przystąpił do ręki guwernera. Ten uściskał go, nie mając pojęcia, co w tej sytuacji się robi.

Milczał pochmurny, zdezorjentowany obrotem sprawy, niedowierzający tej szybkiej skrusze, nie mogący jeszcze ochłonąć z uniesienia.

Hrabina wzięła to za zgodę.

— Cieszy mię to, że tak się skończyło, rzekła zupełnie uspokojona. I ciszej dodała: — Widzi pan, jaki on ma w gruncie dobry charakter.

 

III.

 

W czwartym roku choroby hrabia zaczął tracić wzrok. Po upływie paru miesięcy nie widział nic. Nie chciał odtąd, aby go ubierano i wożono na taras. Było mu obojętne, gdzie jest. Przez wielkie okna, rozwarte szeroko, szło powietrze nieba i ziemi, zapach świata.

Zwolna bezwład obu nóg przeniósł się częściowo i na ręce. Aby włożyć papieros do ust, hrabia macał ręką wargi blade, posuwał palcami po wąsach. Nie był pewien, czy trzyma jeszcze papieros, czy to jest już powietrze lub ciało.

Twarz jego zmieniła się o tym czasie. Była mała, blada, delikatna, cała ruchoma od żywego, poszukującego patrzenia oczów z niepotrzebnemi źrenicami i rzęsami.

Przyjmował odwiedziny, zanurzony po szyję w [ 17 ]miękkiej pościeli, grzebiąc nieczującemi palcami po jedwabiu kołdry, po haftach weby.

Z dalszych stron przyjeżdżali teraz już tylko krewni w czasie świąt albo ważniejszych rocznic rodzinnych. Rzadko przyjeżdżał ukochany brat hrabiego, Józef, zdrowy, młody, wesoły i czarujący. Pozatem hrabia kàzał sobie sprowadzać swych rządców po kolei z różnych folwarków. Zadawał im przygotowane na długo przedtem pytania, słuchał odpowiedzi bez znaczenia, interesował się jak gdyby głęboko stanem swoich majątków. Oni zaś odchodzili, pełni miłego współczucia, które nie osłabia, ale właśnie pokrzepia serce, uzbrojeni na dalszy trud życia tym widokiem, uspokojeni, że można oto być tak wysoko i przecież tak nizko.

Jako gość raczej i nawet przyjaciel odwiedział hrabiego rezydujący w sąsiednich Wierzchowiskach jego plenipotent, pan Czabarowski, który miał tę ambicję, że lubił się wydawać znacznie bardziej ordynarnym i prostym, niż był w istocie. Wielki, barczysty i brzuchaty, z małą łysą głową, ubrany był ze smakiem i utrzymany bardzo starannie, ale ton głosu, dobór wyrazów i gesty miały imitować ściśle ekonomskie wzory. Miał manjerę gadania na panów za brak poczucia obywatelskiego, na księży za łupiestwo, na chłopów za złodziejstwo i chamstwo. Utyskiwał, że musi wszystko sam trzymać za mordę. Pozatem był człowiekiem wykształconym, osobiście zamożnym, miał szeroki talent organizacyjny i węch do interesów.

Hrabia był teraz poinformowany o swych sprawach, jak nigdy dawniej. Ale nie myślał o tem, nie pamiętał. Zupełnie co innego obchodziło go w tych odwiedzinach. Uczył się na pamięć cudzych głosów, [ 18 ]wyobrażał sobie postacie, twarze, uśmiechy. Niektórych ludzi, z którymi mówił, nie widział nigdy.

Mówiąc, uśmiechał się żywo, prawie nadskakująco, ukazując piękne dotąd zęby — i wodził źrenicami nieco powyżej otoczenia, nie wyczuwał bowiem dokładnie, dokąd sięgają w górę pokoju ludzie siedzący.

Pytał o sprawy polityczne, o stronnictwa. Zachował umysł jasny i pogodny. Z lekarzem swym chciał się spierać o rolę nauki i wiary, napróżno jednak, gdyż doktór, czy to przez uprzejmność, czy przez zbieg okoliczności, był tego samego zdania.

Niekiedy wpadał hrabia w wenę naracyjną. Podróżnik kiedyś i myśliwy namiętny, miał nieprzebraną ilość wspomnień, któremi mógł się podzielić. Opowiadał z wesołością, jak rzeczy minione, ale możliwe, mogące jeszcze o każdej chwili być.

Nagle rozglądał się, nie widząc, i zapytywał o żonę. Przychodziła często. Czasami przecież nie mogła przyjść. Dom był pełen ludzi i spraw.

Wszystko przewijało się tam od rana do nocy, gwarzyło, szemrało. Dom żył. Hrabia czuł życie wkoło siebie — sam pośrodku świata, ciężki jak kamień, zupełnie zbędny, a mimo to ogromny. Świat jego wspomnień rozrastał się w ciemnościach. Każda rozmowa, każda wizyta nowego człowieka — to były ery.

Emil odwiedzał teraz ojca codziennie. Przychodził z matką i patrzył na nią uważnie, by wiedzieć, jak ma się zachować. Jego stosunek do ojca nie był nigdy prosty i zwyczajny. Choroba przejmowała go smutnym respektem i lekką obawą, zmieszaną z obrzydzeniem. Wizyta i rozmowa to były rzeczy, które należało wypełnić. Pamiętał, że we wszystkiem trzeba być takim, [ 19 ]aby ojcu nie zrobić przykrości. Grzecznie tedy słuchał opowiadań, które często zaciekawiały go naprawdę, i wskazań, do których odnosił się z pobłażliwością, jako ten, co żyje całkowitem życiem i komu wszystko jest dostępne.

Ojciec pragnął „zaszczepić“ w nim miłość ojczyzny. Emil instynktem wyczuwał, że to właśnie u ojca jest późniejsze, wyrosłe w cieniu choroby i nieszczęścia. Tego nie było wcale w jego młodości, pełnej owych łowów, przygód, podróży i koneksji.

Ponadto zaś rzeczy te nie były Emilowi tak obce, jak zapewne wyobrażał sobie ojciec.

Z ulubionych bowiem książek weszły już w obręb jego marzeń, oprócz wbicia na pal Tatara, inne jeszcze krwawe i zachwycające sceny. I wcale tam nie było tego „wypełnienia swego obowiązku na każdem stanowisku“, jak pouczał ojciec. Emil marzył o zebraniu całego wojska małych chłopców i wydarciu ojczyzny z rąk wroga. Marzył, że musi być rozkoszą walka, rozkoszą, jak to uczuwał, właśnie pokonanego strachu. Iść naprzód — naprzekór ostrzegawczemu głosowi całej swojej natury — jaka zgroza, jaki cudowny smutek. Marzył o odniesieniu największych zwycięstw, a później czuł lube zmęczenie i łzy w oczach zamkniętych.

Sens tego czynu wyrażał temi właśnie słowami: w obronie ojczyzny. Wyobraźnia jego nie wychodziła poza te słowa. Ale te słowa same — to było dużo. Emil był pewien, że za to oddałby życie. Nie było mu potrzeba żadnej rzeczywistości poza tym symbolem. Są rzeczy, których wcale nie trzeba tłomaczyć dziecku. Dopiero starsi muszą sprowadzać wszystko do jakiejś rzeczywistości. [ 20 ]

I guwerner uważał za słuszne coś na ten temat czasami mu powiedzieć. Chciał, aby Emil zrozumiał, co to jest kraj wolny.

Jechali raz obaj konno białą szosą ku miasteczku, w chłodny dzień wczesnej wiosny. Guwerner pokazał mu żołnierzy przed koszarami, strażników po drodze.

— To wszystko byliby Polacy, rozumiesz?

Emil nie uczuwał potrzeby, aby to byli Polacy, Wydawałoby mu się to trochę dziwne i prawie niewłaściwe. Nie pociągało go też szczególnie, że wolno byłoby w szkołach uczyć się po polsku, — jego, który sam od dzieciństwa uczył się po angielsku i po francusku. Wyjaśnień tych słuchał z tą samą pobłażliwością, co wskazań ojca. Czuł, że nie o to wcale chodzi. On wiedział lepiej, co znaczy te dziwne uczucie, w nas zamknięte. On kochał ojczyznę, ponieważ chciał się za nią bić.

Wiedział dla siebie. Nie miał potrzeby dzielić się swoją wiedzą, lubił mieć tajemnice i umiał ich strzedz. Głęboka wstydliwość stała na straży tych sekretów. Wszystkich rzeczy przyjemnych Emil się wstydził.

Do jego tajemnych marzeń wracała często straszliwa śmierć Tatara. Naprzód wyobrażał sobie, że jest tym, który wykonywa wyrok. Ach, jak to czyni dzielnie i odważnie. Później był tym, który przychodzi, który ze świdrem wspina się, by wydrzeć torturowanemu oko. Niechaj przekona się, że więcej jeszcze cierpieć można, niż myślał, że jest najwięcej.

Nieznacznie przecież, stopniowo, Emil stawał się sam tym dręczonym, tym wbitym na pal. Co mogła być za przyjemność w tem właśnie, nie rozumiał. Jednak z pewnością była. Chichotał cicho do siebie, trochę zawstydzony i mający już ochotę spać. Tłomaczył się we [ 21 ]własnych oczach: no bo przecież to tylko tak sobie, to przecież nie jest prawda.

Przez całe życie późniejsze Emil czuł odrazę do owych marzeń dzieciństwa. Narzucały się niekiedy jego pamięci, jak koszmary. Doznawał prawie przerażenia wobec tych wspomnień, ściśnięcia serca i gardła. Czuł się napiętnowany niemi już nadal, na całe życie. Myślał, że tamto odezwać się jeszcze może, wyjawić z pod czegoś zupełnie nowego, o jakiejś chwili życia, jak trucizna, wnikła w krew.

Jedną jeszcze wiadomość o losie swoim zabrał z dzieciństwa.

Do sypialni hrabiego weszła żona — pogodna tutaj, uśmiechnięta zawsze. Hrabia słyszał jej uśmiech, jej tylko rozchylenie warg, w każdem słowie. Samogłoski wymawiane były jasno, otwarto, nawet o i u. Jej słowa miały zawsze śliczny kolor.

Żona przysunęła się blizko, pogłaskała jego ręce i włosy, uczesane starannie. Powiedziała:

— Poczekaj, ja ci zawiążę krawat.

Wysunął brodę, mrugając żywo oczami, wydany cały o tej chwili na wielką radość życia.

Ucałował rękę żony jakiemś widmem pocałunku. I rzekł cicho:

— Nie widzę, a przecież jakbym czytał w twojem sercu, że jesteś taka przed Bogiem, jak wtedy...

Nie odpowiedziała nic. W tej chwili wszedł do pokoju Emil, który jej szukał.

— Ale to jest właśnie łaska Boga, że mnie tutaj ukarał, że zesłał na mnie moje cierpienie, abym w tem życiu odkupił winę wobec ciebie. — [ 22 ]

— Ja przebaczyłam już tobie dawno, Niniu, — odrzekła matka, dając Emilowi znak, aby wyszedł.

Ale we drzwiach jeszcze usłyszał te ojca niejasne słowa:

— i może wobec syna.

 

IV.

 

Poza topolami i modrzewiami, obejmującemi, jak dwie żywe ściany, plac przed tarasem, w obie strony ciągnął się park.

Na prawo można powiedzieć, że nie kończył się wcale. Zawierając bowiem w sobie drogę wjazdową, szedł półkręgiem olbrzymim i przechodził na zachód w zwierzyniec, to jest ogrodzony las, gdzie chowały się sarny, daniele i bażanty; na południe zaś zstępował po zboczu, już łagodnem w tem miejscu, aż do rzecznej doliny, tworząc na tej przestrzeni różne nierówności, aspekty i wdzięki krainy górskiej.

Na lewo zaś od pałacu park kończył się sadem i warzywnym ogrodem, za którym leżał folwark Kluwieniecki z dworem i rozległemi nowoczesnemi budynkami, z których słynęły szczególniej kurniki hrabiny.

Z doliny szła ukosem od stóp urwiska droga, wspinająca się mozolnie w stronę folwarku. I tędy wracały z pastwiska konie, bydło i owce, których zbite, spieszące się do domu stada wyglądały z tarasu, jak żywe chmury.

We dworze Kluwienieckim mieszkał pan Biezdrowski, zarządzający folwarkiem. Jego córką była Joanna.

Joanna miała o dwa lata więcej, niż Emil i bawiła [ 23 ]się z nim od dzieciństwa. Latem nosiła białe sukienki, białe buciki i białe pończochy. Miała własną kuckę i siodło. Ponadto była odważna, zła i wesoła.

Często odbiegała Emila podczas zabawy, jeżeli z za ogrodzenia zawołał na nią pastuch folwarczny, pilnujący wielkiego stada źrebaków na pastwisku. Chętnie bowiem porzucała swą tłustą, leniwą, dereszowatą kuckę, aby bez siodła, bez wędzidła, uczepiona do kantarka, jeździć na źrebakach, galopujących w różne strony za byle przyczyną i bijących się między sobą bez uwagi na jeźdźca. Joanna spadała często i ze śmiechem właziła znów na dzikie zwierzęta.

Przed ogrodzeniem wielkiego dziedzińca schodziła z konia, czesała warkocz wyjętym z włosów grzebieniem i wracała do dworu, jako grzeczna dziewczynka. Na zapytania odpowiadała, że się bawiła z Emilem, co ostatecznie nie było źle widziane przez rodziców. Na prośbę hrabiny pani Biezdrowska nieraz sama zaprowadzała córkę do pałacu.

Odkąd w sferę marzeń Emila dostała się Joanna, wszystko tam jakby nabrało właściwej barwy. Wzruszenia, tkliwości, sensacje tajemne weszły w nowe łożysko, stały się kształtem gotowym do obudzonej miłości. Dawne, głupie, „dziecinne“ marzenia minęły bez śladu.

Ta zwyczajna dziewczynka, potrzebna do zabawy, wydała mu się nagle mądra, urocza, godna we wszystkiem zazdrości i naśladowania. Ale był stosunkowo zbyt strzeżony, aby módz się za nią wymykać do stadniny.

Joanna zaś o tym właśnie czasie zaczęła nim pogardzać, gdyż był od niej młodszy. Wolała zapewne wielkiego, brudnego pastucha, który giął się w [ 24 ]czołobitnościach przed młodym jaśnie paniczem, ale Joannę trzymał krótko, mówił jej ordynarne wyrazy i krzyczał, gdy źle zaprzęgła konia, gdy nie umiała prędko wskoczyć na grzbiet źrebaka. Imponował jej władzą nad tabunem ślicznych, dzikich prawie koni, które słuchały tylko jego głosu i bata.

Przed stajnią wskakiwał na pierwszego z brzegu, który drżał i giął się pod tym ciężarem, idąc odrazu galopa. Na krzyk chłopca cała stadnina, licząca do dwustu koni, zrywała się do biegu i gnała na łąki. Dla Joanny momenty, gdy się tam wykradła, były cudowne.

Emil nie czuł pociągu do takich dzikich zabaw; pastuch był obdarty i ordynarny, konie głupie, niewyjeżdżone, kręcące się w kółko po pastwisku.

Teraz jednak wszystko to stało się wyższe od niego, odkąd Joanna oddała temu pierwszeństwo. Zazdrosny był o źrebaki, nawet o pastucha. I tem bardziej bolała go ta zazdrość, im chłopak pokorniejszy był wobec niego.

Zabawy dziecinne zamieniły się w cierpienie. Emil uwielbiał Joannę. Drżał od jej gestów, słów, rozkazów. Wisiał oczami na jej ustach.

Chciał strasznie mówić teraz do niej: panno Joanno, pani. W długie wieczory marzeń układał zdania, w których wyrażał tę prośbę.

W miejscu, gdzie park zstępował z pochyłości i najgłębiej zachodził półwyspem starych drzew w stronę rzeki, rosły na wybrzeżu szuwary, sięgające parkowego muru. W tych szuwarach, dostępnych od strony łąki, gdzie pasła się stadnina, Joanna budowała sobie namiot z gałęzi, związanych u góry, które później miały być przeplecione trzciną. [ 25 ]

Emilowi wiadoma była cała sprawa. Tak samo wiedział też, że gałęzie ścinał pastuch, że odchodził ciągle od koni dla budowy szałasu, a potem wracał, wskakiwał na jednego źrebca i z szalonemi okrzykami zaganiał do kupy rozpierzchłe zwierzęta.

Emil cierpiał piekielnie. Nie wie się, jak głęboko umieją cierpieć dzieci, nie pamięta. Chodził po placu przed pałacem, gdzie rosły brzegiem trawników niebieskie hortensje, wychylał się po za ogrodzenie, łamiąc miękie gałęzie caprifolium. W dali, na prawo, widział ruch w szuwarach, naginające się trawy. Widział stadninę, pasącą się bez nadzoru, a później galop pastucha. Słyszał jego krzyki zachrypłe, zwykłe po pastwiskach krzyki i złorzeczenia pasterzy. Czekał aż spędzi konie znów. Patrzył.

Szalał z męki. Marzył, jak o szczęściu, że oto przesadzi mur, że będzie miał odwagę rzucić się na białą, kamienistą drogę w głębi. Nie miał odwagi. Ach, umrzeć! Dlaczego jest w tem aż taki strach?

Cierpiał nie z miłości tylko. Cierpiał przez obrażoną dumę. Nie chcieli go do zabawy, nie zabrali. Wiedzieli naturalnie, że jego tropy ściągną tam zaraz nauczyciela albo guwernantki. Ale czuł, że nie zabraliby go i tak. Płakał trochę, ale zaraz przestał płakać — z gorzkiego wstydu.

Nie myślał o tem, co tam robili, wcale sobie tego nie wyobrażał. Nie wiedział, czy szałas jest już skończony. Mieli do niego później wejść, mieli tam niby mieszkać. Ale to wszystko jedno. To były drobne, nieważne szczegóły zabawy.

Ważne było, że tam są bez niego, że sami budują — [ 26 ]oni, mądrzy, starsi, wszystko wiedzący, wystarczający sobie. Mogą być bez niego, gdy on bez nich być nie mógł.

Ów szałas, szuwary i oni tam — to był cały ludzki świat, który go odtrącił, któremu on był niepotrzebny.

I owym tam, owym wyższym, owym przeniesionym nad niego — był właśnie ten nędzny, pokorny pastuch, którego on mógł kazać wygnać, mógł chyba kazać nawet zabić. Który był naprawdę zupełnie niczem wobec niego. A zmieniła to ona, Jonna.

Emil dziwił się, ponieważ taka rzecz spotkała go dopiero pierwszy raz.

Poszedł do nauczyciela, aby mu zaproponować spacer przed obiadem. Jeszcze zdążą. Był ożywiony, grzeczny, pełen starania i zabiegów.

— Ja, proszę pana, zaraz każę, żeby osiodłali. I pojedziemy przez folwark nad rzekę. Tam stoi chyba jakaś bardzo dziwna łódka. Czarna i gruba.

Myślał, że go zobaczą. Tylko tyle: zobaczą. Zobaczą, więc przypomną sobie. Nie myślał, co potem. To wydawało mu się najważniejsze. Zapyta, przejeżdżając, czy szałas gotowy. Zapyta.

Że nauczyciel przystał chętnie, wydało mu się naturalne.

Ach, rwał się, drżał, by konie prędzej podano. Zanim lokajczyk pobiegł, zanim wrócił. Do stajen było z pół wiorsty. Chwila czekania długa. W momencie ostatnim Emil poszedł do swego pokoju i kazał sobie dać z szafy duże, zupełnie już męskie buty żółte do konnej jazdy.

Nauczyciela jeszcze nie było. Łagodna, miła klacz, śliczna klacz pół krwi, dreptała kopytami po grubym, czystym żwirze. Nazywała się Elborak, jak klacz [ 27 ]Mahometa. Kochany koń. Emil nigdy jej nie uderzył mocno. Taka była dobra, sama wiedziała, jak iść. Emil nie lubił już teraz męczyć zwierząt. Kochał zwierzęta. Miał też własnego foxa, którego wychował od szczenięcia i uderzał go tylko wtedy, kiedy już naprawdę zanadto się naprzykrzał.

Wziął rzemienie z ręki stajennego. Do czarnej, aksamitnej mordy konia przytulił policzek z zaufaniem i tkliwością.

Ach, przyszedł nauczyciel. Chrzęsnęła skóra siodeł, nogi chwyciły strzemiona, rozhybotane na puśliskach od skwapliwego ruchu koni. Objechali gazon prędko, ruszyli kłusem po szerokiej, wyżwirowanej drodze przez park. Niedaleko od pałacu, po obu stronach brukowanych chodników, stały białe domki, raczej wille, każda z ogrodem, otoczonym żelazną sztachetą, mieszkania rządcy pałacu, buchaltera, pisarza, maszynisty. Za temi domkami ciągnęły się stajnie pałacowe, a dopiero o dobrą wiorstę stąd — właściwy folwark Kluwieńce.

Przejechali koło dworu, dworu Joanny. Minęli szerokie wrota dziedzińca i stromą, białą drogą zjechali wdół, u stóp urwiska. Później przez łąkę — aż do rzeki. Konie na pastwisku były same.

— Zobaczymy, co się tam rusza, — rzekł Emil głosem drżącym, pokazując szuwary.

Wjechali ścieżką wydeptaną. Emil zobaczył szałas. Był skończony. Zamarło mu serce.

Wkrótce usłyszał daleko za sobą krzyki pasterza na równinie. U wejścia do szałasu (ślicznego!) stała Joanna sama i trzymała kuckę za uzdę.

— Dzień dobry, Joanno — zawołał nauczyciel, ściągając konia. — Co tutaj robisz? [ 28 ]

— Ja wyjechałam naprzeciwko tatusia. Bo tatuś może będzie teraz wracał z Wierzchowisk, bo pojechał do pana Czarabowskiego.

Mówiła nieprawdę i nienawistnie patrzyła na Emila, który ją wydał.

 

V

 

Emil naśladował teraz ruchy Joanny, ton głosu, uśmiechanie się wzgardliwe. Ach, jakże byłby chciał być takim, jak ona. Robić wszystko według swej woli, niczego się nie bać i tak łatwo umieć kłamać.

Uczuwał, że mówienie prawdy jest jakąś niedołężną, naiwną cnotą, czemś niższego porządku. Kłamanie wydawało mu się bardziej wyszukane i doskonalsze.

Miłość Emila uczyniła go lepszym, nieszczęście jednak go psuło. Był teraz podejrzliwy i pełen niechęci dla ludzi, lubił współczucie i pochlebstwa.

Dotąd żył sobą. Teraz poprzez nieszczęście swoje zaczął patrzyć na innych. Myślał o tem, kto kogo kocha i czy jest nieszczęśliwy.

W czytelni stały najwygodniejsze, olbrzymie fotele i stół pośrodku; tam zawsze rano siedział nauczyciel i czytał wszystkie gazety, a później przy śniadaniu mówił na zapytania matki, że niema w nich nic nowego. Otóż Emil zauważył, że w tej porze szła, zwykle do czytelni jedna z guwernantek, Niemka, właśnie gdy z drugą miał mieć lekcję. I myślał: ona pewnie jego kocha, to ona jego kocha.

Matkę Emil lekceważył trochę już oddawna za łatwowierność, drobne ambicje i niemądre kobiece upory. [ 29 ]Gdy ją jednak widział przy łóżku ojca, wesołą, serdeczną i pieszczotliwą, myślał zawsze, że jest dobra, jak anioł, i starał się ją naśladować (zanim zaczął naśladować Joannę). Był pewien, że nikt inny na jej miejscu nie umiałby się tak poświęcać, nie wątpił, że matka kocha ojca, chociaż jest chory i niewidomy.

Ale teraz już inaczej patrzył na te sprawy. Miał większe wymagania od miłości. Był podejrzliwy i nie ufał dziecinnym złudzeniom.

Raziło go, że matka często wyjeżdżała na folwak do swoich kur, a później długo jeździła po parku, nie dbając, że ojciec mógł jej potrzebować. Czasami tak zapalała się przy tenisie albo przy bilardzie, że nawet, gdy przychodził po nią lokaj, wołała tylko: „zaraz, zaraz, za chwilę będę“ — i grała dalej, zapominając o wezwaniu.

Emil rozumiał teraz, jak ojciec musiał cierpieć, gdy tak czekał, a ona nie przychodziła.

Potępiał też wizyty u ciotki Sinodworskiej, chociaż tam w Skalicznie było naprawdę wesoło. Ale mieli zawsze wrócić tego samego dnia, matka to nawet obiecywała ojcu, — i później zawsze zostawali na noc, albo na parę dni. I okazywało się, że matka miała ze sobą wszystko potrzebne w neseserze, że w małej walizce były suknie i nawet bielizna dla Emila. Wiedziała więc, już wyjeżdżając... Co roku też musiała matka być najmniej przez dwa miesiące za granicą, żeby się leczyć.

Emil poczuwał się do solidarności z ojcem; dla matki był surowy. Znał jej słabości. Wiedział, że i ona łatwo kłamała, ale u niej nie podobało mu się to tak, jak u Joanny. Matka kłamała zupełnie od niechcenia, często nawet bez zamiaru, aby kto uwierzył. Całkiem [ 30 ]poważnie zapierała się rzeczy tylko co powiedzianych. Przyrzekała coś i zaraz później z łatwym, sztucznym zdziwieniem mówiła: — Co też sobie wyobraziłeś, Emilu, musiałeś mię źle zrozumieć. — A gdy ją gnębił, przypominając własne jej słowa, marszczyła brwi i odzywała się sucho:

— No więc dobrze, dobrze. Ale proszę cię, nie przeszkadzaj mi teraz. Widzisz, że pracuję (nad haftem), albo: widzisz, że czytam.

Emil uśmiechał się wzgardliwie, jak Joanna, on, który od swego nauczyciela przejął namiętność do czytania. Bowiem przy łóżku matki jedna książka leżała całemi miesiącami.

Nie bał się matki wcale — nie dlatego, że była dobra, ale dlatego, że była słaba. W postępowaniu niepewna i nierówna, czasami cierpka, z chwilą, gdy zobaczyła Emila zagniewanym, podchodziła sama, mówiła słowa pieszczotliwe, uśmiechała się ze słodyczą. Emil ustępował, przejednany.

Matka była zależna od każdego, zupełnie bowiem nie mogła znieść, gdy jej ktoś nie lubił. Mimo łatwych pozorów pewnej wyniosłości, czytała lękliwie w oczach każdego sąd o sobie. Miała chwile słabości i niepokoju. Emil wyczuwał doskonale w jej słowach odcień jakiegoś niepewnego poszukiwania aprobaty, ton warunkowy, pytający — nawet w rozkazach, nawet w gniewie.

Na ten czas właśnie, kiedy Emil miał jedenaście lat, przypadło jego pewne powiedzenie, które stało się później znane w rodzinie i opowiadane powielekroć.

Z poczty przyszła przesyłka z sukniami. Matka ubrała się w jedną z nich, czarną, poważną, całą podłożoną [ 31 ]jakiemiś koronkami i tylko trochę przezroczystą. Stała przed lustrem w małym, niebieskim salonie i spytała.

— Powiedz, Emilu, która bardziej ci się podoba, czy ta czarna, czy tamta lila, którą miałam w Skalicznie?

Emil popatrzył uważnie.

— W tej mama wygląda bardziej po królewsku, — odrzekł z namysłem, — ale w tamtej mama była bardziej ponętna.

Emil chodził teraz do ojca, gdy wiedział, że niema tam matki. Ciekawy był i cudzego cierpienia. Zastawał u niego Angielkę, czytającą na głos gazety, albo pana Czabarowskiego, albo którego z administratorów.

Raz idąc, z korytarza już słyszał rozmowę. Gdy wszedł, na razie wydało mu się, że nikogo niema w pokoju. Ale u przeciwnych drzwi, łokciami ciężko oparty o poręcz i z jedną nogą na kancie przechylonego fotela, stał na drugiej niedbale kamerdyner Filip. Jemu to opowiadał teraz ślepy hrabia o swojem najświetniejszem polowaniu na głuszce. Emil zatrzymał się, pełen upokorzenia i gniewu.

Na jego widok kamerdyner błyskawicznie zmienił posturę i był znów sługą. W milczeniu odebrał milczącą naganę, wyrażoną krótką zmarszczką dziecinnego czoła.

Emil usiadł i rozmawiał z ojcem. Jak zwykle tutaj, naśladował ton głosu, sposób mówienia, serdeczną, ujmującą pogodę matki. Od niej już na całe życie nauczył się wdzięku obejścia. I przyszło mu to tak łatwo, jakby tylko coś gotowego odnalazł w sobie.

Obliczali z ojcem, kiedy przyjechać może stryj Józef. Ojciec mówił o swym najmilszym bracie w taki sposób, jakgdyby on tylko w tej chwili go obchodził. [ 32 ]

Później przecież zapytał:

— A mama gdzie?

— Mama jest znowu na tennisie, — odrzekł Emil z miłym, pobłażliwym uśmiechem, jak się mówi o dziecku nierozsądnem, które niewiadomo co sobie upatrzyło w tej zabawie. I pomyślał: ojciec kocha mamę, a ona za mało go kocha.

Wyobraził ją sobie, jak tam biega po betonie placu, zgrabna, cała biała, z nagą szyją, głośno się śmiejąca, — i czuł ból w sercu ostry, jakby to o niego szło, piekącą zazdrość, którą już znał.

Zapragnął pochylić się nad niewidomym, cicho o coś zapytać. Chciał powiedzieć ojcu, że on także. Mówić, jak ktoś blizki, jak przyjaciel. Zapytać, czy nie czuje się sam, czy nie cierpi.

Ale nie zapytał. Coś już rozumiał ze wstydliwości uczucia i ze wstydliwości cierpienia. Nie będąc jeszcze dobrym, Emil już był delikatny.

 

VI.

 

Po śmierci hrabiego wdowa mieszkała za granicą. Emila umieszczono w jednej z katolickich écoles libres w Paryżu, pozostającej pod jawną wówczas pieczą assompcjonistów.

Tę wielką zmianę w życiu Emil przyjął nieufnie, ale ze spokojem. Przyjechał tam zmęczony jeszcze i smutny od przebytej żałoby.

Śmierć ojca nie przyszła sama. Wydawała się cicha, mała i nieważna wobec swych akcesorjów. Znikła [ 33 ]pośród wielkiego zjazdu, uroczystych obrzędów kondolencyjnych, żałobnych i pogrzebowych.

Odnawiano i ubierano kaplicę. Dom był pełen ludzi, całe piętro gościnnych pokojów zajęte. Przyjechali dziadkowie, wielu wujów i stryjów, kilkadziesiąt osób z dalszej rodziny. Niektórzy nie widzieli się ze sobą od paru lat, niektórzy nawet się nie znali.

Śmierć sama była mała i zwyczajna. A wokół tej śmierci nagle zawrzało, zakotłowało się wzmożone życie. Skupiło się, zbiegło właśnie na to miejsce, jakgdyby tu szczególnie było potrzebne — niby leukocyty na zagrożone miejsce ciała.

Matka Emila była ciągle otoczona, zupełnie obca. Nie można było zwyczajnie do niej podejść. Niewyspana, blada, jakby spuchnięta, w sztywnej, czarnej sukni, zrobiła się mniejsza i trochę już stara. Emilowi była niesympatyczna o tym czasie, uczuwał do niej żal niejasny. Wiedział, że ojciec bardziej jemu umarł, niżeli jej.

Na Emila zwracano uwagę, oglądano go i całowano. Zadawano mu pytania, chwalono, że nie płacze. Od pierwszej zaraz chwili został jakby odcięty od ojca, stracił go z oczu. Nie było tam dostępu. Zawsze ktoś ważny, świeżo przybyły tam się znajdował. Z każdego pociągu konie przywoziły nową partję.

Emil żałował później. Tonął we łzach na myśl, że nie skorzystał z tych ostatnich godzin, że nie był wciąż przy ojcu, póki nie zalutowali trumny. Że nie patrzył dość i nawet niedobrze zapamiętał.

Do szkoły odwiózł Emila guwerner, z którym rozstali się serdecznie.

Dom szkolny był biały, dość wesoły, położony w ładnym ogrodzie. Emil uczył się dobrze, chociaż nie [ 34 ]lubił żadnej z nauk. Dla nauczycieli był ujmujący, grzeczny, skryty jednak i zawsze pozostający przy własnem zdaniu. Wobec przeciwieństw i niepowodzeń miał jeszcze ów wzgardliwy uśmiech, wzięty na własność od Joanny.

Do otoczenia rozbisurmanionych chłopców przystosował się łatwo, chociaż jedynak i cudzoziemiec. Nie lękał się zapasów ani napaści, lubił foot-ball i florety, był wysportowany i mocny, chociaż szczupły. Miał w sobie jeszcze zabraną z dzieciństwa pewną siłę, która wystarczała mu na razie.

Ten pomyślny stan rzeczy był dość pozorny i nietrwały. Emil nie był zadowolony z siebie; ani pochwały, ani różne sympatje obudzone nie sprawiały mu radości. Jakiś zaród niesformułowanej niechęci do siebie tkwił we wszystkich jego uczuciach i rozwijał się z latami.

Emil nie lubił własnych wspomnień, nie lubił swego dzieciństwa. Często chciał, aby wszystko od początku było inaczej.

Nie lubił wspomnienia Joanny. Już jej oddawna nie kochał, ale zapamiętał na zawsze to pierwsze upokorzenie uczucia. Joanna była tem, przez co wyraziło się życie. Życie wolało innych, niż on.

I Emil badał, jakich. Tego jednego był zawsze, bez wytchnienia ciekawy. Szukał między kolegami, pośród nauczycieli. Miał instynktowną niechęć do wszystkich podobnych sobie, do delikatnych, skrytych, systematycznych i trochę zepsutych chłopców z lepszej sfery. Oglądał się właśnie za tymi, którzy o niego nie dbali, którzy wyśmiewali pilnych i układnych paniczów; pociągali go prości synowie chłopów lub mieszczan ubogich, zdolni, leniwi i chytrzy, wszczynający awantury i złe figle. Patrzył ku nim nieśmiało, zdala, nie czyniąc nigdy [ 35 ]pierwszego kroku. Uchodził za dumnego, był zaś nieśmiały i zazdrosny.

Zazdrościł cudzej przyjaźni. Na dwuch kolegów, ze sobą idących, patrzył, jak na wcielenia szczęśliwości. Zazdrościł — tym właśnie chłopcom prostym, małym „disciple’om“ i Julienom Sorelom, z pod dachu słomianego chałupy rwącym się głodnie na progi wszelkich dostojeństw. Zazdrościł im wszystkiego — uśmiechów, słów, hałasu, nieuctwa, doznawanych niesprawiedliwości i upokorzeń — i zwłaszcza siły, tej woli upartej, mającej ujarzmić życie.

Wreszcie sam „zgodził się“ na przyjaciela. Nie Emil był tym, który chciał. Chciał ten drugi. Mały, inteligentny, uczuciowy, syn bogatego fabrykanta z Ljonu, Jacques Fane. Uwielbiał Emila, podziwiał jego dumę i szlachetność i wyznał mu to dopiero po dwuch latach. Odgadywał, że i on nie jest szczęśliwy. Tęsknił do tej przyjaźni, aby módz komuś godnemu zaufania opowiedzieć swoją dosyć smutną jakąś sprawę miłosną. Emil był zawsze bezbronny wobec cudzego uczucia, zażenowany i wzruszony do głębi. Czuł się upokorzony, gdy tylko słuchał zwierzeń, a nie robił ich sam. Poczuł się przeto do obowiązku przyjaźni i naprzekór chęci, przezwyciężając z trudem skrytość wrodzoną, opowiedział Jakóbowi coś o Joannie. Przez długi czas później cierpiał gorzko z tego powodu i złorzeczył przyjaźni, która wydarła jego przeszłości smutny sekret.

Przyjaźń trwała, ciągnęła się przez lata szkolne — anemiczna, napoły wmówiona, kultywowana przez obopólne poczucie, że tak trzeba. Emil wiedział, że u innych to jest inaczej i zazdrościł. Tak samo było i z [ 36 ]fizyczną miłością, gdy ją poznał. Wszystko stawało się mniej warte z chwilą, gdy on w tem wziął udział.

Do Emila co roku przyjeżdżała matka i wakacje spędzali razem w jakichś miejscach leczniczych. Emil bowiem, wysoki nad wiek i fizycznie rozwinięty, był przecież zdrowia bardzo słabego. Z powodu zwiększonej temperatury opuścił cały rok nauki i spędził go w górach, nudząc się na leżaku i pożerając książki. Gorączka minęła, ale w parę lat później zjawiła się znowu. Po skończeniu szkoły Emil długo próżnował, zanim wstąpił na prawo do Sorbony.

Przez cały ten czas nie wracał do kraju. Ale tu i owdzie jeżdżąc, spotykał ludzi stamtąd.

W Szwajcarji zjechali się dwa razy z ciotką Sinodworską, jej trzema synami i pasierbicą Anielą. Ładna, zalotna panna w wieku Emila nie zwracała oczywiście uwagi na przybranego kuzyna i z tego względu interesowała go nawet przez czas niedługi. Ale nie była to już miłość, tylko ta poszukująca odwetu niechęć czy zawiść wobec wszystkiego, co jest inne. W dwa lata później Anielka Sinodworska wyszła za mąż za księcia Leona Jahniatyńskiego, wdowca, ożenionego pierwej z kuzynką Worostańskich, Bussowską. Tego księcia Jahniatyńskiego Emil pamiętał dobrze z Kluwieniec i ze Skaliczny, gdzie się od niego uczył strzelania do gołębi.

Ze Skaliczny też pamiętał Emil pana Marka Bietowskiego, który przyjeżdżał tam prawie zawsze w czasie pobytu jego i matki, ale w Kluwieńcach nie był chyba nigdy. Pełen wyrozumiałości i taktu, Emil odnosił się do niego z wyszukaną grzecznością, odkąd odkrył, że zjawia się on systematycznie tam, gdzie jest matka. Przez czas pewien uczuwał to jako upokorzenie [ 37 ]dla siebie i skryty dramat. A później przystał na wszystko, nie mogąc zresztą inaczej postąpić.

Z matką żył Emil daleko, ale ją bardzo lubił i teraz dopiero pojął, że właśnie wady owe, które go kiedyś tak raziły, były jej niegasnącym nigdy wdziękiem. Jej słodycz i łatwa, lekkomyślna dobroć zdawały się płynąć z jakiegoś cielesnego rozmarzenia, jej niepewność wobec każdego była kobiecą przymilnością, konieczną potrzebą, aby się podobać.

Z zachcenia swego, z przelotnego gustu czyniła miarę na wszystko. Była zawsze niesprawiedliwa, kłamiąca prędko i z uśmiechem, lekceważąca wszelką rzeczywistość, bez troski żadnej zaprzeczająca oczywistości. Emil podziwiał bezsensowny, zupełnie roślinny czar, który siała niefrasobliwie, „śmiejąc się ze śmiejącymi i płacząc z płaczącymi“, ujmując i jednając każdego w promieniu swego działania.

Matka lubiła siebie. To było w niej takie urocze i radosne, długo młode. Lubiła siebie — bez uzasadnienia, bez rozważań, jak ktoś zakochany. Jej stosunek do siebie był źródłem nieustającem radości, zasadniczej radości życia.

Emil stanowił jej przeciwieństwo. Nie znosił siebie.

Nie zła bynajmniej nie lubił w sobie, nie wad i błędów, które odsuwały go od upragnionych form życia, od marzonych stanów i zdarzeń. Ani losów swoich ani choroby. — Nienawidził w sobie tego, co innym jest obojętne: swego typu, swego sposobu bycia, sposobu myślenia, swej powierzchowności. Czuł czasami, mówiąc lub poruszając się, fizyczny swój kształt i doznawanie tego było dlań nienawistne. Nie lubił nic w sobie, nawet swego uśmiechu, o którym różne jego przelotne [ 38 ]kobiety mówiły mu wiele i miłośnie. Słuchał, nie przecząc, choć wiedział, jak się mylą; ale wiedział też, że za długo byłoby tłomaczyć.

Tęsknota Emila do kobiety była tęsknotą do zupełnej inności. W jego programy erotyczne wchodziły kobiety pierwotne, silne, o łatwej decyzji, kobiety instynktu. Ale przebywając z takiemi, cierpiał. Był niezdolny do miłości, jak sądził, albowiem kocha się to, co jest nam podobne, co nas potwierdza i utrwala w życiu. Emila zaś pociągało to, co mu przeczyło i wprędce stawało mu się wrogie.

Tak wiele swoich spraw traktował z pobłażliwością i rezygnacją. Wiadome mu było, że możnaby rozważać go od zewnątrz jako szczęśliwego młodego człowieka, ulubionego przez salomy i przez kobiety, subtelnego kochanka, niezawodnego przyjaciela.

Ale są w życiu równoczesne rzeczywistości, które sobie zaprzeczają. To samo bywa w sporze, gdy wysłuchawszy cudzej prawdy, mówimy: tak, niewątpliwie, ale przecież — i tu następuje nasza prawda, równie słuszna, jak poprzednia.

Tak, niewątpliwie, był kochany, lubiony, był młody, bogaty, był szczęsliwy. Był uczciwy — ale

był nieznośny sobie i miły tylko tym, na których mu nie zależało. Dał się ubiegać byle komu, gdyż nie umiał chcieć. Był wyrzucony z życia na zawsze, zupełnie zbyteczny wszystkiemu.

Nie znosząc siebie, marzył ustawicznie o zmianach, o wielkich wewnętrznych przełomach, od nowa kształtujących dusze. Z uwagą, ze ściągnięciem brwi zatrzymywał się w tych miejscach biografji ludzkich, gdy przeczytana księga, gdy nieszczęście albo podróż [ 39 ]odbyta do dna przeobrażały człowieka, dobywały sens właściwy jego życia. Sam marzył o takich książkach, szukał ich po literaturach świata.

Nie lubił kierunków myślenia, uzasadniających taki typ, jak jego. Nie lubił filozofji pesymizmu. Chciał siebie uważać za pomyłkę, za coś, przeznaczonego na zatratę. Wierzył, że prawdą jest to, co zwycięża, że sprawdzianem jedynym prawdy jest siła.

Nienawidził podobnych sobie — w obawie przyjaźni, sympatji, zwierzeń poufnych — a więc tylko sformułowań nowych i potwierdzeń siebie.

Inni — byli dlań przedmiotami zawiści a zarazem wzorami. Przez całe tygodnie naśladował sekretnie ton głosu pewnego francuskiego huzara, mrużył oczy, jak jedna vicomtessa, probował wstawać o świtaniu, gdyż w ten sposób ćwiczył w sobie siłę woli poznany raz w Dreźnie młody, ładny i zdrowy Amerykanin, z zawodu elektrotechnik; nawet od Jakóba Fane przejął na czas jakiś sposób wiązania sznurowadeł.

Zazdrościł wszystkim, którzy żyli w zgodzie ze swoim typem. Chciał być inny. Jego żądania były zawsze niezgodne z jego naturą, życie zaprzeczało przeznaczeniu.

 

VII.

 

Emil zajechał przed gare de Lyon et Méditerranée. Odrazu poznał stojący na boku mały, czerwony samochód Jakóba Fane.

Sam on przechadzał się wiernie brzegiem chodnika pośród zamętu i pośpiechu innych. Wyglądając przyjaciela, patrzył z uwagą właśnie w przeciwnym kierunku, [ 40 ]co go charakteryzowało. Emil zrobił mu znak ręką i został dostrzeżony.

Przywitali się wesoło, za obopólnem porozumieniem unikając wszelkich symptomatów wzruszenia. O tym czasie z okna zajeżdżającego samochodu wyjrzała młoda kobieta i urodą swą zwróciła uwagę Emila. Bronzowe włosy okrywał mały kapelusz z bronzowego jedwabiu. Emil pomyślał odrazu, że równie bronzowy jest kolor jej spojrzenia. Zauważył też, że samochód jest z hotelu do Louvre.

Idąc z Jakóbem wgłąb dworca, Emil zatrzymał się cokolwiek i dał, aby ich wyminęła. Była ładna i elegancka. Od podróżnej surowości stroju odcięła się żywo w przejściu finezja profilu i płomyk brylantowego kolczyka. Gdy już przeszła, powiał wyraźny, świeży zapach perfumy angielskiej.

Emil nie przerwał rozmowy, patrząc. Pragnął jakby odciągnąć uwagę Fane’a od przechodzącej kobiety. Nie chciał w tej chwili usłyszeć jego o niej sądu. Zależało mu na tem, aby sobie to wrażenie zachować na własność. Uczuł jakby niejasny początek szczęścia.

Fane mówił o swojej kochance, pięknej, rozrzutnej i niewiernej Maud.

— Jużeśmy zdecydowali, że masz jej dać dymisję, powiedział Emil.

— No właśnie, — zgodził się Jakób ze zwykłym smutkiem. — Wiem aż nadto dobrze, że trzeba ją porzucić. Nikt nie ma tyle pieniędzy, ile ona chce. Nawet chyba sam Ephraïm, z którym z pewnością mnie zdradza. Elle écorcherait un pou. Przedewszystkiem nie daje mi już teraz ani chwili radości, nie mam dla niej nietylko sentymentu, co zresztą byłoby niewłaściwe, ale [ 41 ]nawet jakiejś pasji, co jest wskazane. Jest mi nieznośna. A przecież — odkładam to z dnia na dzień.

Emil uśmiechnął się bez aprobaty.

— Tak właśnie jest, tak właśnie jest, — mruczał.

— Wiem to napewno: właśnie z chwilą, gdy ją utracę, okaże się, że ją kochałem, że bez niej nie mogę żyć...

Teraz już Emil doznawał wyraźnej niechęci do Fane’a. — I cóż robić mają tacy, jak ja, tacy, jak on, — myślał. — Przecież to jest śmieszne, to jest naiwne żyć, jeżeli się jest takim, jak my.

Nadszedł czas pożegnań. Przyjaciele rozstawali się na czas nieoznaczony. Emil jechał teraz nad morze, gdzie miał znów spotkać się z matką i ciotką Sinodworską. Projektował sobie, że na zimę pojedzie wreszcie do kraju, że zobaczy Kluwieńce. Zamierzał skłonić do tego matkę. W programie życiowym Emila było objęcie faktyczne rządów w tem małem swojem państwie. Był już licencié en droit, chciał jeszcze skończyć w Krakowie agronomję. Z tem przygotowaniem mógłby gospodarować sam — choćby tylko w Kluwieńcach. Być własnym rządcą. Pragnął tego, marzył o swej ziemi.

Okres pobytu swego w Paryżu już zamknął, mieszkanie zwinął, dwa niewielkie, niskie pokoje z naiwnemi oknami do ziemi. Przebywał tam tymczasowo, a przecież gnieździł się i zagospodarowywał — zgodnie z usposobieniem swojem od wczesna. Skupywał piękne kobierce o przydymionych barwach wschodnich, stare szale tureckie i francuskie, stare hafty. Jego tęsknota za przystanią wyrażała się w nieprzeliczonych projektach. Układał sobie plan życia po powrocie do kraju, w szczegółach najbardziej drobnych i intymnych. [ 42 ]

Teraz wydawał się sobie temu bliski, więc bardziej, niż przedtem, niecierpliwy.

— Cobyś powiedział, gdybym tak za jakieś pietnaście dni przyjechał tam za tobą? — spytał Fane. Mówił takim tonem, jak gdyby mu to w tej chwili właśnie przyszło do głowy.

Ta niewinna komedja rozbroiła Emila.

— Będę zachwycony.

Uczuł wdzięczność dla przyjaciela za jego wierne, oddane serce, za delikatność, z jaką okazywał swe uczucie, za to nawet, że znalazł czas, by go odprowadzić. Oddawna już uczucia Emila były tylko wdzięcznością za to, że je w innych obudził.

Mimo tęsknoty do kraju, Emil nie żałował bynajmniej lat, spędzonych na obczyźnie. Nie żałował zresztą teraz niczego, co już się stało. Doznawał uczuciowej niechęci do wspomnień, uważał je przecież za swe największe, bo pewne i niezaprzeczone dobro.

Siedząc już w wagonie, Emil pomyślał o ładnej, nieznajomej kobiecie, jadącej tym samym pociągiem. W tej chwili ujrzał dokładnie pamięcią jej twarz i postać, nawet szczegóły ubrania, czego zdawało mu się, że pierwej nie zauważył. Ujrzał ją, wychodzącą z samochodu w ciemnym płaszczu z grubego jedwabiu, grubych rękawiczkach, grubem wysokiem obuwiu, a wszystko było mniej lub więcej bronzowe.

Łomot kół, tkanina siedzeń i oparcia, natrętne litery P. L. M., boazerje, napisy — to wszystko napełniało mu mózg obrzydłym, mdłym czadem podróży. Jazda nigdy nie sprawiała mu przyjemności. Zbyt wiele chwil od dzieciństwa spędził w wagonie.

Popatrzył na towarzyszy drogi. Siwy, czerwony na [ 43 ]twarzy Anglik, wszedł cały na przeciwległe siedzenie i podwinął pod siebie nogi, obute w pończochy i ażurowe sandały. W nacięcia skóry wchodziły wygodnie nabrzmienia i guzy artretyczne. Na drugim końcu siedząca, wysoka, też siwowłosa, żydówka, poglądała przez face à main złote na krajobraz. W twarzy jej, tłustej i białej, ciemniały wielkie oczy o ciężkich powiekach. Emil przypomniał sobie, że ją widywał z młodym Ephraïmem w Operze i uważał za jego matkę. W dużych, białych uszach jej tkwiły brylanty.

Widok tych brylantów obudził w Emilu niejasne wzruszenie. Lekko przymknął powieki. Uczuwał zdaleka niewątpliwą obecność tamtej młodej podróżnej, ubranej tak surowo i ładnie, świecącej podobnemi, tylko małemi, brylantami. Z cichym niepokojem wiedział, że mknie tu gdzieś w pobliżu, niesiona inercją tego samego rozpędu — niewolna, uwięziona, zamknięta w tym samym nieuniknionym locie naprzód.

Przypomniał sobie istnienie wagonu restauracyjnego i nadciągającą porę śniadania. Był pewien, że ją zobaczy. Nie dopuszczał myśli, aby wysiadła wcześniej, aby gdzieindziej, niż on, mogła jechać. Był pewien, że jest skazana na odegranie jakiejś roli w jego życiu nadmorskiem, że będzie etapem ostatnim jego internacjonalnej lekkomyślności.

Przechodząc wkrótce później korytarzem przez szereg wagonów, szarpany, rzucany o ściany i maltretowany na wszelkie sposoby szalonem dygotaniem Luxu, dojrzał przez drzwi niedomknięte jednego z przedziałów stojący na siedzeniu mały neseser z ciemnej skóry. Zapamiętał miejsce i wagon, neseser bowiem widział był przedtem w rękach tej kobiety. [ 44 ]Przy śniadaniu znalazł się dość daleko, ale tak, że miał jej głowę i ramiona w polu widzenia.

Była naprawdę ładna bardzo, ale poważna i obojętna do tyla, że Emil zrezygnować musiał odrazu z myśli o jakiejś przygodzie. Nie snuł więc żadnych projektów, o niczem nie marzył. Nie doznawał przecież zawodu. Wystarczało mu, że ta młoda, urocza, cudzoziemska głowa przesuwa się powoli po uroczej perspektywie widzianego przez okna kraju. Świat poza nią okręcał się zwolna wokół dalekiego, głęboko za horyzontem leżącego punktu.

Patrzył na nią długo i uważnie, pragnąc zamagazynować w sobie głęboką radość z jej widzenia. Gdy odeszła wcześniej, doznał lęku. Zbyt wyraźny cień rzuciła mu na serce tem odejściem.

Przez resztę drogi Emil myślał już tylko o niej i o tem wogóle. Nie opuszczał go pewien niepokój, chociaż powinien był raczej uczuwać radość.

Od wielu lat bowiem, może prawie od czasu Joanny, erotyzm jego nie wychodził poza obręb dziedziny zmysłów. Wszystkie jego „dobre fortuny“, przeważnie cudzoziemki, były bardzo fizyczne, zawsze gotowe do pieszczoty. To określało rodzaj uczuć, jakie budziły. I Emil oddawna pragnął namiętności, tęsknił za taką miłością, która byłaby silniejsza, niż on, to jest: niż jego myśl i chęć. Wespół z Jakóbem Fanem ustalili, że daleko jest mniej podobieństwa między wysokim i nizkim gatunkiem miłości, niżeli między nizkim gatunkiem miłości a każdą inną rozrywką zmysłów.

Dwa razy jeszcze przeszedł wzdłuż pociągu. Drzwi przedziału jej były zamknięte. Za trzecim razem stanął w korytarzu przy oknie i czekał. Stał z radością i [ 45 ]lękiem, wiedząc, jak jest blisko. — Po chwili drzwi się odsunęły. Powoli spojrzał. W przedziale stała pani Ephraïm i, odchodząc już, rozmawiała z nią. Mówiły po angielsku. Były znajome. Emil z otuchą o tem się przekonał.

Wrócił do siebie, za nim wkrótce stara siwa dama. Emil dybał na okazję wyświadczenia jej jakiejś przysługi. Znał jej syna, mógł więc coś o nim powiedzieć — Przecież nie doszło do tego. W pewnej chwili zdjął dla niej pled z siatki i odebrał podziękowanie. Nie była skora do rozmowy, senna i obojętna. Emil nie umiał tego przezwyciężyć.

Wszczął zato rozmowę z Anglikiem na temat jego zadziwiających sandałów i reumatyzmu. Podróżowali obaj do jednego celu.

Wysiadając, Emil wyśledził ją, idącą w świetle wielkich pereł elektrycznych przez peron. Tu więc miała pozostać. Był szczęśliwy.

 

VIII.

 

Z rana, w cudowny dzień słoneczny, wyszedł Emil z hotelu w stronę morza. W parku grała orkiestra. Emil lubił dźwięki muzyki, idące daleko na wodę. Skręcił do jednej z bram parkowych, a idąc rozglądał się nieznacznie.

Wkrótce ujrzał siedzącego na ławce pana Marka Bietowskiego. Uśmiechnął się z wyrozumiałością. Oznaczało to bowiem, że wkrótce przyjedzie matka.

Przywitał go serdecznie, jak kogoś z rodziny; miał przecież w sobie sztywność wewnętrzną, niechęć niewygasłą. Zapytał go, jak dawno z kraju i czy wszystko [ 46 ]dobrze idzie w Śniwodzie, pięknym majątku, który miał pan Bietowski o parę mil od Skaliczny. Chciał dowiedzieć się o więcej rzeczy, ale było mu trudno.

Pan Bietowski dawał odpowiedzi wesołe i gładkie. Był to duży, tęgi, siwy już człowiek. Z próżnością podkreślał szlachecką swobodę manjer, umyślne prostactwo, którem się chlubił. Grał całe życie rolę dobrodusznego hobereau. „Ja się tam nie rozumiem na waszych finessach“, mawiał. Tą manierą przypominał Emilowi cokolwiek pana plenipotenta Czabarowskiego, którego ordynarne wyrazy i ekonomski ton głosu były jedną z ostatnich rozrywek ojca. Pan Marek też chętnie pomstował na kłamłiwość ludzką, na fałsz stosunków towarzyskich. Ze swej strony był jednak w miarę opanowany i w sytuacji swej zachowywał właśnie tyle fałszu; ile należało. Emil czuł mu się za to obowiązany.

— Winszuję licencjatu, chłopcze, — mówił gromko stary przyjaciel. — Wyglądasz, jak lew. Zrobiłeś się naprawdę przystojny. Musisz zaprezentować się paniom.

— Paniom? Więc są już — spytał Emil zmieszany.

— A jakże. Jest przedewszystkiem nasza kochana księżna, uroczy dydelf, obwieszony aż czterema dziewczynkami.

Emil wyraził podziw.

— Nie, najstarsza to pasierbica. Dalej: młodziutka siostra męża, niebezpieczna księżniczka. Ady Jahniatyńskiej nie znasz? Zobaczysz: to już panna całkiem, całkiem nowoczesna. Księcia niema. Obie są pod kontrolą starej księżny.

Przechadzali się w ciągu godziny. Emil doznawał przymusu. O matce nie mówili ze sobą wcale. Myśleli zapewne obaj. [ 47 ]

Pożegnawszy pana Bietowskiego, Emil szedł sam śliczną parkową aleją. Oglądał cud żywej wody poprzez pnie, wygięte ku morzu i płaczące gałęzie. Mijał po kolei sekwoje, wawrzyny, dęby i bambusy, palmy kokosowe, wachlarzowe i daktylowe.

Morze było gładkie doskonale, zupełnie popielate w słońcu i tylko naszyte gęsto drobnemi, ruchomemi pailletami ze srebra.

Emil zeszedł niżej, obszedł wielki, kolorowy kwietnik nad morzem z różnobarwnemi cannami pośrodku. Pomyślał z tęsknotą o gazonie w Kluwieńcach. Pomyślał nagle o ojcu swoim, który tak długo smucił się w milczeniu i cierpiał, a później tylko umarł.

Pamiętał jego słowa dawne, jego wskazania o miłości ojczyzny i o miłości Boga.

Emil rzadko myslał o Bogu. W szkole i później żył coprawda w atmosferze religji, katolickiej wiary. Między profesorami wszechnicy w bezbożnej Francji było wielu, którzy co dnia słuchali mszy. Rozległa działalność modernistów, ich książki, pisma, konferencje, przenikały w życie stowarzyszeń, w serca i umysły młodzieży. Ale Emil nie lubił właśnie modernizmu, raziło go ściąganie wiary do poziomu życia i nauki. Jego pociągał katolicyzm dogmatyczny. Pociągał go swą stroną fenomenalną, symptomatyczną, dekoracyjną, ogromnym, samoistnym światem obrzędów. Taki jest człowiek, że wiara jego podtrzymywana być musi przez obrzędy, jak jego miłość. Emil lubił słabości duszy człowieczej.

Podczas nabożeństw w katedrze, śpiewu i organowej muzyki, słów monotonnych, przyklęknięć i pokłonów, Emil odnajdywał głębokie, w cieniach duszy utajone wzruszenia, tkliwości nagłe i bezsłowne zachwyty. [ 48 ]

I uczuwał, że się to odbywa w tych samych kategorjach, na tej samej płaszczyźnie, co tęsknota za ojczyzną i dotąd niewygasłe, dziecinne, niemożliwe marzenie, aby się za nią bić.

Był upał, lekko trzeszczący w powietrzu. Rośliny stały cicho, blado-zielone i nieruchome. Woda morza robiła się stopniowo ciemna od słońca. Nad nią niebo mocno niebieskie. Wielka, obojętna piękność obcego kraju, nie sprzyjająca niczemu, zaledwie dogodna lub nie — jak meble hotelowych salonów.

Teraz Emil zobaczył nieznajomą Angielkę, jak szła brzegiem morza. Z pewnego wzniesienia parku nie rozeznał rysów twarzy, nawet linji postaci. Poznał ją po ruchu głowy, zwracającej się ku wodzie, po pewnem znużeniu czy lenistwie ruchów. Zatrzymała się na chwilę, później znów szła. Była drobna i cała biała, jak mnóstwo na tym brzegu kobiet, powracających z kąpieli. Ale ją poznał przecież — po lęku, który przejął go wskroś, po uderzeniu serca.

Chciał zejść niżej, aby znaleźć się na jej drodze, aby musiała zobaczyć... Szedł zwolna, ale zatrzymywał się — nie miał siły iść. Usiadł na ławce.

Zginęła mu z oczu, zasłonięta krzakami, wyrastającemi z pomiędzy kamieni. Ale wiedział, że jest blisko. Nadchodziła.

Był blady i przymknął oczy. To się stało. Kochał. Bał się cierpienia, nie czuł nic, oprócz męki. Nie było wyjścia, nie było żadnej rady — tak to czuł. Wiedział, że ona go nie kocha. Ale nie dlatego cierpiał. Na to było jeszcze za wcześnie. Cierpiał nad tem, że jest cudzoziemką, że jest pewno zamężna, że jest zakazana i niemożliwa. [ 49 ]

Nowa fala drżenia i niemocy przeszła mu przez nerwy. Podniósł głowę. Tak, przechodziła. Właśnie była najbliżej, oddzielona tylko niską barjerą i kilkoma liśćmi. Wszystko jedno, jaka jest...

Jak cień wrażenia, jak szczegół niepotrzebny, przemknęło mu przez świadomość, że jest jedyna taka między temi tu kobietami: jej rasa, rytm jej chodu, najprostszy strój. Krój jej trzewika, linja stopy. Kolor bronzowy włosów z pod płóciennego kapelusza.

Wstał, aby wrócić na górę, ale przeciwnie, zeszedł właśnie z dwóch stopni kamiennych i drogą nad morzem poszedł za nią. Poszedł za nią. Doznał ulgi. Rozmowa z nią — to byłoby za wiele, to byłoby nad siły. Ale iść tak — mieć ją przed oczami — jeszcze długo, pięć minut może — albo dwie. Był szczęśliwy.

Weszła do swego hotelu. Zatrzymał się znów, oparty o pręt barjery. Weszła we wrota otwarte małego ogrodu. Z za muru sterczały kwiaty agawy na łodygach, jak drzewa. Dalej rosły oleandry.

Czas jakiś widać było aleję, którą wstępowała ku górze. Wkrótce zasłoniły ją drzewa. — Teraz Emil wiedział już, gdzie mieszkała.

— Jeszcze mogę ją zobaczyć — jutro i za tydzień, myślał ze spokojem.

Po południu wybrał się odwiedzić Anielę. Aby tam wejść, należało mieć odwagę. Cała willa pełna była wszelkich kobiet Jahniatyńskich.

Na tarasie, na który wyszedł, przebywszy wpoprzek willę, zastał oprócz Anieli starą księżnę i młodą księżniczkę. Przedstawiony im, zajął miejsce w plecionym fotelu. Swoim zwyczajem mówił słowa grzeczne i miłe, ale skąpe. [ 50 ]

Księżna było to małe, złe, umalowane stworzenie, całe w bieli, przywykłe do czołobitności, zarozumiałe, wykrzywiające się nerwowo przy mówieniu. Jej twarz pełna ruchomych wciąż zmarszczek, ocieniona kruczym postichem, przypominała strapioną twarzyczkę Eleonory, obmyślającej niegdyś złośliwe figle na tarasie kluwienieckiego pałacu. Córka jej, Ada, dwa razy wyższa od matki, tęga, ciężka i spokojna, niewiele mówiąca, wydawała się kimś tak od niej odmiennym i dalekim, że trudno było uwierzyć w te bliskie węzły krwi.

Aniela zmieniła się bardzo, jak się wydało Emilowi. Była szczuplejsza i delikatniejsza. Miała zawsze jeszcze o te parę miesięcy więcej, niż on, ale teraz już nie było to dla niej asumptem do lekceważenia jego osoby. Przeciwnie, miał wrażenie, że odnosi się do niego z pewnem rodzinnem ciepłem. Nazywała go kuzynem, choć nie był nim w istocie. — Zauważył ponadto, że zachowała z czasów dziewczęcych pewien brak smaku w ubiorze, co Emila odrazu drapnęło po nerwach i przekreśliło ją w jego oczach, jako kobietę.

Księżna powiedziała mu, że znała jego matkę jeszcze, gdy była panną; Emil poczytał to sobie za awans. Z pewnem zdziwieniem nawet odczuł, że zapytując go o matkę, księżna przybierała ton nietylko łaskawy, ale prawie uroczysty. Było to tembardziej ujmujące, że zaraz później oznajmiła, iż uważa pana Bietowskiego za człowieka wielkiego rozumu i serca.

Wezwany przez Anielę, Emil zeszedł po stopniach do małego ogrodu z palmami i rododendronami, aby poznać bawiące się tu z boną cztery małe księżniczki. Były wszystkie prawie jednakowe, zgrabne, wysmukłe, [ 51 ]ruchliwe, śliczne, z czarnemi kokardami nad lewem uchem i długiemi, żółtemi włosami.

Do ogrodu zeszła wkrótce Ada. Mówiąc z Emilem, ocierała się policzkiem o policzek Anieli, którą trzymała wpół. Emilowi wydała się inna, niż na tarasie. Miała twarz pełną ospałej dumy, a oczy czarne i zuchwałe. Nie podobała mu się wcale.

Nie podobał mu się nikt. Wkrótce zjawiło się dwóch młodzieńców, dużych, mocnych, opalonych, którzy baraszkowali z Adą po ogrodzie. Przyszedł pan Bietowski, którego jedyną doprawdy legitymacją w tym świecie był jego stosunek do hrabiny Worostańskiej. Emila zabrano na projektowany już przedtem spacer, powozami do sąsiedniego, starego miasta.

Przejeżdżając, Emil obejrzał się za miejscem, w którem zrana widział ją.

 

IX.

 

Od przyjazdu matki i ciotki Sinodworskiej Emil znaczną część dnia przebywał w towarzystwie wszystkich tych kobiet. Prócz niego był tam też zawsze pan Bietowski, młodzi Sinodworscy i paru innych, nic nie znaczących, zmieniających się co tydzień młokosów, którymi poniewierała Ada.

Emil uczuwał do niej niechęć, nie unikał jej jednak. Miał pewne zaufanie do jej inteligencji. Ale była zbyt jawnie zmysłowa, zbyt duża i tęga, zbyt fizyczna. Usta jej były zbyt czerwone i jakby twarde. Na tłustych policzkach miała skórę cienką, naciągniętą, a zaraz pod nią krew. Jej ciało robiło raczej wrażenie mięsa. [ 52 ]Nie można było stanąć blisko niej i nie uczuć trochy obrzydzenia albo żądzy.

Otaczała się wciąż młodzieżą bez żadnego wyboru, nawet towarzyskiego. Krępowała ją tylko obecność matki, której jadowita złośliwość była gorsza od gniewu. Ale urządzała sobie z Anielą sportowe dalekie wycieczki i zwoływała na nie w sekrecie różnych chłopców, których stara księżna nigdy nie przyjmowała i o których nie wiedziała nawet istnieniu.

Ada śmiała się hałaśliwie, odrzucając w tył ciężką głowę na szyi tłustej i białej. W gonitwie i zabawach, w morzu i na tenisie, narażała się chętnie na różne zbliżenia, samotności, chichoty i szamotania. Kochała się wciąż z kim innym, niedbała na sąd czyjkolwiek, zawsze poszukiwana, wielbiona i obmawiana. Każdy po kolei miał nadzieje i był poniekąd szczęśliwy. Jedyną bowiem rzeczą, z którą drożyła się naprawdę, była jej ręka. Z pewną złością widziała, że to jednak było w niej najbardziej pożądane.

Przewyższała o całe niebo życiowej mądrości bandę swoich młodych przyjaciół. Gdy z nimi mówiła, rozmieniała się jakby na drobne, transponowała myśli swoje na zupełnie inny djalekt, aby być zrozumiałą. I nie czuła swej samotności.

Emil czasami dziwił się, że przy swym rozumie była tak niewybredna. Wytłomaczyła mu, iż odkąd zaczęła „się kochać“, przywykła do tego, że musi być zawsze pedagogiczna.

— Ja odpowiadam jednak zawsze o jeden stopień mądrzej, niż do mnie mówią. To jest doprawdy wszystko, co mogę uczynić dla siebie.

Emil chętnie mówiłby z nią, jak z chłodnym, [ 53 ]głębokim przyjacielem. Ale musiał sam uznać, że pomysł był naiwny. Ada rozważała go tylko od strony postaci, uśmiechu i manjer. Przeszedł był i on swoje sakramentalne dnie pocałunków i różnych pieszczot, a teraz traktowany był poufale i z pobłażliwością, jako ktoś z towarzystwa i przytem pożyteczny.

Szli kiedyś późnym wieczorem drogą wzdłuż wybrzeża. Emil trzymał Adę wpół, ponieważ było można. Nad czarnością wody wisiały girlandy i gałęzie świateł na wybrzeżach.

Daleko za niemi zostali w ciemnościach Aniela z ciotką Sinodworską oraz pani Jahniatyńska z matką Emila i panem Bietowskim. Emil zresztą był ze wszech miar przez księżnę aprobowany, jako niby podwójnie powinowaty. To było duże ułatwienie.

— Już dosyć, już nie mam ochoty, — mówiła Ada, wykręcając się od pocałunku. — Zresztą sam się pan będzie gorszył.

— Byłoby ładniej, gdybyś mię kochała — —

— Cóż panu po miłości. Prawdziwa kobieta mówi: jesteś wesoły, więc mnie nie kochasz. Miłość przecież poznaje się tylko po cierpieniu. Niczem innem nie różni się od tego, co pana tak razi.

Emil przygarnął ją silniej do siebie i powiedział z uśmiechem:

— Ja nie wiem, Ado. Ja także nie znam się na miłości.

— Bo to jest doprawdy cokolwiek podejrzane. Pan wie, że gdy parwenjusz ma do wyboru dwie rzeczy zupełnie jednakowe, to weźmie droższą. Poco wybierać z uczuć to, które właśnie opłaca się cierpieniem, jeżeli jest zupełnie takie samo — [ 54 ]

Puścił ją znowu, gdyż zbliżali się do sfery światła. Mijali wielki taras nadmorskiej kawiarni, pełnej gwaru i ludzi; nad tarasem paliły się kolorowe latarnie. Emil ujrzał czyjś ukłon i poznał Henryka Ephraïma, młodego paryskiego miljonera. Siedział obok siwej damy z wagonu, swej matki, i niej.

Znowu odgadł ją raczej, niż poznał. Była prawie odwrócona, przytem inaczej zupełnie, strojniej ubrana. Miała duży płaski kapelusz z jasnych koronek.

Szedł dalej w milczeniu, przejęty smutną rozkoszą i przywalony ogromem tego, czemu podlegał.

Tymczasem zdarzyło się, że piękność Ephraïma pociągnęła uwagę Ady. Poprostu zachwyciła się jego urodą. Zapamiętała jego zęby, uśmiech, o którym powiedziała, że ma smak kokosowego mleka, oczy czarne i zmęczone. Zaczęła nudzić Emila, żeby go zabrał koniecznie na jakąś eskapadę konną. Ale Ephraïm konno nie jeździł. Emil zresztą nie chciał ni z tego ni z owego róbić mu takiej propozycji. Czuł wzmożoną niechęć do Ady, co traktowała z pobłażaniem, mniemając, że jest zazdrosny. Nadąsana, odgrażała się, że jeżeli Emil tego nie urządzi, to ona sama będzie musiała zaczepić w jakiś sposób tego żydowskiego barona. Zrobi to, oczywiście. Jeszcze jej się to bowiem nigdy nie zdarzyło, aby odmówiła sobie jakiejś zachcianki.

Na szczęście nie zaszła potrzeba. Do Emila, idącego kiedyś zrana parkiem, sam podszedł młody Ephraïm; przywitał go bez ożywienia i bez cienia poufałości, której się wystrzegał.

Chwilę szli razem, mówiąc o Paryżu, o Jakóbie Fane i o jego Maud. Ephraïm wyrażał się o tej [ 55 ]lekkomyślnej kobiecie tak poprawnie i obojętnie, jakby to nie z nim zdradzała melancholijnego Jakóba.

Nagle Emil zrozumiał i pobladł. W stronie, ku której szli, zobaczył stojącą pośród alei . Stała z panią Ephraïm, z którą jakby się tylko co spotkały.

— Niech pan przedstawi mię swojej matce, rzekł Emil spiesznie, aby już nie módz się cofnąć.

Ephraïm uczynił to bez szczególnej skwapliwości. Emil ukłonił się nisko obu kobietom. Z każdą mówił przez chwilę i pozwolił sobie odprowadzić je do wrót parku. Poczem usiadł na ławce nad morzem i tonął w smutku.

Wiedział teraz, że nazywała się lady Villoughby, Diana. Słyszał, że miała ładny, nisko dźwięczący głos. Nie uśmiechnęła się wcale przez cały czas rozmowy. Była tak samo poważna, jak w wagonie.

Co było w tem smutnego, iż zaczęło się szczęście, nie mógł pojąć. Tak, nie niemożność szczęścia nawet tkwiła w nim, ale obawa, chroniczna obawa szczęścia. Instynkt, ostrzegający, że niemożliwe ono jest bez cierpienia. Jakże wyśmiewałaby go Ada, gdyby odgadła.

Dźwignął się i poszedł do willi pani Jahniatyńskiej. Powiedział Adzie, ze zamówił Ephraïma na dzień następny. Miał zresztą wstręt do siebie, że to zrobił.

Ada była uradowana i pozwoliła mu w nagrodę pocałować się w usta. Przyjął tę łaskę tylko przez dobre wychowanie.

Zeszedł do ogródka, gdzie siedziała Aniela ze swojemi dziewczynkami. Istniały jakby umyślnie poto, żeby ją zdobić. Widział z przyjemnością, jaka była w stosunku do nich łagodna i pełna wdzięku. Wyróżniała szczególniej najstarszą, której matka była kuzynką Emila. [ 56 ]Sama wychowana przez macochę, starała się widocznie być wdwójnasób dobra dla pasierbicy. Emil usiadł między dziećmi i żartował z niemi niezręcznie, przeceniając ich głupotę i budząc nieufność. Zaczynał już rozróżniać je nietylko po wzroście. Dotykał ich ślicznych, jasnych włosów, długich i zupełnie żółtych, jak dojrzała pszenica.

Ada lekceważyła bratową, którą umiała kierować według swych kaprysów.

— Tylko niechaj pan nie flirtuje z Anielą, — ostrzegała Emila. — Mój brat jest strasznie zazdrosny i jak tylko schudnie trochę w Marienbadzie, przyjedzie tu zabić ją i pana także. Ach, to biedna kobieta. Jedyne wyjście dla niej w tem położeniu — to jest cnota. O niej istnieje w rodzinie legenda, że nie zapomniała się nigdy.

Przy końcu rozmowy zadała mu pytanie, które zrozumiał dopiero po chwili. Zdumiał się i zaczerwienił. Nie odpowiedział nic. Nie patrząc na Adę, usłyszał, że się głośno śmiała.

 

X.

 

Była ciągle pogoda, upał. Emil wynajął motorówkę na dwie godziny. Jechał wzdłuż brzegu. Wdychał głęboki, zimny zapach wody. — Morze było, jak płynne szkło różnych kolorów, modelowane przez wiatr.

Ukłonił się zdaleka komuś ze znajomych, idącemu wybrzeżem. Zadrżał z rozkoszy na myśl, że tak samo mogłaby to być Diana. Nazywał ją w myślach swoich już zawsze jej imieniem. Sama możliwość bycia jej [ 57 ]gdzieś tam, w tej słonecznej stronie, stanowiła szczęście nieustające.

Marzył czy aż pragnął... Myślał długo, że mógłby pocałować ją w rękę. Drżał, mrużąc powieki, nie pojmując, co mu się stało.

Jego fizyczna wytrzymałość na szczęście kończyła się poza pocałowaniem jej ręki.

Pomyślał, że pocałunek ten byłby krótki i słaby. Pomyślał, że mogłaby mieć wtedy rękawiczkę. To nic, to nic... Nie usunęłaby ręki. Odchodząc, ukłoniłby się jeszcze nisko, nie mogąc, nie mając wcale siły popatrzyć na jej oczy — po tym krótkim pocałunku.

Przez dwa dni nie widział jej zupełnie. Nie widział. To nic. Nie tęsknił. Było strasznie dużo, iż wiedział, że jest. Nie wyjechała przecież. Jest gdzieś blisko, jest wszędzie.

Miał wrażenie, że sam widzenie odkłada. W obawie nadmiaru upojenia czy — klęski.

Na trzeci dzień w południe, jak za pierwszym razem, szedł za nią dość zdala, gdy wracała z kąpieli.

Jak zwykle — prawie nie widział jej realnej postaci. Miała białe ubranie, lekkie i przejrzyste. Nie znaczyło to nic, że widział jej gołą szyję i kark aż po uszy, że ręce jej przeświecały przez rękawy. To wszystko były nieważne szczegóły jej toalety. Ani przez chwilę nie czuł, nie wierzył w nagość jej pod suknią. To także było poza granicą wytrzymałości jego na szczęście. Nic zmysłowego nie było w jego uczuciu.

Szła przed nim. Wydało mu się, że aż dotąd dochodzi smuga zapachu, którą zapamiętał z przejścia na dworzec Ljoński.

Zadrżał, gdy zatrzymała się nagle. Stanęła, [ 58 ]zawróciła i tym samym spokojnym krokiem iść zaczęła ku niemu.

Szli więc naprzeciw siebie przez krótką chwilę. Westchnął lekko, zanim podniósł rękę do kapelusza. Po bólu w sercu uczuł, jak pobladł. Z jej ukłonu pojął, że można podejść, czy też, że trzeba. Bo nie chciał.

— Sprzyja nam pogoda, rzekł, wiedząc już, że tak należy mówić do Anglików.

— Tak — odrzekła. — Morze jest spokojne.

Idąc, patrzyła ku niemu — poważnie i z nieumyślną słodyczą. Zadziwiała go niewymowna szlachetność jej głowy i wejrzenia.

Zmrużył oczy, by nie odgadła zachwytu — i uśmiechał się, ponieważ drżały mu usta.

Pozwolił sobie iść obok, milcząc. — Pokazała mu na morzu dwa statki nowe i podała swą lornetkę, którą niosła, zawieszoną na rzemyku u szyi. Przez chwilę stali, oparci o poręcz, i Emil dopasowywał szkła. Zapytał, czy jest krótkowzroczna. Nie była krótkowzroczna, miała wzrok prawidłowy.

Gdy miał jej oddać lornetkę, popatrzył w jej twarz i, przezwyciężając z wysiłkiem trwogę, zapytał sztywnym głosem:

— Czy pani jest tu sama?

— Gdzie sama? — powoli spytała.

— Tutaj, nad morzem.

— Tak, sama. Mego męża jeszcze niema.

Wkrótce wchodziła do sklepu. Sądził, że nie trzeba iść dalej, więc ją pożegnał sam. I nie pocałował jej w rękę.

W chwili widzenia jej nie wiedział nic o wielu towarzyszących jej pojawieniu szczegółach. Dopiero [ 59 ]później, w samotności, stawała mu się widna i realna. Widział założenia sukni, kształt szyi i kapelusza. Widział szczegół, napewno wówczas niezauważony, że część włosów na skroni była mokra od morskiej wody. Nie w świadomości jego to zostało: same oczy pamiętały.

I tak we wspomnieniu oczów wynurzał się czasami zarys brwi ku skroni, pewna wyniosłość w trzymaniu głowy, lub raczej wyniosłość w samym kierunku patrzenia. Chętniej mianowicie patrzyła ku ziemi, niż na otoczenie ludzi — i oczy jej stawały się niewinnie dumne, jakby spoglądające z większej wysokości.

Przekonał się, że kocha ją za to najbardziej, co wcale nie było najważniejsze, czego w niej było nawet dosyć mało: za tę wyniosłość. Czarowała go ta właśnie jakby fizyczna szlachetność, nie angażująca może duszy, szlachetność tylko rasy.

Bo pozatem była podobającą się tu wogóle, elegancką Angielką. Kobiety mówiły, że ma ładne klejnoty, że ubiera się w Paryżu, nie w Anglji. Była światowa, bawiąca się może, może nawet — romansująca? —

Tego właśnie nie wiedział, jaka jest. Od myśli o tem drętwiał.

Gdyby była zimna, gdyby nie mogła wcale go kochać — to mógł pomyśleć z męką. Gdyby jeszcze kochała męża, co przecież bywa. Ale ona mogła być właśnie zupełnie inna, mogła być nie tą. W jakiejś rozmowie mogło się okazać, że jest zepsuta, jak tyle kobiet, surowych i cnotliwych napozór. Mogła nachylać się zblizka w loży, mogła ocierać się sobą o mężczyzn obcych, mogła mieć wyrazy ust, zmrużenia rzęs zcicha wyzywające, jakieś sposoby porozumień w tłumie, [ 60 ]najstraszniejsze i łatwe. Tegoby wcale nie zniósł, myślał, że tegoby nie przeżył.

Że miłość jego będzie nieszczęśliwa, tego się nie bał, to jakoś przewidywał prawie. Bał się tylko tego, że może być z gruntu fałszywa, wyrosła na innej płaszczyźnie ducha, w innym kręgu rzeczywistości, że się stanie załosnem nieporozumieniem, nad wszelkie słowo bolesną omyłką. Cóżby było, cóżby to było, gdyby Diana okazała się podobna do Ady, gdyby ona była z takich kobiet. Tu jest taka przepaść, jak między kwiatem i robactwem, między uśmiechem i jękiem. I pomyłka byłaby tu śmiertelna.

Znowu minęło parę dni i Emil jej nie widział. Widok każdej innej kobiety przejmował go żalem, że to nie jest ona.

Mógł w tym czasie obserwować rezultaty swoich szczególnych swatów. Ada szalała za Ephraïmem, ciągnęła go za sobą wszędzie, mimo żałosnych i bezsilnych protestów Anieli, która musiała to wszystko sobą osłaniać. Emil wymawiał się od tych wspólnych zabaw, często zato wysłuchiwał zwierzeń Ady, dyskrecja bowiem nie była największą jej cnotą.

Ephraïm istotnie uważany był za pięknego ze swą znużoną, nad miarę szczupłą twarzą człowieka ze wschodu. Miał długie czarne oczy i cienkie powieki, mrużące się melancholijnie. Był wysoki i w ruchach leniwy, włosy nosił gładko przylegające do głowy, czoło miał białe o kostnym połysku i usta gorzkie, nawet kiedy się uśmiechały.

Musiał znać dobrze wszystkie wady żydów, gdyż ich unikał. Ukrywał je. Nie mówił nigdy o rodzinie swej, nawet o ślicznych swych siostrach, które poślubiły [ 61 ]baronów i margrabiów. Nie mówił nic o pieniądzach. Nie był poufały. Zdawał się nie przywiązywać wagi do stosunków dobrych; zaledwie tyle, że unikai złych. Nie poszukiwał niczego. Raczej oczekiwał. Nie lubił sportów, nie jeździł właśnie konno, nie grał w polo, nie umiał prowadzić swego samochodu, którym Ada przejechała się raz z nim zupełnie sama o późnym zmierzchu. Lubił zato czytać, podróżować i „robić miłość“. Niczego nie udawał, do niczego nie pragnął dojść. Chociaż oddawna katolik, był w gruncie rzeczy patrjotą żydowskim i pogardzał chrześcijanami. Lekceważył ich świeżą umysłowość, ów pewien trud, z jakim myśleli. On sam myślał od niechcenia, sprawnie, lekko, pamiętał wszystko, masę umiał. Był zawsze cokolwiek smutny, leniwy i grzeczny.

Adę pociągał najbardziej ową inteligencją i odcieniem melancholijnego lekceważenia, z jakiem odbierał jej zabiegi i łaski. Jako cudzoziemiec, nie orjentował się tak dobrze w jej walorach socjalnych – i to też było plusem w oczach Ady. Była szczęśliwa, że go sobie wynalazła pośród świata, że go poniekąd wymyśliła. Tak bardzo uważała go za swoją własność.

Kiedyś, idąc w towarzystwie matki, Ada nie ukłoniła się Ephraïmowi, tylko skrycie uśmiechnęła się do niego. Miljoner, który lekceważył wszelkie dobra świata, a zwłaszcza brutalną zmysłowość tej słowiańskiej dziewczyny, i bywał przyjmowany w paru najlepszych paryskich salonach, uważał ją odtąd za nieznajomą. Emil widział, że Adę nurtuje niepokój i złość. Jednego dnia zażądała, aby koniecznie zaaranżował zgodę między nią i Ephraïmem.

— Pan wie, że matka jest très douairièrs. Byłoby [ 62 ]zimne piekło, o którem nikt nie ma pojęcia. Jakże mogę jej wyznać, że mam całe mnóstwo znajomych, gdy ona nic o nich nie wie. Niechaj pan mu to wytłomaczy.

Emil z przyjemnością odmówił i widział, że ma w niej odtąd wroga.

 

XI.

 

We wrześniu pogoda się zepsuła. Z szarych chmur płynęła woda ciepła i rzęsista. Morze, bite strugami deszczu, wyglądało, jak coś twardego, jak ulane z ołowiu i równo zastygłe. Niebo i ziemia stały się prawie jednakowe. Wszędzie było mokro.

Emil ten stan rzeczy uważał za swoją klęskę. Nie uczynił był bowiem nic, aby widzenia z Dianą mogły być czemś mniej, niż przypadkiem. Każdego wieczoru chodził wszędzie, gdzie myślał, że może przyjść. Nie spotykał jej jednak.

Nie wiedział o niej nic, nie wiedział, jakie ma usposobienie, co lubi. Wiązał z nią w domysłach to wszystko, co pamiętał z książek i różnych plotek o Anglikach.

Na jednym koncercie zamienił parę słów z Ephraïmem i jego matką, do której fotela podszedł. Nie było jednak żadnej możliwości, aby zapytać o Dianę.

Idąc w deszczu drogą nad morzem, spotkał też owego starego Diany rodaka z wagonu. Wiedział, że mieszka w tym samym, co ona, hotelu. Przywitali się, chrzęszcząc obaj gumami płaszczów.

Emil wyraził zdumienie, że ów pan w tak szczególny sposób leczy swój artritis. Anglik zgodził się, że pogoda jest zła i zaraz skwapliwie przeszedł w [ 63 ]rozmowie na język francuski, w którym wysławiał się źle i z trudnością widoczną.

Po chwili konwersacji Emil zapytał go poprostu, czy nie zna lady Villoughby.

Znał ją, ale nie wiele jakoś chciał czy umiał o tem mówić. Emil nie miał pojęcia, jak go zniewolić do tego. — Męża Diany znał także, cokolwiek. Wiedział, że gra pewną rolę w polityce i posiada majątki na południu Wielkiej Brytanji oraz tamże kopalnię węgla.

Czy pani Villoughby zamierza wyjechać — nie było mu wiadomo. Raczej oczekuje tu chyba właśnie męża i na zimę pojedzie do Florencji. — Zapewne jest zdrowa, codzień bowiem widzi ją parę razy. Nic więcej już o niej nie powiedział i Emilowi nie stało zuchwalstwa na dalsze pytania.

Szli tak kawałek tym deszczem. Przy pożegnaniu Anglik z niewymowną serdecznością wyjawił, że krótka z Emilem rozmowa sprawiła mu przyjemność wielką, że mu jest prawdziwie wdzięczny. Emil, ujęty za serce, rewanżował się odpowiedniemi komplimentami. Ochłódł jednak wprędce, słysząc odeń, że, zdecydowany na dłuższy pobyt w Paryżu, rad jest tylko bez miary każdej okazji rozmawiania po francusku.

Dianę zobaczył Emil wreszcie o jakiemś południu, gdy deszcz ustał na parę godzin. Wiatr wiał silniej i na morzu robiły się dalekie, białe grzywy, podobne do wielkich, zagiętych skrzydeł mewich. Ale niebo było ciemne i świat mokry.

Ujrzał ją przed oknem magazynu — bardziej miejską i obcą w ciemnym ubiorze. Weszła w drzwi, zanim się przybliżył. Spojrzał machinalnie na szyld i wszedł za nią. Była to księgarnia. [ 64 ]

Stała odwrócona, gdy zaczął przeglądać przedłożone mu nowości. Siedząc, powoli przebierał w książkach. Słyszał jej głos. Wymawiała słowa francuskie mięcej, niż inni Anglicy i zwłaszcza niż ten z brzegu morza.

Patrzył w jej stronę z tęsknotą i męką. I myślał jeszcze, że ta chwila mogłaby trwać długo, jeżeli ona się nie odwróci.

Odwróciła się przecież. Opanował odurzenie, powstał, by ją przywitać.

— Co za pogoda, — rzekł według zwyczaju.

— Straszna doprawdy, — odrzekła, na chwilę podnosząc ku niemu oczy.

Emil nie podzielał ogólnego mniemania, jakoby mówienie o pogodzie było banalne. Wogóle zresztą nie potępiał także banalności. Uważał, że zamienienie paru słów na ten temat jest socjalnym odbrzędem, zawierającym doniosły sens; wyraża mianowicie nasz związek z naturą, naszą od niej solidarną zależność, przypomina i ustala niezaprzeczone ludzi na tym gruncie porozumienie.

Z tych samych względów zapytał jej, jak się czuje podczas tych upartych deszczów. Z namysłem odpowiedziała:

— To mi tak nie przeszkadza, jeżeli mam coś do czytania.

— Pani mało gdzie bywa.

— Tak.

— I... — urwał.

Słuchała, trzymając w rękach książkę, której przewracała karty.

Była w czarnem palcie gumowem, zapiętem pod [ 65 ]szyję, i czarnym ceratowym kapeluszu. Na lewym łokciu wisiał na grubej rączce parasol.

Podniosła znowu oczy, patrzące z nieumyślną słodyczą, i zaraz je przymknęła. Miał dziwne wrażenie — jakby zaczerwieniła się lekko. Po raz pierwszy widział dokładnie jej cerę, skórę obciągniętą szlachetnie na rysach twarzy, cokolwiek złotawą od nieznacznych piegów. Spuszczone rzęsy były wyraźnie bronzowe, nie czarne. Brwi też. — Stojąc blisko, znajdował się w sferze tego samego, wyraźnego, wiosennego zapachu, który już znał, który jakby wszystkiemi zmysłami umiał na pamięć.

Z drżeniem dokończył:

— I pani nie wyjeżdża?

— Nie. Dopiero za miesiąc.

Odetchnął spokojny. Ten czas wydał mu się wiecznością szczęścia. Nie śpiesząc się, kazał zapakować i odesłać swoje książki.

Obejrzał za jej zezwoleniem te, które wybrała.

Wyszli razem. Na chwilę, z radości, odzyskał nieco swobodę słów. Zapytał, czy wraca do domu i oznajmił, że ją odprowadzi. A gdy przystała, powiedział jeszcze, że korzystając ze złej pogody, pragnie ją odwiedzić. Czy wolno?

Nie zdziwiła się. Odpowiedziała krótko:

— Naturalnie.

Zapamiętał godzinę. Odchodził z nią ostrożnie i tajemnie, jak ze skarbem.

 

XII.

 

Nie poszedł zaraz nazajutrz. Nie chciał płoszyć ani jej, ani szczęścia. Miał przed sobą tyle czasu. [ 66 ]

Była znowu pogoda. Na brzegu panował spokój i ciche rechotanie morza. Zrana bywało chłodno i od wody wiał ten sam zimny, słony, rozkoszny zapach, który Emil pamiętał z dawnego, pierwszego, jeszcze dziecinnego wyjazdu nad morze. Powietrze, które się łyka i pije.

Poszedł dopiero na dzień czwarty. Czekał na nią chwilę w rozległym hallu, który przypomniał mu palmami, wielkiemi szybami i fotelami z trzciny sień pałacu w Kluwieńcach.

Był szczęśliwy. Schodziła z szerokich, białych schodów ku niemu. Pomyślał, że jej ojczyzna była także ojczyzną Rossettiego, Jonesa i Morrisa.

Wydała mu się znowu zupełnie inna, po raz pierwszy z gołą głową, bardziej strojna i poetyczna, poważna i zwięzła, ukochana bez miary. Miał znów to wrażenie czy złudzenie, że się zaczerwieniła lekko, podchodząc.

Przejęło go to wzruszenie najgłębsze, sciskające za gardło, odbierające oddech i w którem niema wcale zmysłowości.

Przez amfiladę sal przeszli do tea-room’u, niewielkiej sali z widokiem też na morze, pełnej głębokich, miękkich foteli, obitych kretonem w duże, tuż przy sobie będące, ciemne róże. Nikogo tu nie było. Na stołach, w niskich wazonach, stały pęczki dzikich cyklamenów, pachnących prześlicznie, podobnie do konwalji. W trzeciej sali stąd, która była czytelnią, siedziało parę osób nad gazetami.

Lokaj przyniósł dwie filiżanki mocnej herbaty, śmietankę i ciastka. Emil siedział cicho w głębi fotela, [ 67 ]zmęczonemi, udręczonemi oczami śledząc jej twarz, ruchy rąk i postaci. Miała już na sobie suknię wyciętą i klejnoty.

Wzruszenie i rozmarzenie czyniło go leniwym. Nie chciał za wiele mówić, by jeszcze nie wyznać. Brał w siebie szczęście jej obecności aż do głębi, w skupieniu i uwadze. Bez żadnej trwogi o dzień jutrzejszy, o całe życie.

Dowiedział się, że istotnie stąd pojedzie do Florencji, kochanego miasta, gdzie często zimą mieszka. O tym przyjeździe męża nie powiedziała nic. Emil zbyt chętnie wierzył, że to nie jest prawda.

Zręsztą nie zadawał zbytecznych pytań, nie chciał cierpieć.

Zauważył, że przez cały ten czas nic prawie nie mówiła o sobie. Nie wiedział, czy miała dzieci, czy nie, czy miała rodziców, siostry. Nic takiego nie powiedziała. Jeździła dużo — i przeważnie sama. Czemu? Lubi sama podróżować. To wszystko. O Angliku, znajomym Emila, powiedziała: „to dobry człowiek“. Chociaż nie było to ani trochę prawdopodobne.

— Dobry? — zdziwił się Emil.

— Może dobry, nie wiem. Prawie go nie znam.

Była nieumyślnie skryta, to jest — nie uczuwająca potrzeby wywnętrzeń. Doskonale zastosowana do świata, nieco roztargniona i bardzo spokojna. Nie uśmiechała się prawie. Nie uśmiechnęła się chyba ani razu.

Gdy uważał, że należy odejść, wstał natychmiast. Nie zatrzymała go żadnem słowem, lekko się tylko zaczerwieniła. Widział to napewno tym razem.

— Więc wolno jeszcze przyjść?

– Naturalnie.

Ledwie panując nad drżeniem, wykonał swe [ 68 ]postanowienie. Pochylił nisko głowę i krótko pocałował jej rękę. Więc jednak była bez rękawiczki. Pod gorącemi ustami uczuł chłód pierścionków.

Po obiedzie poszedł na górę, rzucił się na sofę i z oczami zamkniętemi marzył. Miał u siebie w pokoju te same małe, leśne, upajająco pachnące cyklameny.

Kochał ją bez miary, nad wszelkie słowo. Nie wiedział, że tak można kochać. Cofał teraz wszystko, co złego myślał o życiu, co złego myślał o sobie. Stał się miły dla siebie, odkąd ją kochał.

Rozpamiętywał teraz jej słowa. Niektóre skróty angielszczyzny wydały mu się po raz pierwszy czemś tajemnie czarownem. Powiedzenia prawie niemożliwe, prawie nie na serjo. Jak czasami mówią dzieci, które nie wszystkie słowa jeszcze wiedzą — Zadziwiała go jej powaga przy takiej pogodzie, przy niezmąconej równości usposobienia.

Pamiętał jedną chwilę. Mówiła coś nieważnego, ale i to było nad jego siły. Więc schylił głowę i na moment zasłonił twarz rękami. Tak zrobił w czasie rozmowy. I czuł płomienie na twarzy, gdy znów podniósł ją ku niej. Ona spojrzała uważnie — bronzowemi, jasno-bronzowemi oczami. Ale mówiła dalej zwyczajnie, wcale niezdziwiona.

Ach, jaka jest? Co myśli tam wewnątrz, poza słowami i wzrokiem?

Chciał, aby go tajemnie kochała już teraz — albo wcale. Nie takie szczęście zdobywa się sposobem codziennego trudu i starania.

Nie myślał o tem szczęściu, jako o rzeczywistej, możliwej prawdzie. Ale gdyby przyjść miało, gdyby [ 69 ]zjawiło się, jak wypadający ze słonecznego nieba piorun — —

Pozwalała mu przychodzić i chętnie przystawała na wspólne wycieczki łodzią lub powozem. To, co ich łączyło, nie miało żadnego komentarza. Może przyjaźń, może gust fizyczny. Emil dotąd nic o niej nie wiedział.

Nie czuł, co w niej jest. Żaden instynkt tu nie wystarczał, bo mówił raz to, raz tanto, kolejno sobie przeczące. Aby coś wiedzieć, Emil musiał rozmyślać o niej, długo myśleć, ważąc każde zdarzenie i każde słowo.

Nie miała łatwej, żartobliwej zalotności światowych kobiet, nie mówiła tego mnóstwa słów obiecujących, które nic nie znaczą, nie uśmiechała się ciągnąco. Była poważna i chłodna zawsze. Więc jej słowa mogły być brane à la lettre, każde coś znaczyło.

Zato nic nie znaczyło jej patrzenie. Miała oczy nieumyślnie słodkie, słodkie fizycznie — tylko dzięki takiemu układowi barwy i linji. I tak właśnie patrzyły się na wszystko. Emil znał je już teraz bliżej. Były szczupłe, ciasno oprawne, dość wydłużone — w bronzowych rzęsach irysy złotawe, prawie żółte, przeświecające głęboko. I lekki zaledwie odcień zaróżowienia na brzegach powiek, które, przy uniesieniu w górę brwi cienkich, mieniły się bladym fjoletem i połyskiem konchy.

Inne kobiety tak łatwo, tak nawet ładnie opowiadają o sobie. Ona nie chciała.

Gdy się przybliżał i mówił mięcej, z tą bezsilnością i zmatowaniem, które zdradzają uczucie, nie była nigdy zdziwiona ani urażona. Była zupełnie zwykła, jakby tego nie widziała, jakby nie czuła nic. Miłość jego rozbijała się nie o opór, tylko o niewiedzę.

— Czy wolno jutro przyjść? — pytał. [ 70 ]

— Tak, proszę.

— Pani jest dla mnie bardzo dobra.

Na to nie odpowiedziała już nic.

— Jestem szczęśliwy, mogąc być pani przyjacielem.

Wziął ją za rękę, nie wstając: niechaj wie, że to wcale nie jest na pożegnanie. Niechaj nareszcie wie. Wziął tę rękę na poręcz swego fotelu, gładził z największą tkliwością, z drżeniem serca. Później ucałował i przytulił się do niej zamkniętemi oczami.

Gdy podniósł głowę, ujrzał ten jedyny na jej twarzy znak wzruszenia: blady rumieniec. Oczy miała odwrócone i lekki smutek na ustach.

To nie jest gniew, to przecież nie jest obojęttność, — marzył.

Chciał wziąć jej głowę w obie ręce, przechylić i popatrzyć zblizka w oczy jej patrzące — i może ustami zakochanemi delikatnie ucałować raz — powieki.

I pomyślał: — jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś. Bał się tego, co czuł. Takie było głębokie i bolesne.

Odszedł, jak zawsze, odszedł, by ciągle o niej myśleć. Pamięcią oczów widział nanowo cały jej kształt, ruchy postaci, spojrzenie szlachetne i słodkie. Pamiętał dotknięcie ręki jej na powiekach zamkniętych, ręki szczupłej, a takiej miękkiej i ciepłej. Pamiętał jej strój z bronzowej gazy i haftu, bronzowej, jak jej oczy i jej włosy — tak, że była cała jakby przysypana złotawo-brunatnym pyłem wnętrza kwiatów.

Gdybyż uczyniła jeden kiedy gest pierwsza, gdyby uśmiechnęła się sama. Gdyby dała jakiś najlżejszy znak, po którym poznaje się choćby możliwość najdalszą uczucia.

 
[ 71 ]

XIII.

 

I widział ją jeszcze raz.

Wracali ciemnym wieczorem z pieszej wycieczki nadmorskiej. Ponad drzewami płonęły zrzadka ciche banie elektryczne, rozświetlające kilka przy sobie liści i sferę mlecznego powietrza. Oni szli ciemnością pod drzewami. — Cudna droga we dwoje, od której Emilowi zamierało serce.

Szedł blisko Diany, nie śmiąc wziąć jej pod rękę. Myśl z troską powracała do jej odjazdu. Dowiedział się, że tak lubi to miasto z niczem nieporównane, piękną Florencję. Co roku stara się tam być, choćby przez jeden miesiąc. Ach, w słoneczny dzień jeździć końmi i z lornetką po Viale dei Colli. Pewno już niema piękniejszego na ziemi miejsca.

Emil milczał, udręczony, że ona to mówi, właśnie to. Te słowa wrzuca niedbale i pobieżnie w jego mękę.

— Przecież jednak najbardziej lubię Anglję, — dodała chłodniej. — Nigdzie indziej nie mogłabym mieszkać stale.

Odkrył teraz, że już myślał był o niej, jako będącej w Kluwieńcach, więc, że myślał o — zabraniu jej z sobą — tam. Co za myśl, co za myśl! Ależ tak. Marzył już: zabrana tam, jak cichy, zamorski ptak. Małą głowę, twarzyczkę bladą przykładałaby do ram okna, jak do prętów klatki.

I zaczął mówić dziwnie szczerze: — Cudzoziemka dla mnie, cudzoziemka w mojem życiu.

— Jest pani przeciwko mnie otoczona swoim krajem, jak zbroją.

— Ja tego nie uczuwam, — odrzekła poważnie. — [ 72 ]Ludzie są bardziej podobni, niż niepodobni. Więcej jest rzeczy podobnych.

Usiłowała nadać formę tej myśli.

— Każdy ma oczy i usta, serce, spojrzenie...

Emil podniósł w ciemności rękę i objął ramiona Diany. Nie wiedział, czemu, ale nie mógł inaczej. Objął wysoko, zaraz poniżej karku. Drżał z nieśmiałości i zachwytu. Głębokie wzruszenie odbierało mu oddech.

Diana zatrzymała się, nie odsuwając wcale jego ręki. Nie szła dalej, nie mogła iść. Emil przyciągnął ją bliżej. Zachwiała się lekko, dotknęła go na chwilę całą swą postacią.

Mógł ją objąć zupełnie. Mógł — usta jej milczące były blisko. Nie uczynił tego.

Gdy znajdowali się już niedaleko jej hotelu, spytała:

— Czy pan kocha kogo?

Nie oczekiwał zapytania, więc odparł, zaskoczony:

— Nie, nikogo.

— Tak?

Po chwili milczenia wyznał:

— Nie powiedziałem prawdy. Kocham.

Wtedy ona rzekła spokojnie:

— Niekoniecznie trzeba mówić prawdę.

Stali przed kratą, opasującą niewielki park hotelowy. Diana trzymała palec na dzwonku.

— Co to znaczyło? — spytał cicho, tonem prośby.

Już nie odpowiedziała. Rozbłysło światło, drzwi się otwarły. Diana podała mu rękę, którą ucałował na pożegnanie, nisko schylając głowę.

Gdy następnego dnia Emil zjawił się w hotelu, nie było już Diany. Powiedziano mu nieskwapliwie, że wraz z lordem Villoughby, który przyjechał, przeniosła [ 73 ]się gdzieindziej. Zapytał powtórnie adres nowego hotelu i odszedł.

Nie wierzył, aby doznane nieszczęście było tak rozległe. Cóż uczynił, ach, cóż uczynił? Wszystko jego tylko było winą. Wypuścił z rąk szczęście, które może nawet nie chciało odlecieć. Otworzył dłonie, gdy siedział już w nich ten cudny, rajski ptak. Pozwolił mu odejść, sam pozwolił, aby mu go zabrano.

Odszedł krokiem zwyczajnym z tego samego miejsca, gdzie ją przed kilku godzinami widział był ostatni raz, jako tamtą. Świat był niezmierzony, poza morzami, poza gwiazdami wdal trwający. I zamknął się za nią, utraconą; zamknął się cały, zwarł. I niema do niej drogi.

Emil wiedział, że już niema drogi. Mógł napisać do niej, to prawda. Obmyślał nawet sposób sekretny, jak przesłać zapytanie. Ale na zapytanie było zapóźno. na wszystko było za późno.

Powinna była dowiedzieć się o jego miłości przedtem, przedtem. Powinna była ogrodzić się jego miłością. I nie wiedziała nic. Była bezbronna. Emil w myśli swojej nie miał żadnej nazwy na to morze męki.

Jakże był śmiały w stosunku do wszystkich kobiet, których nie kochał. Brak odwagi nie zaszkodził mu nigdy w błahych przygodach, w dobrych fortunach paryskich. Tylko cenne rzeczy umiał psuć, tylko najcenniejsze.

W dwa dni później Emil poszedł wieczorem do klubu i tam w towarzystwie pana Marka i księcia Jahniatyńskiego poznał lorda Villoughby. Z przykrością największą i zdumieniem wygrał od niego paręset franków.

Przez ten krótki wieczór przejrzał tego człowieka, [ 74 ]odczytał go całego, do dna. Z gardłem ściśniętem, z oczyma płonącemi od tajemnych łez, natężał do ostatnich granic uwagę, wzmagał baczność, aby odgadnąć swój los.

Lord Villoughby był to człowiek niewielki, suchy, już siwy, z twarzą szczupłą i czerwoną, z szaremi oczami i zbyt długą szczęką, człowiek mocny, pewny siebie, ambitny, człowiek mogący być kochany. Nie kolekcjonował nic, nie miał stajni ani psów, grał bez chęci szczególnej. Nie miał namiętności poza ambicją. Przywykł do władzy, do wpływu wywieranego — to było w tonie jego niepodniesionego głosu, w zwięzłości powiedzeń. Emil już wiedział, że jedyną słabością jego była Diana. Ta kobieta była niezbędna, aby on mógł być silny.

Nazajutrz Emil zobaczył ich — razem. Wymienienie z niemi ukłonu wydało mu się czemś poniżającem, czemś przeciwnem naturze.

Pozatem cała sprawa była niejasna towarzysko. Villoughby zdawał się nie wiedzieć, lub może nie chcieć wiedzieć, że Emil jest znajomym jego żony. Diana poprostu mogła była nie powiedzieć mu o tem — nie aby zataić, ale że wogóle nic prawie nie mówiła.

Tym razem Emil szedł w towarzystwie matki i Anieli, miał więc ułatwione zadanie. Przerywając jednak swe wizyty, nie podchodząc przy spotkaniu, nie mówiąc doń o żonie, biernym sposobem popełniał przecież niedyskrecję. Ale nie mógł inaczej.

— To jest piękna kobieta, — powiedziała Aniela, gdy ich minęli.

Emil uczuł dla niej tkliwość, wdzięczność niewymowną. Odpowiedział: — tak, istotnie jest ładna — i [ 75 ]zaraz dodał coś także o zaletach pana Villoughby. Ale to jedno słowo Anieli rzuciło na niego czar, jakby echo szczęścia.

Ach, módz mówić o niej, módz tylko z kimś na świecie mówić o niej...

W tym, jak się zdaje, celu przyjechał właśnie o tym czasie Jakób Fane. Przyjechał zresztą z Maud.

Emil uradował mu się, jak komuś najbliższemu. Teraz podobieństwa i powinowactwa z Jakóbem nie raziły go, ale pocieszały.

Powiedział Jakóbowi prawdę, zresztą swoją tylko prawdę. To, co mógł roić o stosunku Diany do niego, zataił oczywiście. Zataił to jednak tak dobrze, że sam przestał w cokolwiek wierzyć. Ach, cóż że dała się objąć, że dała całować swoją rękę. Może to było tylko zalęknienie kobiety nieśmiałej i niezmysłowej. Dlaczegóżby to miała być tajona miłość?

Wracał po sto razy do ostatniej rozmowy, do ostatniego jej pytania. Cóż to znaczyło, cóż to znaczyło? I powtarzał cicho ustami: czy pan kocha kogo?

Książę Jahniatyński zapoznał Villoughbych ze swą rodziną. Jednego rana Ada powiedziała do Emila:

Votre belle będzie dziś u nas z rewizytą.

Emil zaraz po śniadaniu wybrał się z Fanem i jego towarzystwem na morze. „Nie chcę jej widzieć, nie chcę jej widzieć“, myślał z uporem.

Płynęli szybko na łodzi, turkającej motorem i mknącej równo, jak po szynach. W słońcu siedzieli: melancholijny Jakób, mądry i wyrozumiały Ephraïm, dystyngowana, ładna Maud i jeszcze ładniejsza Miane, jej przyjaciółka, którą gruby książę Jahniatyński przywiózł ze sobą i osadził w osobnej, uroczej willi nad [ 76 ]morzem. Mieli w tym komplecie zjeść wesoły obiad w sąsiedniem mieście i wrócić już w nocy drogą lądową.

Obiad pomimo wszystko okazał się istotnie wesoły, zresztą tylko dzięki temu, że owe delikatne i grzeczne napozór dziewczęta umiały się nagle o jakiejś chwili stać ordynarne i cyniczne, co zawsze było nanowo niespodziane, a przez to zabawne. Emil też śmiał się z niemi, tylko mówił powolniej, niż zwykle, i niższym głosem.

Gdy znalazł się sam, przestał rozumieć, poprostu nagle zapomniał, dlaczego uniknął widzenia Diany. Wydało mu się to jakąś nową zbrodnią, rzeczą straszliwą.

Módz siedzieć przez chwilę na tym samym, co ona tarasie, módz podnieść na nią oczy, nawet nie zamieniając słowa... Jaka to siła wroga odpędzała go od niej coraz dalej i dalej, jakaż to była konieczność, aby właśnie cierpieć jaknajwięcej?...

 

XIV.

 

Książę Leon Jahniatyński był bardzo wielki i otyły, wogóle nadnaturalnie duży we wszystkich kierunkach. Z usposobienia pochmurny, unoszący się łatwo i ze wszystkiego niezadowolony, uprzejmy bywał tylko dla obcych i oczywiście — równych. W życiu swojem starał się piętrzyć trudności i przeszkody, aby mieć powód do ponurego usposobienia. Prowadził sam swe interesy, jeździł osobiście po swych dobrach, odprawiał i zmieniał administratorów, rozpoczynał budowle, organizował towarzystwa akcyjne dla wznoszenia cukrowni i gorzelni, nabywał lasy i majątki, by je znów [ 77 ]sprzedawać, zabijał się pracą, której wcale nie lubił, upadał literalnie pod jej nadmiarem.

Na wsi rzadko sypiał w domu, będąc ciągle w rozjazdach. Pełnił też bowiem kilka funkcji obywatelskich, ceniony dla wielkiego nazwiska, majątku i energji, zadziwiającej u człowieka takiej tuszy. W mieście zajeżdżał do swego pałacu, gdzie miał bezczynne konie i bezczynną służbę. Właściwie jednak przebywał głównie w apartamentach kochanki swej, dziewczyny prostej, złej i zepsutej, którą obsypywał bogactwami i cieszył się, gdy mu robiła sceny i tłukła o posadzkę cenne przedmioty, mógł bowiem mówić sobie, że nawet tutaj nie znajduje tyle upragnionego spokoju.

Aniela drżała przed nim z trwogi i podziwu. Młodsza znacznie, widziała w mężu wspaniały jakiś typ władcy i pana. Chociaż sama urodzona dobrze i posażna, małżeństwo z księciem Jahniatyńskim uważała za wielką partję. Uległa suggestji otoczenia, że spotyka ją niespodziewane szczęście. I w atmosferze tej suggestji żyła. Rodziła potulnie i cicho swoje śliczne, nikomu na nic niepotrzebne dziewczynki. Martwiła się pracą nadmierną i wieloma chorobami męża, który nigdy naprawdę nie wypoczął i nie pomyślał o swem zdrowiu. Martwiła się tem, że nigdy go niema w domu — ale nie ze względu na siebie lub przez zazdrość, broń Boże, tylko z troski o jego zdrowie. Narażając się na najostrzejsze odprawy, na nieustanną opryskliwość, błagała go, by mniej palił, by nie pił tyle kawy i wina. I to właśnie, że tak nie dbał o siebie, że był uparty i gburowaty, uważała także za dowód jego wyższości.

Mieszkała z pasierbicą i córkami na wsi, w mieście i zagranicą naprzemian, zawsze nękana [ 78 ]despotyzmem starej księżny i ekstrawagancjami Ady. W tem złem położeniu żyła pogodnie i nieśmiało, bierna i lekceważona, miła i poniekąd ładna. Mogła była może być przez kogoś jednego kochana przypadkiem i bardzo, ale naogół nie była stworzona do miłości, cicha, nie zalotna, nie chcąca nic dla siebie, nie istniejąca prawie sama przez się, tylko w związku z tem, do czego była potrzebna.

Teraz książę, za którego wolą stawało się wszystko, uważał jednak, że nieznośną jest rzeczą mieszkanie wespół z matką i siostrą, w domu, pełnym wciąż gości, gdzie nigdy nie można być u siebie. Mieszkał tam przecież, ale tylko nominalnie, obiadując w hotelu, siedząc wieczorami w klubie i u Miane, która też, jak tamta kochanka w ojczyźnie, doskonale robiła awantury, ciskała niedość wspaniałemi upominkami po ziemi, zamykała swą sypialnię na klucz przed księciem i przez drzwi targowała się o prezenty lub pieniądze, ale była jeszcze, jak twierdził, niedość canaille.

Czasami książę wpadał niespodzianie do żony i przerzucał szuflady jej biurka i toalety, poszukując miłosnych listów lub innych śladów niewierności. Aniela, zawsze zdumiona temi podejrzeniami, które jej zresztą pochlebiały, cieszyła się w sekrecie zazdrością męża. Widziała w tem jedyny dowód, że przecież przedstawia dla niego jakąś wartość.

Codziennie wszystkie dziewczynki, ciche i zalęknione widokiem ojca, witały się z nim nieśmiało i podchodząc kolejno, całowały małemi usteczkami jego wielką, tłustą rękę o krótkich palcach. W Emilu ta ceremonja, gdy zdarzyło mu się być jej świadkiem, wzbudziła obrzydzenie i litość. Książę był bowiem dla [ 79 ]córek opryskliwy i surowy, jak dla wszystkich, i swą miną posępną siał wokoło grozę i respekt.

Poznawszy bliżej księcia, Emil uczuł też więcej zainteresowania dla Anieli. Zauważył ze skruchą, że jej był prawie nie dostrzegał, że lekceważył ją jak reszta rodziny, ponieważ była dobra. Ze smutkiem widział, jak okropne było życie tej młodej kobiety, nawet o tem nie wiedzącej, że jej się dzieje krzywda.

Z księciem Emil poszedł jeszcze parę razy do klubu, by tam spotkać pana Villoughby i dać mu się odegrać. Nie o to jednak szło głównie. Emil doświadczał niezwalczonej pokusy, aby otrzeć się zbliska o źródło swej męki, aby bardziej napewno wiedzieć, jaki jest rozmiar jego klęski, aby uśmiechać się i mówić grzeczne słowa i patrzyć w oczy tego człowieka. Spędził z nim jeden jeszcze wieczór, ale nie dowiedział się nic nowego. Lord był monolitowy — cały z jednej sztuki, bez załamań jakichkolwiek i zastrzeżeń.

Późnym wieczorem Emil zobaczył tam nagle witającego się z Villoughbym starego Anglika, z którym jechał był w jednym przedziale owego pamiętnego dnia i którego zapytywał później o Dianę. Rzecz szczególna. On, który mógł rozmawiać spokojnie i nawet śmiać się w towarzystwie męża Diany, teraz, wobec tego obcego człowieka doznał wzruszenia tak silnego, że myślał przez chwilę, iż nie dobędzie głosu. Dlatego tylko, że ten właśnie przypomniał mu miniony czas szczęścia.

Emilowi zdawało się niekiedy, że już mógłby to znieść, że Diany niema, że ją utracił. Ale jakże znieść to, że świat jest bez niej straszliwy, że każda godzina jest męczarnią, że wszystko jest, jak śmierć. Myślał: więc dobrze, więc już dobrze, tylko niechaj wszystko [ 80 ]inne będzie tak, jak przedtem. Ach, właśnie. Ale nie mogło być.

Brzeg morski zczerniał i opustoszał dla jego oczów. A było przecież pięknie i dosyć wesoło. Przyjechały nowe panny, dwie hrabianki Warłomówny z rodzicami i starszym bratem. Ten, jako młody człowiek o cerze brunatnej, pięknych zębach i znacznej sile fizycznej, wpadł odrazu w szpony Ady. Zato starsza Warłomówna, panna Salomea, jasnowłosa, szczupła, sprężysta i śmiała, wyraźnie ciągnęła Emila. Była zbudowana, jak Selene, o długich nogach i małych piersiach. Czyniła ze swej strony wciąż jakieś „pierwsze kroki“, a później dziwiła się niby okropnie galanterji Emila, robiła oburzoną i nadąsaną, nie mogącą na żaden sposób opędzić się jego natręctwu. Można to było uważać za wdzięk i miłe przekomarzanie. Emilowi przecież kapryśna dziewczyna wydawała się nieznośną. Takie można jedynie kochać, albo też trzeba ich niecierpieć.

Gdy po jakichś spacerach, zabawach czy grach, Emil wracał do siebie, zastawał całą mękę swoją zupełnie gotową. Jak książkę, otwartą na tej samej stronnicy.

Jednego popołudnia deszcz padał, wicher wlókł z morza płachty wody i rozbijał je z łoskotem o skały brzegu. Fale wyskakiwały aż na drogę, chlustały po klombach i drzewach, słały się płasko i nagle ześlizgiwały po ziemi napowrót do morza. Tak prędko, jakby się czegoś przelękły.

Emil szedł ze dwie wiorsty spacerem. Lekki zapach gumy płaszcza przywodził mu na pamięć ów czas niedawny, gdy tak wśród deszczu napróżno poszukiwał Diany po tych samych skałach i piasku.

Wracając, skręcił do kawiarni. W sali poza [ 81 ]zmywanym wodą tarasem było pełno, gwarno i dymno. — Emil siedział sam przy dużym stole i myślał z wysiłkiem, że nigdy tu Diany nie spotkał. Wprędce ujrzał, że od strony tarasu nadciągają znajomi. Naprzód szła Ada z Anielą i obiema hrabiankami, później matka Emila z panem Markiem i starym hrabią Warłomem, wreszcie ze trzech chłopców, w tem hrabia Warłom młody.

Emil powstał skwapliwie, zwłaszcza, że mimo nagłego zakrzątnięcia się służby, dla przybyłych nie było miejsca. Ofiarował im przeto swój stół, przy którym umieli się przecież pomieścić. Starsza Warłomówna odrazu znalazła się obok Emila, ale gdy przyszło jej zająć przy nim krzesło, zaczęła dąsać się i boczyć. Wziął ją więc zwyczajnie za rękę powyżej dłoni i trochę zniecierpliwiony na krześle posadził.

Po drugiej stronie miał Anielę. Popatrzył na nią ze współczuciem, ze szczerym żalem. Teraz dopiero przypomniał sobie z różnych rzeczy i zwolna uświadomił, że może nie był jej obojętny. Ileż razy czerwieniła się na jego widok, jakże smutniała, gdy zabierali ją na swe bezecne spacery z Adą, jako ochronę przed starą księżną, jak się naprawdę cieszyła, że zaczął już rozróżniać dziewczynki jej nietylko po wzroście. Ileż czyniła nieśmiałych awansów, prawie bez swej wiedzy i uśmiechała się lękliwie, złudzona jego pozorną dobrocią, jego tanim, nieuczciwym tonem nic nie znaczącej galanterji. Z roztargnieniem chwytał jej wejrzenia rozkochane i odpowiadał jej wzrokiem, nie biorąc za to przed nią ani sobą żadnej odpowiedzialności.

Rozmawiał z nią i teraz tym zwykłym, poniekąd [ 82 ]żartobliwym sposobem, coś niby zadzierzgającym, na coś napomykającym.

Gdy deszcz ustał, Emil odprowadził wszystkie te panie do bramy willi. Wiedząc, że czyni źle, zatrzymał o chwilę dłużej rękę Anieli, ucałował lekko i popatrzył w jej spłoszone oczy. Była zmieszana. Mówiła o jego zamierzonym wyjeździe, o tem, jak trzeba spotkać się w kraju. Mówiła tak prędko, zdążyła powiedzieć wiele słów przez tę chwilę. Uśmiechnął się i puścił jej rękę.

Odszedł przejęty goryczą i męką. W pokoju jego pachniały wciąż dzikie cyklameny. — Stojąc, wyszeptał: — Diano — i przycisnął obie ręce do piersi. Wydało mu się, że przycisnął niemi ranę. Tę jedną smętną ramę — że jej niema...

 

XV.

 

Od dwóch tygodni Ada była pochmurna i zła, niecierpliwiąca się łatwo, zwłaszcza na Anielę i jej żółtowłose dziewczynki. Stawała się podobna do brata.

— To jest rodzinne, — powiedziała w czasie jednej sceny stara księżna — z ironją, ale nie bez chluby.

Młodego Justyna Warłoma traktowała, jak lokaja, nad resztą chłopców poprostu się znęcała. W upały była czerwona i trochę świecąca, niespokojna, opryskliwa, pełna wciąż projektów i chęci zabaw, które znów później złościły ją i nudziły. Aniela przejmowała się zmianami jej humoru, mówiła ciszej, usiłowała odgadywać chcenia dziewczyny, by je naprzód wypełnić.

Znaleźli się raz gromadnie na nieciekawej zabawie nadmorskiej, gdzie nieznajomi ludzie rzucali sobie nawzajem w oczy garście barwnych papierków. [ 83 ]

Poza barjerą leżała czarna ciemność morza z sunącemi równo po niej światłami. Słychać było ciche rechotanie wody. Między palmami i cytrynowemi drzewami wisiały lampy różnych kolorów.

Śmiano się głośno z niczego, otrzepując twarz, kapelusz i suknie z płatków papierowych. Ada w eleganckim wieczorowym stroju i dużym kapeluszu, leżącym niby płaskie czarne skrzydło nad płomieniami jej oczów, wyglądała, jak ktoś piękny. Inaczej, niż kobiety piękne naprawdę, zyskiwała w toalecie i ozdobach, traciła zaś rano w prostem ubraniu i bieli. Pośród cienia sukni czerwieniał na jej piersi duży kwiat jedwabny o pięciu długich płatkach, podobny do zakrwawionej morskiej gwiazdy.

Towarzystwo siedziało na tarasie, popijając chłodne wino; młodzi partjami wybierali się kolejno po przygody i wracali ze śmiechem, opowiadając zdarzenia lub plotki, wyszperane w zielonych zmierzchach parku.

Książę Leon, krytyczny i nieskory do entuzjazmu, siedział posępnie obok matki i żony. Z córkami był stary hrabia Warłom, dobry, wesoły i niemądry. Salomea spacerowała z Emilem, Ada z Justynem. Dwaj Sinodworscy, młodzi kuzynowie Emila, Janek i Ryś, kręcili się koło małej Niuty Warłomówny. Do młodzieży przyłączyła się chętnie ulubiona przez wszystktch hrabina Worostańska z wiernym panem Markiem.

Właśnie nadeszła Ada, rozczerwieniona i niespokojna. Patrzyła migocącemi oczami przed siebie w tłum, gdzie przedefilowały wolno urocze przyjaciółki, interesujące poniekąd rodzinę: Maud i Miane. Blisko za niemi szli Fane i piękny, znużony Ephraïm. [ 84 ]

— A teraz ty pójdziesz z nami, Anielo, — rzekła Ada. Tamta wstała posłusznie, był to bowiem rozkaz.

Zrobiło się tak jakoś, że nagle szli wybrzeżem tylko we troje: Ada, Aniela i Emil. Ada rozsiała gdzieś łatwo resztę młodzieży, w kawałkach ciemności, spadających z drzew i szpalerów, pogubiła wśród tłumu młode hrabianki.

— Proszę was teraz, chodźcie sobie tutaj spokojnie, — rzekła do obojga dość surowo, uśmiechając się jednak na wszelki wypadek. Miała oczy płonące i błyskała zębami. Nawet Emil zauważył, że jest ładna. Kwiat na jej piersi wydawał mu się podobny do rany. — I razem z tą swoją raną jedwabną w najbliższej ciemności znikła, jak dym.

Przebiegła niewidzialnie ów błam mroku, śledząc w rozbawionym tłumie idących sylwetkę Ephraïma. Czuła to, że idzie on tam, nawet niezupełnie go widząc. Jakże znała, jakże umiała na pamięć wszystko w tym człowieku. Wiedziała każdy jego ruch, spojrzenie, głos, sposób chodzenia, lekkie, cudowne pochylanie głowy. Jej zmysłowa, gorąca natura zajmowała się płomieniem od jego widoku, gorzała z niecierpliwego szczęścia. Nie na odwadze zbywało jej w tej chwili. Tęsknota, podobna do głodu, zachwyt jęczący, gniew krótki i bez tchu odurzały ją i pchały naprzód.

Była szybka, cicha i zręczna. Dopadła tamtych, zanim skończyły się ciemności. Stanęła za Ephraïmem, wzięła go mocno pod rękę i pociągnęła w tył. Ani owe kobiety, naprzód idące, ani refleksyjny Fane nie zauważyli nawet, jak im przepadł w tłumie. Zato najbliżej będący mogli widzieć Adę, lecz cóż to dziś znaczyło.

Nie przeraził się wcale napaścią nagłą. Czyż mógł [ 85 ]się dziwić, on, piękny i młody, jakiejś taniej przygodzie w tę czarną, ciepłą, południową noc?

Zdumiał się dopiero, rozeznając poprzez zasłonę z ciemności, kim jest ta kobieta, ciągnąca go w milczeniu na bok, w jakieś mgławe, powiewne zarośla. Krótkie napomnienie obrażonej ambicji nie mogło już zamącić nadchodzącego wzruszenia i szczęścia.

— Uwielbiam cię, — wyszeptała, ogarniając go pieszczotą ramion i postaci. — Czy ci nie wstyd, ty zły?

Westchnęła głęboko, z ulgą, tak już zbyt długo oczekiwała tej chwili. — Ach, jesteś cudowny, jedyny, — szeptała znów, całując jego usta gorącemi swemi ustami.

Była tam jakaś ławka, na której usiedli, nie puszczając się z objęć. Mieli czasu tak mało.

— Dlaczego jesteś taki? — pytała z zachwytem. — Zły, obojętny, mogący zapomnieć. — Czy jest możliwe, aby zależało ci na mnie tak mało, Henryku? Sam nie wiesz, jakie to dziwne jest i cudowne. Jesteś pierwszy, który sam odemnie odszedł.

Milczał nieufnie, odpowiadając tylko pocałunkami. Ach, był przecież szczęśliwy, oszołomiony cudowną prawdą tego zdarzenia, oczarowany jej odwagą, jej wolą, jej wiedzą niewątpliwą, że tak było trzeba. Któżby był odgadł, jeszcze przed godziną, taką niepojętą prawdę, że oto się, nie wiedząc, kochali. Jakże i ona teraz wydawała mu się cudna, tajemna, bezcenna, płonąca w ciemnościach czarnym płomieniem — ona — chyba kochająca... W krótkiej tej chwili cały świat marzeń szumiał pod jego chłodną, niezapalną czaszką. Ach, mieć ją dla siebie, tę dumną, obcą, wzgardliwą i pokorną, mieć ją na zawsze — — jak kiedyś, w królewskiej przeszłości, przed wiekami, dziką, barbarzyńską niewolnicę [ 86 ]z północy, zamkniętą i strzeżoną, grzechoczącą klejnotami, pachnącą myrrhą i aloesem, zawsze gotową do pieszczot koloru ognia.

Chwila była zbyt piękna i zbyt krótka, aby nie stracić głowy. I Ephraïm przestał być ostrożny. Ów nieustający cień na jego życiu, odwieczny, kamienny mur rasy, odgradzający go od świata, zapadł się teraz cicho i nagle, rozszedł, jak dym. Ephraïm ze zdziwieniem czuł, że staje się kimś innym i nowym, że jest młody i zachwycony.

Zsunął się z ławki, by uklęknąć. Objął jej biodra, przyciskając głowę do jej kolan — gestem gwałtownym namiętnej, zaprzepaszczonej, szczęśliwej miłości.

— Przebacz mi, przebacz. Cały ten czas kochałem cię. Cierpiałem strasznie, upokorzony przez ciebie. Jestem na zawsze twój — Ado, panienko droga, księżniczko — —

Ada nerwowo wstała.

— Och, och, a teraz muszę już uciekać. Muszę. Ani chwili. — Przecież niechby tylko wrócili sami, bezemnie — — cóżby to było!

Śmiała się nerwowo i sucho, trochę zniecierpliwiona. Ephraïm zrozumiał. Nawet nie zapytał, kiedy ją zobaczy.

Oddała mu pobieżny pocałunek. Odeszła, rozsuwając jakieś gałęzie, jak fałdy kotary. Przekonała się z radością, że Aniela i Emil spacerują posłusznie, że więc wszystko się udało.

W najlepszym humorze, miękka i słodka, wróciła do reszty towarzystwa i wydała się całkowicie na pastwę ogorzałego hrabicza, szczęśliwego, że odzyskał [ 87 ]łaski. — Ephraïmowi zaś nie kłaniała się odtąd, nawet wtedy, gdy szła tylko z Anielą.

Emil z obrzydzeniem patrzył na ten wegetatywny spokój, na tę ekonomiczną, samozachowawczą sprawność żywotnych sił w zdrowem, sytem ludzkiem zwierzęciu. Z obrzydzeniem — i głuchą zawiścią. — Czemuż to u mnie wszystko odbywa się zaraz tak głęboko, przerasta mi na wylot ciało i duszę. — Wiedział, że nie wypruje z siebie niczem tych włókien, jątrzących mękę, że muszą być wessane, jak szwy chirurgiczne, przez żywą tkankę, przyswojone na zawsze.

Jednego popołudnia zastukał do pokojów matki. Zastał przy niej pokojową, niemiłą, pewną siebie dziewczynę, którą pamiętał z Kluwieniec. Nie lubił jej zawsze za jej stosunek do pani, której była właśnie faworytą. Matka bowiem była po dawnemu nierówna, wyniosła dla ludzi dobrych, prostych i zalęknionych, niepewna zaś i chwiejna wobec silniejszych. Pokojowa, układna napozór, ale w istocie zarozumiała i harda, miała nad nią widoczną przewagę. Starczyło jej słów: — Pani hrabina bierze dziś te buciki? — aby matka się stropiła: — nie — no dobrze, zresztą wszystko jedno, daj mi tamte. — Mówiąc do służącej, miała zawsze pewien nieuchwytny, prawie niezaznaczony słowami ton usprawiedliwiania się, ton skrytej prośby o pobłażliwość.

Całując rękę matki, Emil zatrzymał się, popatrzył w jej twarz zbliska, jakby nie widział jej długo. Matka — ta sama, dawna, trochę próżna, kobieca, jedyna własna. Zawsze ładna, chociaż ze zniszczoną już, wiotką skórą i trochą włosów siwych, których nie barwiła na życzenie pana Bietowskiego. [ 88 ]

— Mówiłaś, mamo, że chcesz wrócić do Kluwieniec. Czy to prawda?

— Tak, to prawda. Chciałabym wrócić. Chociaż nie wiem. Ty już wprawdzie skończyłeś studja, więc nawet niema przyczyny — —

W taki sposób mówiła zawsze, gdy szło o jakąś decyzję. Emil też nie zniechęcił się tem wcale. Omówił z matką szczegóły powrotu. Wyznał, że sam zamierza studjować w Krakowie rolnictwo, ale na wszystkie ferje będzie do niej przyjeżdżał.

— Później osiądę w Kluwieńcach i zajmę się gospodarką, a ty będziesz znowu hodowała kury. — Chcesz?

Robił te projekty wbrew najgłębszemu teraz pragnieniu serca. Odgradzał się, odrywał od wszystkiego, co kiedyś było szczęściem. Czynił tak, aby już nie mieć nadziei.

W tej chwili zauważył, że twarz matki rozbłyska i jaśnieje, że jest ona teraz młoda, śliczna, uśmiechnięta. Matka bowiem słyszała już kroki, Emil usłyszał dopiero stukanie do drzwi.

To pan Bietowski wszedł. Ucałował obie ręce matki. Z papieru wyjął sakramentalne ponsowe róże, rozwiązał złoty sznureczek, sam zadzwonił, by wlano wody do wazonu, sam ułożył kwiaty, bo przecież ta „kochana hrabina nic sama nie potrafi, taka jest leniwa i popsuta“. I z pod brwi siwiejących patrzył na na nią oczami, z których buchało najtkliwsze, najgłębsze uczucie.

Emil odszedł do siebie i zajął się pakowaniem. Różne miłe drobiazgi, flakony, puzdra, małe sztychy układał sam w walizie z kobiecą sympatją i staraniem. I to jednak czynił właśnie, aby nie mieć nadziei.

Myślał o jednych słowach ojca, zapamiętanych [ 89 ]z dzieciństwa, wyrytych na pamięci, jak na assyryjskiej cegle: jesteś taka przed Bogiem, jak wtedy... Słowa, mówione do matki, i które tak powinny były być prawdą.

Jednak nie były. Już wtedy zawsze, w Skalicznie, Bietowski przyjeżdżał, wiedział, czekał. On, który nie zjawił się nigdy za życia ojca w Kluwieńcach. Ciotka Sinodworska, wdowa szanowna, młodsza wiekiem od siostry, ale starsza wyglądem i statecznością, sucha, zwiędła, pedantyczna, z inklinacją wczesną do dewocji, — patrzyła widać przez palce na te spotkania, sprzyjała nawet i — osłaniała. Tak było. I cóż w tem złego? A przecież Emil czuł to, jak upokorzenie, jak cierń, że te prawie błagalne słowa ojca nie były prawdą. Jakżeby to było pięknie i dobrze, gdyby były. Mogły być.

Ale doznał wyrzutu, wydając niejako sąd. Wiedział przecież, że złe i niesprawiedliwe jest wszystko, co się opiera i sprzeciwia życiu. I wiedział, że gdyby sam był szczęśliwy, nie zabolałoby go tak szczęście matki.

Zrozumiał, że właśnie była wówczas dobra, dźwigając niefrasobliwie i pogodnie ten fałsz swojej młodości. Umierającemu człowiekowi nie odebrała siebie. Ozłociła mu sobą ciemności ostatnich lat życia — i nawet we własnych oczach nie uchodziła przez to za ofiarę.

Ach — umierać z tą świadomością, że jest blizko, że zawsze może wejść — czyż to nie było szczęście? — Emil ukląkł na chwilę przed otwartym kufrem, na świecącem, zimnem okuciu oparł czoło i krótko wyszeptał znowu: — Diano, Diano.

 
[ 90 ]

XVI

 

Emil przetarł oczu ze snu i ze smutku. W jakiś niejasny, żałosny sposób śnił, jednak żadnego szczegółu nie umiał sobie przypomnieć.

Rozejrzał się po czystym, hotelowym pokoju. Za szybą wisząca grzęda pelargonji, zwarzonych przez jesienne przymrozki, świeciła w słońcu wyschłą czerwienią ruchomych od wiatru kwiatów. Poprzez story tiulowe śmiały się głębokim lazurem niebiosa.

Emil miał ból głowy, jak zwykle, gdy wbrew przyzwyczajeniu, wziął kąpiel wieczorem. Tylko w podróży pozwalał sobie niekiedy na takie obejście ustalonego trybu, mszczące się z nieubłaganą konsekwencją. — Kazał przeto przynieść sobie śniadanie do łóżka. Służący, na którego zadzwonił, odpowiedział po polsku na jego słowa polskie.

Leżał jeszcze przez chwilę, patrząc w słoneczną stronę okna. Poniżej głębokiego błękitu, porysowanego subtelnie w ciemniejsze, chociaż białe, desenie tiulu, czerniały, już na poziomie owych badylów pelargonji, cegły wielkiego starego muru z daszkiem i małemi basztami. Poza murem rosły prawie zupełnie nagie drzewa. Na jednej tylko gałązce kiwało się w słońcu kilka ostatnich, żółtych, jak złoto, liści, przypominających ów klon, widziany zawsze z wielkiej sieni kluwienieckiego pałacu.

Emil doznał nagle wzruszenia tak silnego, że uczuł w gardle łzy.

— Och, ty kraino śliczna, Polsko, Polsko moja, miejsce najdroższe ziemi, gdzie pragnę umrzeć — — wymówił półgłosem. [ 91 ]

Gdy przed południem zeszedł na dół do hallu, zobaczył tu Anielę. Była sama. Zaczerwieniła się przy powitaniu i dalej czytała gazetę. Było oczywiste, że czekała na niego. Pokazała mu telegramy z terenu wojny, toczącej się na południu. Właśnie z powodu ostatnich politycznych wiadomości książę nie zatrzymał się w Krakowie; względy finansowo-giełdowe skłoniły go do rozstania z rodziną. Stan jego majątkowych operacji wymagał natychmiastowej jego obecności w Warszawie. Aniela z córkami, starą księżną i Adą pozostała w hotelu, czekając dalszych rozporządzeń co do swego losu. Nie wiedziały nawet, czy pojadą stąd jeszcze na wieś, czy też prosto do miasta na zimę.

Emil usiadł obok, chociaż pierwotnie miał inny zamiar. Chciał mianowicie wziąć samochód i objechać ulice i place starej stolicy, a później zrobić dalszy spacer śliczną szosą nadwiślańską.

— Jakie to okropne, że ludzie się biją, — rzekła Aniela, odkładając kij z gazetą.

Słuchając tych słów, bardzo prostych i słusznych, Emil oglądał ją ze współczuciem. Dla niego najoczywiściej zaczynała być elegancka — z wysiłkiem widocznym, a bez smaku.

Powiedział jej o zamiarze przejażdżki.

— A kuzynka nie pojechałaby także? Będę szczęśliwy —

Myślał: skąd mam ten spokój, tę przyjemność fizyczną z przebywania z tą kobietą? Stąd, że jej nie kocham. Lubię ją, bo mi jest obojętna.

Aniela się wahała.

— Bo właśnie Ada już poszła.

— Więc co? — uśmiechnął się. [ 92 ]

Tak, to nie leżało w jej zwyczajach: jechać na spacer tak we dwoje. Musiała przemagać wrodzone poczucie, lęk przed niewłaściwością i błędem. Ale nie powiedziała nic. Widocznie jednak bardziej się lękała odmówić jego pierwszej, pierwszej prośbie.

Odeszła więc, by się ubrać. Ujrzał ją w dużym kapeluszu i płaszczu z jasnego sukna. Uśmiechnął się znów, widząc, jak w tym rynsztunku wchodziła do samochodu. Pomagał jej wsiąść. Oparła się na jego ręce — zupełnie bezsilna. Poczuł niewątpliwie, że teraz dałaby mu się obejmować i całować — tu, w dzień słoneczny, na ulicach miasta.

Wkrótce przecież zapomniał o niej. Porwał go martwy, szemrzący pęd pojazdu, orzeźwił chłodny wiew słonecznego powietrza. Aniela nachylała głowę i ręką w białej rękawiczce przytrzymywała rondo kapelusza.

Emil patrzył z napiętą uwagą na mury, piękne w słońcu jesiennem. Serce napełniło mu po brzegi uczucie tkliwe i dziwnie melancholijne od widoku tych ulic nierównych, trochę brudnych i biednych, od miejskich perspektyw, które utworzone przez człowieka, stają się objektywnym żywiołem, jak natura. Błękitna, sucha mgła, pył raczej mleczny, rozwiany od słońca przez powietrze, sięgający po czerwone dachy i gotyckie łuki, — przypomniał mu drezdeńskie obrazy Canaletta.

Emil uczuwał, że to dziwne wzruszenie wlewa się do jego serca na puste miejsce po Dianie. Że przywarło do jego rany, miesza się ze starą, gotową krwią — i dlatego jest bolesne.

— Co to jest ojczyzna? myślał teraz. — Poczucie odrębności zbiorowe — tak żywe, że aż waleczne, że aż nienawistne i łaknące krwi. „Ludzie są bardziej [ 93 ]podobni, niż niepodobni“, powiedziała raz Diana — małemi, poważnemi ustami naiwną myśl, która wtedy wydała mu się śliczna. Gdyż chciał właśnie, aby „więcej było rzeczy podobnych“...

Teraz nie mógł nie wiedzieć, że są tem zwłaszcza podobni, iż wynajdują i powiększają między sobą różnice, by uczuwać stąd nienawiść i węszyć wzajemnie swą krew.

— Więc ojczyzna — to istotne jest zło? — rozważał jakieś cudze, gotowe słowa. — Czy to najwyżej w świecie ludzkim, czy też raczej: najniżej tkwi ten instynkt człowieka, aby sporny pas graniczny stał się ukrainą jego państwa? Jakiego to jest porządku żądza i uczuciowa konieczność?

Źródłem międzynarodowych nienawiści, moralną bazą wojny jest interes, jest chciwość. Czy tak? A przecież wystarcza kilku formalności administracyjnych, aby wziąć najdalej idący udział we wszystkich możliwych dobrach cudzego państwa. Byłby to więc interes zbiorowy, coś, z punktu widzenia jednostki abstrakcyjnego zupełnie poprostu: interes cudzy. Pragnienie ostre, aby nigdy nie widziani, nieznajomi ludzie, mieszkający tu czy tam na pewnym obszarze, mieli prawo do swego (i mojego) języka, do swoich (i moich) bogów. I żeby po tym właśnie obszarze jeździć mogli bez zagranicznego paszportu.

I oto tak wątła dla jednostki dziedzina życia jest przecież dotąd najważniejszą dźwignią dziejów. Wszystko doniosłe w historji — to jest tylko to tymczasem. Wojna i pokój, zwycięstwo i przegrana — to jest dotąd największa objektywnie postać międzyludzkich stosunków. W zestawieniu z tem — zrealizowanie najwyższych swoich możliwości duchowych w przyjaźni z mędrcem, w miłości dla kobiety, w twórczości nawet — jest śmiesznie małe. [ 94 ]Zdobycze naukowe i techniczne, odkrycia nowych dziedzin, światów i lądów — temu tylko służą. Cała olbrzymia budowa ideologji humanitaryzmu sprowadza się w rezultacie do takich naiwnych słów kobiety: „jakie to okropne, że ludzie się biją“. Systemy strategiczne się zmieniają, a „osły i filozofowie“ zawsze idą „do środka“.

Co zrobić przeciw temu? Gdzie jest sekret tej potęgi i jej usprawiedliwienie — oprócz tylko faktu jej istnienia? Tak jest — i czyż nic pozatem?

Jak zwykle, gdy myślał o czemś dłużej, Emil kończył rezygnacją. Sekret cały jest w sercu człowieka. Dreszcz, zamieranie tchu, zachwyt — na to jedno słowo: ojczyzna. Sekret cały jest w stanie emocjonalnym człowieka.

Niosą oto sztandar narodowy, słychać pieśń. I episjer opasły staje na schodku swego sklepu, ociera łzy i myśli, że to największa chwila jego życia.

Zapewne — można myśleć o przeniesieniu takich stanów emocjonalnych do kategorji wyższego porządku. Przecież jednak próby uwielbienia Rozumu na miejsce Boga, ukochania sprawiedliwości na miejsce ojczyzny, stawały się w dziejach karykaturą.

Pszczoła byłaby szlachetniejsza z żądłem wyjętem, ale umiera. I umiera naród bez armji. I patrjotyzm bez nienawiści jest martwy. Niektóre instynkty wydrzeć można tylko z życiem — przynajmniej ze zdolnością do niego. I takim instynktem jest — miłość ojczyzny.

— Poco myślę, gdy mógłbym patrzeć, — przerwał Emil sam sobie. Aniela milczała, cicha i pogodna. Przed ich oczami przesuwał się obraz przemienny modrej rzeki, płynącej w złotych brzegach. Było cudnie. Powiedzieli to sobie nawzajem. [ 95 ]

— Czy nie jest ci chłodno, kuzynko? — spytał Emil. I pomyślał o Dianie.

Wracając do miasta, kazali zatrzymać się przed małą starą katedrą. Aniela przeżegnała się w przedsionku, maczając palce w wodzie swięconej. Weszła do nawy i uklękła przed ołtarzem. Emil walczył z wzruszeniem, widząc to po raz pierwszy od tak dawna. Duszę owionęły mu dalekie, pachnące mgły dzieciństwa. Miał krótkie złudzenie, jakby przyszedł tutaj z nią po błogosławieństwo nieba na dalsze życie. — Jest swoją kobietą, jest Polką, — myślał.

Podszedł i ukląkł przy niej. Obejrzała się nań, przeżegnała i wstała, gdy wstał.

— Jestem szczęśliwa, że kuzyn wierzy. — wyznała z nieśmiałościa. — Nie myślałam tego — —

Wrócili do samochodu i jechali dalej wzdłuż plantacji, które były jeszcze tu i owdzie złote od liści i zielone od trawy. Słońce płonęło nieskazitelnie, słońce polskiej jesieni. Nad dachami domów, w stronie północnej, niebo było tak czyste i ciemne, że prawie granatowe, nie mające na sobie ani jednego obłoku.

Pośród alei, przecinającej ulicę, ujrzeli nagle Adę z matką i Justynem Warłomem, który też miał tu pozostać na studjach. Ada śmiała się głośno na ich widok. Zatrzymali samochód i połączyli się z towarzystwem. Szli razem na śniadanie do hotelu, gdzie czekały już małe księżniczki z nauczycielką.

Ada, idąc na końcu z Emilem, ostrzegała go ponownie, aby nie flirtowa z Anielą.

— Już zresztą nie dlatego, że ona jest okropnie cnotliwa, bo to ostatecznie, jak panu wiadomo, może nie być przeszkodą. Ale dlatego, że Leon jest [ 96 ]patologicznie zazdrosny. Wbrew wszelkim pozorom i prawie oczywistości, on jest tyle naiwny, że ją kocha — —

Po śniadaniu Emil pożegnał wszystkich, unosząc śliczne jedno żałosne spojrzenie Anieli.

 

XVII.

 

Aniela teraz nie miała żadnej już wątpliwości, że kocha Emila. Wszystkie uczucia jej były tak łagodne, że to czyniło je podobnemi między sobą i trudnemi do rozróżnienia. Ale wesołe słowa. Ady: „ty się w nim kochasz, jak Izolda“ — odkryły jej prawdę.

Cierpiała bardzo nad tem odkryciem. Niewierność, upadek, zdrada — były dla niej tem wstrętniejsze, im bardziej wiedziała, jak są częste. Przytem odkryła dopiero teraz, że właśnie jedyną dotąd siłą jej życia była cnota. Tajona świadomość, że tam, gdzie tyle jest brudu, ona przechodzi czysta, jak gronostaj, stanowiła dla Anieli źródło niewinnej próżności. To właśnie pozwalało jej zachować pogodę wobec szykan Ady, gniewliwości męża i ironji starej księżny.

Teraz cała ta wątła budowa chwiała się i waliła. Aniela płakała po nocach, modliła się żarliwie, poświęcała więcej czasu córkom. Ale i jej cierpienie miało jakąś cechę miękości kobiecej i rozpływało się w łagodnym smutku.

Z pomocą w rozterce ducha przychodziły jej zresztą dni przemijające, w których oswajała się stopniowo ze swoją winą. Dni przemijające i jeszcze myśl, myśl dobra i pobłażliwa, o której mówią niesłusznie, że zabija uczucie, gdy ona jest właśnie jego orędowniczką i usprawiedliwieniem. [ 97 ]

Nie życie, nie doświadczenie kilkoletnie, ale właśnie myśl rozważająca i skupiona pouczyła Anielę, że stosunek do niej męża był zły i krzywdzący. Jedynym symptomatem jego miłości była dzika zazdrość. Wszystkie delikatności uczucia, wszystkie małe tajemnice i czary były od pierwszego dnia tej „miłości“ skazane na zagładę, na rychłą, smutną śmierć.

— Gdyby był mię choć trochę tak kochał, jak ja jego — myślała Aniela. I już była w oczach swoich mniej winna.

Od przyjazdu do Krakowa Aniela wydała się na tę miłość z całą łagodnością i tkliwą ufnością swojej natury. Godziny, w które nie widziała Emila, spędzała jak we śnie. Wodziła za nim wiernemi oczami, zdając na instynkt wszelką troskę o konieczną konspirację.

Zaraz pierwszego dnia Emil złożył dwie nieodzowne wizyty familijne u dalekich swych krewnych, którzy tu stale mieszkali. W obu domach uznano za słuszne mówić Emilowi o jego ojcu, którego pamiętano właśnie w jego wieku. Był w samej rzeczy słynnym myśliwym, człowiekiem znacznej siły i ponadto rzadkiej odwagi. Wspomniano też melancholijnie o jego wysokich internacjonalnych konkietach. — Emil zrobił niezłe wrażenie, ale okazało się, że w niczem nie przypominał ojca. Sam wyznał z uśmiechem, iż bynajmniej nie jest odważny.

Przez dwa następne dni zmieniła się pogoda, nastały wichry i chłody. Emil kaszlał nad ranem i miał nieznaczną gorączkę. Lekarz, do którego się wybrał, radził mu zrezygnować na razie z rozpoczynania tu studjów i znów wyjechać. Emil tyle tylko uzyskał, że nie na południe. [ 98 ]

Przywykł był od dzieciństwa do tych rzeczy. Umiał opanowywać smutek przelotny, wynikły ze złych stanów fizycznych. Robił, co należało i czekał, aż znów się polepszy.

W okresach tych jednak nie mógł oprzeć się poczuciu obcości wobec wszystkiego, co działo się na świecie. Wydawał się sobie obcy temu, trochę niższy, nie mający wszystkich praw. Niechęć do siebie, rozrastająca się pośród duszy, jak nowotwór złośliwy, przygłuszona w czasie miłości dla Diany, zbudziła się teraz na nowo.

Czuł, słyszał wokoło zrywający się wicher romantyzmu, w którym płonęła młodzież. Daleka wojna południowa obudziła krew gorącą i marzenia. I Emil uczuwał próżne pragnienie, aby być takim, jak inni, daremną chęć znalezienia się wewnątrz ich zbiorowego życia. Wiele jego rozmyślań i rojeń było tylko poszukiwaniem drogi, tam wiodącej. Emil wiedział, że to jest gorycz i przekleństwo, jeżeli się jest na boku.

Ach, pragnąłby w to wejść, zamknąć oczy i zawierzyć się fali. Wejść — już choćby tylko w sferę tej ideologji, tego świata uczuciowego. Rozumiał bowiem doskonale, że nawet można zaciągnąć się do tych szeregów — wbrew przekonaniu, z rozpaczy, dlatego poprostu, że inne wszystko jeszcze jest gorsze — i nie być z nimi. Bo najbardziej niezaprzeczone czyny, spełnione wbrew konieczności psychicznej, nie są żadnem rozwiązaniem. Do kompleksu rzeczy obcych dołącza się wtedy życie własne, równie obce.

Czuł się znów sam — tylko z myślami o Dianie, z śmiertelnym, niewydartym żalem w sercu.

Był rad, że jest jeszcze w Krakowie Aniela; jej [ 99 ]miłość nieśmiałą uczuwał wkoło siebie, jak sferę koniecznego do życia ciepła.

— Przyjdż dziś do mnie, — powiedział kiedyś do niej zbliska i cicho.

Słowa te wydały mu się we własnych ustach nieniespodzianką. Miał wrażenie, że nie chciał tego. I powtórzył ordynarnie: — Przyjdź do mojego numeru dziś wieczorem.

Nie odpowiedziała nic. Emil był spokojny, że nie przyjdzie. Nie kładł się dość długo jedynie przez wzgląd na przyzwoitość i ostatecznie na najdalszą możliwość wszystkiego na ziemi.

Wbrew oczekiwaniu jednak przyszła. Zerwał się z fotela naprawdę uradowany.

Więc przyszła. Napełniła jego smutne serce niezmierną wdzięcznością. Trzymał ją wpół, przerażoną i szczęśliwą, tulącą się, śmiejącą i cicho coś mówiącą. Nie rozumiał, nie słyszał wcale.

— Moja miła, miła, — powiedział,

— Ty jesteś pierwszym człowiekiem, — zaczęła mówić, jak radosną tajemnicę.

Nie słuchał znów. Było mu to bowiem wszystko jedno. Wystarczało, że jest blisko — dobra, oddana, kochająca. Już dawno nie stało się w jego życiu nic z miłości. Radował się nią więc, że ma usta gorące, że ma duże, zamknięte powiekami oczy, że jest cała.

Nie broniła się prawie, objęta szczęściem, jak płomieniem. W jakiejś chwili jednak rzekła:

— Ale to się nie stanie, nie —

— Czemu, czemu? —

Z trudem tłomaczyła:

— To się nie może stać. Ty nie wiesz — — [ 100 ]

— Przecież mię kochasz.

Milczała, mocno trzymając obie ręce jego, uwięzione w swoich.

I wreszcie powiedziała, jak wyznanie — cicho i ze smutkiem:

— Wierzę tobie, że póki nie będziesz pewny, że mnie kochasz — — póki mnie nie będziesz kochał — —

Zrozumiał — i nic nie odrzedł. Całował ją lekko po włosach. Opanowało go zniechęcenie, dziwne, nagłe lenistwo zmysłów i woli. Nie chciał udawać, chociaż nawykł do tego, chociaż umiał. — Myślał o tamtej. Myślał o nieznanem mieście, gdzie teraz jest. O jej życiu, odebranem mu nazawsze.

Głaskał miłe, jedwabne ramiona kobiety, która nie chciała mu się oddać. Nie wiedział, czy to dlatego, że naprawdę był pierwszy — może — i że nałogi cnoty są trudne do przezwyciężenia, jak każde inne. Było mu wszystko jedno. Jakakolwiek jest, jest bliska, jest możliwa, jest rzeczywista.

Bawił się wąskim naszyjnikiem, który miała na szyi. Bawił się od niechcenia, niby obrożą psa. Nadstawiała szyję pełną i białą jego dotknięciom. Czuł gorące, suche jej pocałunki na rękach swoich.

Było mu śmiertelnie smutno. Pomyślał jeszcze raz, że właśnie miłość jest przeszkodą do rozkoszy. Gdyby go nie kochała, przecież wziąłby ją bez namysłu, bez skrupułów. — Powstał, by usiąść dalej.

— Odchodzisz? — wyszeptała, wstając chwiejnie. Ale nie podeszła do niego.

— Bo jesteś niedobra dla mnie — rzekł.

Starała się wyrozumieć, ile kłamał. Czekała, że [ 101 ]sam wróci. Żałowała może. — W tej chwili pragnął, aby już poszła, aby wróciła do siebie.

Siedział, kryjąc twarz w dłoniach.

— Jesteś niedobra dla mnie, powtórzył, chcąc ocalić jej ambicję — przed nią samą, czy może — przed sobą.

Spłoszył ich szelest na korytarzu. Emil zgasił światło. Wyjrzał po chwili. Było pusto. Aniela wymknęła się po ostatnim pocałunku i wróciła do siebie.

Odetchnął. Powoli mył się i rozbierał.

Plątały mu się pośród pamięci słowa Ady o księciu Jahniatyńskim: „on jest tyle naiwny, że ją kocha“. I dziwił się, że istnieje ktoś, dla kogo ta właśnie kobieta, Aniela, jest cenna. Odkrył, że jedyną wartością kobiety jest miłość, którą budzi. — Bo przecież ona jest taka sama, ta sama — i dla mnie. —

I pomyślał ze zdumieniem, że właśnie mąż Anieli przechodził tam nad morzem obok Diany, nie widząc, nie dostrzegając jej prawie.

 

XVIII.

 

W Krakowie odwiedził Emil dawnego nauczyciela swego, pana Tołajskiego, który nosił imię Mansweta i piastował godność jakąś przy tutejszym uniwersytecie. Zmienił się mało. Twarz czerstwą pokryły mu drobne, tylko zbliska widoczne zmarszczki. Piękne sokole oczy patrzyły chmurnie z pod brwi jasnych. Pan Tołajski był równie surowy, zasadniczy i małomówny, jak niegdyś; wydawał się pomimo zmienionych warunków tak samo stale niekontent i wszystkiemu naogół niechętny. Ale Emila nie raziło to już tak, jak w dzieciństwie. [ 102 ]

Zapytał go serdecznie o zdrowie. Okazało się, że właśnie było nienajlepsze.

Przypomnieli sobie parę dawnych wspólnych przygód. Nic tylko nie napomknęli o smętnej historji ze szpicrutą w kluwenieckiej garderobie; obaj mieli na to zbyt wiele taktu.

Emil wypytywał o tutejszy ruch wojskowy, którego pan Tołajski okazał się poniekąd zwolennikiem, chociaż ze zmarszczeń jasnych brwi i fuknięć z pod wąsów widoczne było, iż miał mu to i owo do zarzucenia. Emil dowiedział się, ile mógł, o charakterze organizacji, jej zakresie i szczegółach. Wyznał, że pragnąłby wziąć w tem jakiś udział i uzyskał przyrzeczenie, że skomunikują go z kim należy. — W tej chwili Emil nie zdawał sobie dokładnie sprawy, jak ten udział rozumie. Na razie miał na myśli większą sumę pieniędzy, o których wiedział, że są potrzebne.

Wyszedł stamtąd, otoczony sferą wskrzeszonego dzieciństwa. Przypomniał sobie nauki ojca o Bogu i Ojczyźnie, wskazania pana Tołajskiego w tej samej materji i własne, całkowicie od tych wpływów niezależne marzenia. — Co pozostało z tego, co było najważniejsze?

Niedawno ucieszyła się Aniela, że on wierzy w Boga. — W Boga? — myślał. — Nie, raczej chyba: w religję. Albo nawet: w religje, zasłony kojące na straszliwe okna tęsknoty.

A miłość ojczyzny — czyż to było „spełnianie swego obowiązku na każdem stanowisku“, czy chęć nieprzemożona, aby pijani żołnierze przed koszarami i szpiegujący strażnicy po drodze byli koniecznie Polakami?

Nie, nie to zostało we krwi i w instynkcie po przez mijające lata. Zostało właśnie marzenie, aby się bić za [ 103 ]ojczyznę, zebrać wojsko małych chłopców i wydrzeć ją z rąk wroga. Niejasne marzenie lękliwego dziecinnego serca, aby uczuć rozkosz walki, rozkosz pokonanego strachu. I sens tego pragnienia wykładał się po dawnemu słowami: za ojczyznę, słowami, jak w dzieciństwie, nie dającemi się już dalej rozłożyć.

Doczekawszy się wreszcie wiadomości od pana Tołajskiego Emil poszedł pod otrzymanym adresem i w porze, o której miano go oczekiwać.

Człowiek, którego tam zastał, był wojskowym od pierwszego wejrzenia, chociaż nie miał na sobie munduru. Twarz jego młoda, wyrazista i mocna, postać pełna energji w spoczynku, nie pozostawiały cienia wątpliwości. W chwili, gdy Emil dla zagajenia sprawy powiedział swe nazwisko, oczy głębokie, bystre i niedobre przeniknęły go do głębi.

Usiadł i czekał pytań. Przyszły istotnie. Były powolne, mierzone i urzędowe.

Zapytano go, co wiedział o tym ruchu. Dopełniono zwięźle jego niedostatecznych wiadomości. Zapytano wreszcie, ile z sum, któremi rozporządza, zechce na to poświęcić.

Wówczas zapytał Emil: jakie mają nadzieje i jakie mają gwarancje. Po krótkiej chwili pojął, że tych drugich nie mają wcale. I to wydało mu się właśnie pociągające. Określił sobie odrazu, że sprawa ma charakter bliżej psychologiczny, niż ściśle polityczny. Należy przedewszystkiem przerwać stan przedawnienia nietylko w oczach narodów, ale w sercu narodu własnego.

— I to jest trudniejsze, — powiedział.

— Tak, to jest trudniejsze, — odrzekł tamten oschle.

I spytał krótko: [ 104 ]

— Jaką sumę pan złoży?

Emil po namyśle wymienił cyfrę. Wypełnił czek do banku. Poczem dodał z wahaniem:

— Jestem chory na płuca i często zmusza mię to do zmiany zamiarów z powodu jakichś wyjazdów czy kuracji. Przecież może się to na lepsze zmienić.

Urwał. A nie otrzymując żadnej zachęty, dokończył:

— Mimo to więc chciałbym właśnie wstąpić do organizacji i przejść kurs szkoły.

Otrzymał adres, gdzie miał się w tym celu zgłosić i odszedł z wrażeniem, że był niezbyt chętnie widziany i jakby natrętny. Ale tak było lepiej. Nikt go bowiem nie namówił i nie pociągnął. Sam chciał.

Wpoprzek wszystkich zastrzeżeń, niewiar i refleksji, Emil do głębi duszy przejęty był powziętą decyzją. Tak to tylko rozumiał, jak kiedyś: walczyć za wolność ojczyzny. Poza temi słowami kończyło się wszystko. W tych słowach wszystko się mieściło.

Z goryczą przypomniał sobie, że czeka go jeszcze pobyt w górach, których nie lubił. Lubił równiny i morza. Wysoki horyzont gór zamykał mu świat, odbierał resztę nadziei. — Teraz to zresztą jest wszystko jedno. Nigdy tu ona nie zabłądzi, nie ujrzą tego jej oczy. Niema nic dalszego, niż te góry, ta ziemia, ta sprawa — i właśnie ona.

Tę obcość bez granic, ten zupełny bezsens przeznaczenia — odczuł jako mękę najdotkliwszą. Tęsknił nie za nią samą już, ale za światem, bezpowrotnie minionym, w którym ona była możliwa.

Przez chwilę widział swoje postanowienie, jako człowieka, który idzie do wojska z rozpaczy po utracie kochanki. Ale myślał tak krótko, gdyż to nie [ 105 ]była prawda. To się stało w innym zupełnie świecie, w dziedzinie jego ojczyzny, wiary i wspomnień o dzieciństwie, w dziedzinie jego najgłębszej, prawie fizycznej prawdy życia.

Stało się — rzecz dziwna — pod wpływem człowieka, z którym mówił. Chociaż mówił z nim tak mało — i nie było mu właściwie wiadome nic z jego duszy. Poczuł w nim to tylko, że jest bez wahań, że się określa nie przez słowa, ani przez stosunek do ludzi i tem mniej do siebie. On się każdorazowo określa przez stosunek swój do rzeczy. Nie wiadomo, jaki jest — ale wiadomo, jak się zachowa wobec każdego poszczególnego wypadku: szlachetnie, prosto i bez litości. Sam umrze bez chwili namysłu ani żalu, ale tak samo wyda każdego na śmierć, gdy zajdzie potrzeba. Taką odgadywał Emil duszę z jego oczów bystrych i niedobrych, które widziały nie człowieka, tylko sprawę.

Podziwiał go, choć o nim nic nie wiedział, wierzył mu i korzył się przed nim. Prawie już dlatego tylko pamiętał adres powiedziany i szedł z nim, jak ze skarbem, by pozostać w sferze tej woli skupionej i złej, by zdać się na tę cudzą odpowiedzialność, by nie być samemu wobec tego, naprzeciwko tego, co ma nadejść. Pozostać w cieniu jego czarnych skrzydeł, — powiedział sobie w myśli.

Jak mały chłopiec, uczuwał teraz, że kocha ojczyznę, ponieważ chce się za nią bić. Węszył instynktem, że jest i w tamtym to samo, tylko on nie wie. On nie nazywa tego ani bohaterstwem, ani zdziczeniem. Wystarcza mu, że to jest konieczność.

Powziął postanowienie: tyle tylko będę wiedział, że to jest konieczność. Jak on. [ 106 ]

Bez wstydu i niepokoju przypomniał sobie jeszcze raz dawny swój, dziecinny świat marzeń. Bicie koni i dziewcząt, opowiadanie Joannie o wbijaniu na pal, zapalające się od słońca motyle, pokutnicze modlitwy. To wzajemne przeplecenie się, poplątanie waleczności, wiary i zmysłów. Czy tu jest to ciemne źródło? — Więc cóż. To nie objaśnia nic, to nic nie znaczy: każdej najwyższej sprawie ducha odpowiada jakiś klawisz ciała.

 

XIX.

 

Emil nie wyjechał w góry i jakoś się bez tego obeszło. Czuł się dość silny i prawie zdrowy. Chodził do szkoły wojskowej, gdzie pan Tołajski wykładał historję wojen i terenoznawstwo. Prócz tego słuchał też agronomji we Wszechnicy, zgodnie z dawniejszem postanowieniem.

Stał się takim, jakim oddawna być pragnął. Ulegał wszystkim urokom życia zbiorowego, życia gromadą. Raz przecież pozwolił sobie myśleć tak, jak jest myśleć przyjemniej, jak jest myśleć łatwo.

Poznał w tem środowisku mnóstwo nowych ludzi, zupełnie młodych, jak dzieci, i starszych, doświadczonych. Powtórzyła się tu ta sama historja, co w szkole. Emil lubił tylko typy odmienne, pierwotne, ludzi silnych, zrodzonych w małych dworkach szlacheckich, w góralskich chałupach lub izbach robotniczych, ludzi dopasowanych i przeznaczonych od natury do tego wojskowego zawodu, który obrali. Unikał natomiast podobnych sobie, nerwowych, wątłych i niepewnych, przeważnie kawiarnianych inteligentów, wynędzniałych od głodu, kawy, papierosów czy gruźlicy, którzy w tem nowem źródle [ 107 ]życia krzepili swą wątliznę, w marszach zamiejskich po błocie, w ćwiczeniach, strzelaninie, w brudzie i niewygodach odnajdywali zaprzepaszczoną hygjenę instynktu, antycypowali wrażliwemi nerwami przyszłą, zbawczą kąpiel krwi.

I jak tam, tutaj też, Emil, zbyt dumny i nieśmiały, nie umiał uczynić pierwszego kroku zgodnie z własną chęcią, uległ natomiast wyborowi cudzemu. Zyskał mianowicie niespodzianą przyjaźń niejakiego Rutena, młodzieńca wątłego i wrażliwego, z przekonań skrajnego socjalisty i antymilitarysty, który zgrzytając zębami, z burzą i rozterką w sercu, godził się na konieczność akcji zbrojnej. Ale co dnia nanowo zwalczać musiał w sobie hydrę humanitaryzmu, wstręt do rozlewu krwi, grozę przed widmem wszystkich klęsk wojny.

Emil nierad zrazu, polubił później Rutena, jak niegdyś Fane’a, choć nowy przyjaciel swym wyborem zdemaskował pozorną brawurę i tężyznę Emila, wyczuwając w nim podobne, tylko skądinąd wynikłe, zastrzeżenia i wątpliwości. Emil zresztą w częstych rozważaniach i sporach z Rutenem zajmował z konieczności stanowisko ściślej militarne i narodowe i sam utwierdzał się tem bardziej w swym kulcie dla instynktu, czynu i wogóle rzeczywistości. A z drugiej strony pod wpływem Rutena, a raczej w atmosferze jego gorących pragnień i marzeń uwierzył, że ta młoda, ochotnicza armja zdobędzie niepodległość ojczyny — nie po to tylko, aby wyznaczyć linje jej granicy i urządzić administrację, ale aby ustanowić prawa ludu, na zmartychwstałych tradycjach oprzeć równość i postęp.

W tem życiu nie była już potrzebna rozpacz po Dianie, nie było na nią miejsca. Diana znikła z serca, [ 108 ]jak smutny cień. — Emilowi nie była nawet potrzebna Aniela, jako pocieszycielka; zresztą i tak już wyjechała. Na miłość nie było czasu.

Emil postąpił, jak przystało na przyszłego oficera, na oficera „w stanie utajonym“. Parokrotnie w teatrze zauważył śliczne, drobne, jasnowłose stworzenie. odgrywające bez talentu role służących albo dzieci. Parokrotnie też posłał jej kwiaty, wreszcie sznurek pereł i bilet z zapytaniem. Przystała z radością. Była biała, delikatna, szczupła, zbudowana ślicznie, cała niby z bladoróżowej porcelany. Jasne matowe włosy układały się w naturalne loki i skręty. Zdziwione, matowo-złote pasemka brwi wznosiły się nad oczami nieco jakby zapuchniętemi, małe, blado-różowe usta były prawie zbyt pełne. Była czuła, lękliwa, mówiła cienkim głosem, jak ptak albo zabawka. Była leniwa, dosyć zmysłowa i niezepsuta. Emil urządził jej różowe mieszkanko, atłasowe, zastawione biało-złotemi ludwikami, i kazał sobie zrobić jej minjaturę. Lubił, aby nosiła tylko matowe perły i matowe złoto. — Maniusia zajmowała mu parę wieczorów w tygodniu i znikała zaraz z jego myśli z chwilą, gdy jej nie widział. Pracował, był wewnątrz życia, czuł się zdrowy i szczęśliwy, wszystko było proste, zwykłe i jak należy, aby było.

Człowieka, któremu zawdzięczał wstąpienie do organizacji, i który nazywał się Żelawa, widywał dosyć często i zdala niezmiennie podziwiał.

Żelawa — z małą, ładną głową, ostrzyżoną krótko, po żołniersku, — był młody, szczupły, bardzo silny i zgrabny, mogący wszystko zrobić, wszystko unieść. Poruszał się mało, mówił mało i cicho, wcale nie gestykulując. To nie znaczyło, że był tylko opanowany. Był [ 109 ]rozważny i oszczędny fizycznie. Jego mięśnie i nerwy, gotowe w każdej chwili do najwyższego napięcia, były spokojne, gdy nie były potrzebne. Nie bębnił palcami po stole, nie bawił się rękami ani dewizką. Spokojny, sztywny, wydawał się być cały, w skupieniu gotowości, uważny, czy już nie czas.

Emil ulegał teraz jego urokowi, swoim zwyczajem marzył o nim. Żelawa był dla niego kimś jedynym, kimś o duszy z żelaza, tak nieustraszonej i naiwnie groźnej, że buchał od niego czar. Emil miał w pamięci pewne jego słowa, poza któremi otwierały się czarne głębiny perspektyw. Nie na sprawę — ta była prosta, ale na jego duszę, tajemniczą, jak natura.

Zauważył, że oczy i twarz Żelawy miały czasami wyraz jakby senny, zlekka melancholijny. Łudził się przez czas jakiś, że ten jego nowy wdzięk oznacza tajony po czemś smutek. Odkrył jednak prędko, że był w błędzie, przypisując temu jakiś powód romantyczny. Poprostu wszystko w tym człowieku, z chwilą, gdy nie było potrzebne, zaraz odpoczywało. Była to tylko ta sama ekonomja organizmu. Albo patrzył na coś uważnie i bacznie, albo już nie patrzył wcale. Nic się nie marnowało z jego siły.

Żelawa był trudny, nie zżywający się wcale, mimo pewną — przy zbliżeniu — kordjalność manjer. Było coś zdawkowego i zimnego w jego rubasznych powitaniach, jego niby dobrodusznych szlacheckich żartach. Jego serdeczność ta była raczej popularność.

Emil pamiętał znikomy szczegół z pierwszej z nim rozmowy. Żelawa poczęstował go był papierosami. Nie był to wcale odruch towarzyski, nic nie znaczący. To była łaskawość. Tak się częstuje papierosami stangreta [ 110 ]albo gajowego — by go zdziwić, ująć, być popularnym. Ten odcień rozeznał Emil odrazu, zrozumiał go aż do dna.

Pamiętał też Emil, że wyjął był wtedy prędko zapałkę, ale ta złamała się oczywiście — poprostu ze zbytku gorliwości. Żelawa zaś już spokojnie podawał mu ogień, a następnie zgasił zapałkę poruszeniem króciutkiem, urwanem, oszczędnem, ściśle celowem, od którego płomień zgasł odrazu. Po tym geście gaszenia zapałki Emil poznałby teraz Żelawę na końcu świata.

Wedle długich rozważań Emila, siła Żelawy tkwiła w tem zapewne, że sobie nie zezwalał na zbytek uświadamiania. Że ograniczał się zwykle do jednego szczegółu, w sądzie o całości dowierzając zupełnie swemu instynktowi.

Oczywiscie nie Emil był tym, któryby chciał czy umiał chłód Żelawy przezwyciężać. Człowiek ten był jego namiętnością, wszelako nie mógł się był tego wcale domyśleć. Emilowi wystarczyło, że marzył niekiedy o jego przyjaźni, jako o rzeczy nigdy niemożliwej.

Żelawa istotnie nie przyjmował do świadomości zjawiska i nie osądzał go następnie. Przyjęcie do świadomości odbywało się u niego w kategorji afektu i było jednoczesne z sądem. Poznając człowieka, od pierwszej chwili miał o nim zdanie, którego już nie zmienił nigdy.

Emil był w jego mniemaniu chłopcem dobrym i głupim, jednak łatwym do prowadzenia, wiernym, więc użytecznym. Nigdy już później nie pomyślał o nim nic więcej.

Emil wyczuwał to, odgadywał z pobłażliwością — i oddawał mu się w posiadanie. Pragnął kiedyś, w przyszłości, gdyby się przecież ziścił romantyczny sen, służyć pod jego rozkazami, albo nawet: być jego [ 111 ]adjutantem. W zimne, deszczowe rano wieźć pod kulami krótkie, święte słowa jego rozkazu.

Nie uczynił żadnego kroku, by urzeczywistnić dalekie marzenia, z niczem się przez wstydliwość i dumę nie zdradził. Żelawa przecież wiedział, że Emil, chorowity, rozpieszczony paniczyk, jest jednym z tych, na których wierność z pewnością liczyć może.

Innych zwierzchników Emil znał mniej. Podziwiał ich też, albo nie lubił, czasami, pochmurnie i wbrew chęci, tylko uznawał. Z Żelawą nikt z nich nie mógł iść w porównanie — w jego sercu żołnierskiem.

Głupi, dobry, wierny — to była prawda. Taki właśnie był stosunek Emila do Żelawy. Wszystko inne w tym chłopcu było Żelawie niepotrzebne, więc obojętne i nieznane.

 

XX.

 

W niedługim czasie Emil nauczył się rozkładać i składać karabin systemu Manlichera, pistolety Mausera i Browninga, znał nazwy ich części składowych i mógł już sam demonstrować broń przed początkującymi. Poznał system sygnalizacji Morsego, z głębokiem zainteresowaniem słuchał wykładów taktyki i balistyki. Zrozumiał, że to jest cały rozległy świat wiedzy, mogący mieć swoich teoretyków, filozofów i wyznawców.

Sam mieszkał teraz dość skromnie i urabiał się na spartanina. Miał mundur z sukna grubego, w którym stale chodził. Maniusia nazywała go swym„ żołnierzykiem“. Z rzeczy paryzkich sprowadził Emil tylko trochę dywanów i książek, reszta pak poszła do Kluwieniec. Baczył, by między jego życiem wewnętrznem i [ 112 ]zewnętrznem panowała harmonja. Zbierał teraz tylko fajki i różne rodzaje broni starej.

Wkrótce po zakończeniu wojny na południu wybuchł nowy konflikt międzynarodowy, który groził bezpośrednią, jak się wówczas zdawało, katastrofą. Wszyscy pomyśleli, że to „już czas“.

W głównej organizacji i kółkach, rozrzuconych po kraju, młodzież drżała od zapału i tłumionego ognia, czekając każdej chwili powołania pod broń. Lata przygotowań i pracy, ciężkiego mozołu i wysiłku ducha — naprzekór światu, — lata woli i wiary, opierającej się wszystkim przeszkodom i wszystkim niemożliwościom — to miało teraz wydać owoc krwawy. Szalony sen wydawał się bliski rzeczywistości. Naprawdę miał się ziścić dopiero w półtora roku później.

Emil żył, jak sądził, pełnią tego życia. Brał udział we wszystkiem, co się wtedy działo. Przestał bywać na wykładach uniwersyteckich, cały oddał się sprawie. Spełniał już niektóre roboty organizacyjne, jeździł z poleceniami do różnych zakątków kraju, zakładał kółka chłopskie. W niedzielę, po sumie, gromadził chłopów przed kościołem i miał do nich górnolotne przemowy. Niekiedy nawet pozostawał w jakiejś miejscowości dłużej, jako instruktor, i odbywał z nowicjuszami ćwiczenia.

W grudniu zdawało się, że godzina wybiła. Dawne zobowiązanie, odbierane przy przyjmowaniu, zastąpiono teraz uroczystą, formalną wojskową przysięgą. Członkowie organizacji składali ją wszyscy kolejno.

Dla kilku dawnych rewolucjonistów i socjalistów była to ciężka chwila. Zwłaszcza dla Rutena, który poprostu rozpaczał, przeżywał to, jak tragedję. Nie [ 113 ]sypiał po nocach, zmagając się z samym sobą, przezwyciężając swój świat dotychczasowej wiary. Była to natura głęboko etyczna i, jak to sobie określił Emil, religijna. Zaparcie się wiary w wolność, równość i braterstwo było dlań ciężkie, jak zdrada. Bolał — jak dawny wyznawca — tylko nad zgubą duszy, lekceważąc całkowicie niebezpieczeństwo dla ciała, wynikające z zaciągnięcia się do szeregów. — Doświadczenie w obchodzeniu się z bronią, dawne zasługi, wypróbowana odwaga i oddanie sprawie — wysunęły Rutena na widne miejsce w organizacji. O nic więc innego mu nie szło, tylko o ten odcień w wyznaniu wiary, o czystość doktryny, poprostu, myślał Emil, o zbawienie duszy.

W przeddzień przysięgi wieczorem Emil był u Rutena. Jego szczupła twarz była bledsza, niż zwykle, znękana, oczy błyszczały.

— Przysięgasz? — spytał Emil.

Ruten nie odpowiedział. Mówili przeto czas pewien o innych sprawach. Dopiero później powiedział Ruten, jakby w odpowiedzi na tamto: — Teraz widzę, że ważniejszy jest wybór broni, niżeli nawet — wybór wroga.

— No tak, to jest ostatecznie kwestja taktyki, — rzekł Emil z pewnem roztargnieniem, nie usiłując zrozumieć jego słów.

— Dawniej walczyliśmy przecież nie z nimi, — ciągnął Ruten. — Walczyliśmy z ich bronią, z ich środkami przemocy. Ale to, co jest teraz, to jest — rezygnacja. Zapożyczamy od nich ich własnej broni...

Emilowi było to ostatecznie obojętne. Wcale nie od tej strony interesowały go i niepokoiły te sprawy. [ 114 ]Właśnie złożenie tej formalnej, ostatecznej przysięgi było dlań wielką ulgą.

Zrzucił z siebie resztę moralnej odpowiedzialności przed sobą, wyzwolił się od ostatnich wątpliwości i wahań.

Kilku zaledwie nie złożyło przysięgi i wypisało się z organizacji. Inni — po walce wewnętrznej — przysięgli. Ruten był między nimi. Powtarzając rotę, bladł i drżał widocznie, głos miał stłumiony. Zdawało się, że stoi nad czegoś zabitego grobem.

Emil był wtedy. Doznał silnego wzruszenia, ale właśnie — pokrzepiającego. Jeszcze głębiej uwierzył w wielkość sprawy, skoro ponoszone są dla niej aż takie ofiary.

Po przysiędze i paru egzaminach, Emil, zgodnie z przyrzeczeniem, danem matce, pojechał na Boże Narodzenie do Kluwieniec.

Przyjechał późnym wieczorem, w deszcz i pluchę. Gdy nazajutrz otworzył oczy, Kluwieńce były całe białe. Taras, drzewa z obu stron, daleka w dole łąka. Las na widnokręgu miał barwę mleczno-fjołkową i takie same były na śniegu cienie.

Emil z uwagą oglądał wewnątrz cały dom, uczył się na nowo wszystkich sal, korytarzy, wszystkich widoków z okien. Przy jednem z nich — z szeregu owych wielkich okien od sieni — pomyślał nagle o brzegu morskim, kwitnących agawach i szafirze wody. Dopiero po chwili zrozumiał, czemu: bo o kratę tego właśnie okna opierała w jego marzeniach główkę swą Diana, tu przywieziona i tęskniąca za dalekim swoim krajem.

Był to już tylko cień wzruszenia, echo blade. Diana [ 115 ]umarła w jego sercu. Kończy się wszystko, nawet taki śmiertelny żal. Starczyło na to trzech miesięcy życia.

Od matki dowiedział się Emil o śmierci Joanny, tej cudnej, złej, dzikiej dziewczynki z kluwienieckiego dworu. — Zawsze z oddalenia śledził jej los. Wiedział, że wcześnie poszła za mąż za niejakiego Ołonicza, który dzierżawił jeden z folwarków w Wierzchowiskach. Wiedział, że miała córkę, że była piękna. Ale nie widział jej już nigdy po wyjściu z dzieciństwa; czasami tylko robił różne projekty tego widzenia.

Ta wiadomość rzuciła lekką mgłę smutku na miejsca, które związane były ze wspomnieniem Joanny. Dwór w Kluwieńcach, jeden kawałek muru, z nad którego patrzyło się na łąkę i na niej stado koni. I miejsce nad rzeką, gdzie jeszcze teraz widoczne ciemniały na śniegu trzciny.

W pałacu było wiele gości, zaproszonych na święta. Matka wskrzeszała dawne tradycje i, jak niegdyś, grała z przyjemnością rolę pani domu. Mimo ożywienia i częstego jej śmiechu, Emil odgadł z paru przelotnych spojrzeń, że jest smutna. Pan Marek był ciężko chory na serce i od miesiąca nie opuszczał łóżka.

Wkrótce po przyjeździe Emil odwiedził w Skalicznie ciotkę i kuzynów. Zastał tam Anielę z dziewczynkami. Chociaż nie zdradzał się dotąd z niczem, dowiedział się, że jest tu już uważany za bohatera i doznał niesmaku, który często prześladował go później. Janek Sinodworski wypytywał go usilnie o wszystko i oznajmił, że po świętach z nim pojedzie. O Justynie Warłomie, który wstąpił do organizacji przed samemi świętami, mówiono, że podobno już został oficerem, co oczywiście było niemożliwe. [ 116 ]

Ze Skaliczny Emil pojechał z matką do Sniwody, gdzie istniała jednak — wbrew wszelkim pozorom i oczekiwaniu — nigdy przez nikogo nie widziana i nie wspominana pani Markowa Bietowska, oraz córka dorosła pana Marka, Janina. — Pani Bietowska przywitała hrabinę na progu swego domu z wzorową grzecznością i zatrzymała oboje przez czas pewien w salonie, tak rozmawiając, jakby to naprawdę ona była przedmiotem wizyty. Mogła się istotnie czuć zupełnie u siebie, gdyż ową Śniwodę wniosła była kiedyś mężowi swemu w posagu.

Emil zauważył, że dom był piękny i stary, urządzony z dawnym smakiem i utrzymany bardzo starannie. W salonie stały empirowe meble z czeczotu i hebanu, obicia były z cennej materji. Śniwoda uchodziła za majątek doskonale zagospodarowany, chociaż jego właściciel przez całe lata w nim się nie zjawiał. — Emil doznał nagle onieśmielenia wobec tej niemłodej, spokojnej, trochę smutnej kobiety; nigdy nie pomyślał, jakie mogło być jej życie przez ciąg tych lat. Aż dopiero teraz, gdy okazała się potrzebna, gdy — zapewne na żądanie męża — pierwsza w tym właśnie czasie złożyła wizytę prawie nieznajomej hrabinie Worostańskiej. Emil czuł zrywającą się solidarność z matką, która, mimo panowania nad sobą, była trochę oschła i niemiła.

Po pewnej chwili pani Bietowska kazała lokajowi poprosić córkę i przedstawiła ją hrabinie. Panna Janina miała lat dwadzieścia, była wysoką brunetką. W przeciwieństwie do matki, zachowywała się oficjalnie i nieprzyjemnie. Ze zmarszczeniem ciemnych brwi mówiła o niezdrowiu ojca, o ostatniej, złej opinji lekarza. Wprędce wstała, przepraszając, że musi wrócić do chorego. [ 117 ]

— Czy nie można odwiedzić pana Marka? — odezwała się wreszcie hrabina z pozorną swobodą.

— Zapytaj ojca, Nino, — powiedziała pani Bietowska do odchodzącej.

Po chwili wrócił lokaj, oznajmiając, że pan prosi.

Weszli do dużej sypialni z łożem szerokiem pośrodku. Wysoko, podtrzymany poduszkami, siedział w niem pan Marek. Zmienił się bardzo, był starcem. Emil spojrzał na matkę, gdy podchodziła do łóżka z uśmiechem i podawała choremu rękę. Współczuł jej teraz z całego serca. Miała wypieki, ruchy jej były zbyt żywe.

Odpowiadając na jej pytania, pan Marek tracił oddech, dyszał ciężko.

— A — nie trzeba mówić, Marku, — rzekła żona. — Ona lepiej wiedziała, co mu szkodzi.

Rozmawiali tedy sami — zdawkowo i męcząco, a pan Marek słuchał i apatycznemi oczami wodził za żoną, która przelewała coś z buteleczki do kieliszka, licząc w milczeniu kapiące krople.

— Papa może już zmęczony, — odezwała się niby pytająco panna Nina.

Zaprzeczył. Mimo to goście jednak powstali, by chorego pożegnać.

Całując rękę hrabiny, pan Marek powiedział:

— Ja, co nigdy nie chorowałem — — Teraz wiem, że to już koniec...

— Drogi przyjacielu — — wyjąknęła, tłumiąc łzy. — Chciała powiedzieć, że to minie, że wróci jeszcze do zdrowia, ale bała się zdradzić głosem płaczu.

Pan Marek dysząc, mówił: [ 118 ]

— Gdyby nie ona — — Powinnaś ją pokochać, hrabino — — ona ma najczystszą, najpiękniejszą duszę na ziemi — —

— Och, Marku, — przerwała żona z zażenowaniem.

Matka była teraz śmiertelnie blada — Jeszcze z kwadrans pozostali w salonie.

Odjechali wreszcie. W karecie matka siedziała przez chwilę w milczeniu. Nagle pochyliła głowę na kolana i wybuchnęła płaczem. — Nie miała spazmów ani łkań nerwowych. Płakała zwyczajnie, cicho i serdecznie, jak się płacze na pogrzebie.

— Matuchno, powtarzał Emil zmieszany, tuląc ją do siebie.

— Ja byłam taka szczęśliwa —

— Wiem —

— I gdyby on tylko umierał, Emilu...

 

XXI.

 

W Kluwieńcach gościł między innymi młodszy, ukochany brat ojca, stryj Józef z swą żoną Różą i synem pietnastoletnim, Dickiem, którego wychowywał sposobem angielskim na sportowca o grubych łydkach i rzeźniczym torsie.

W stosunku do stryja Emil doznał pewnego zawodu. Znał go wprawdzie mało, nie widział się z nim wcale od wyjazdu do Francji. Spotykał tylko jego nazwisko w pismach polskich, stryj bowiem grał rolę dość wybitną w życiu politycznem jednego z zaborów. Wiedział o nim ponadto, że się ożenił i miał dwoje dzieci, z których córkę stracił, gdy była malutka. — Emil witał go, jak własny, żywy, niczem nie uszkodzony zabytek z dzieciństwa. [ 119 ]

Stryj był istotnie ładny i ujmujący, jak niegdyś — ale właśnie dziwnie niemądry. W otoczeniu rodziny Emil przywykł nie stawiać na tym punkcie wymagań nazbyt wygórowanych. Z doświadczenia wiedział ponadto, jak względne są tu wszelkie probierze i ile zależy od płaszczyzny, w jakiej się dokona krytycznego przekroju. Jedni są mądrzy, gdy żartują, a głupi, gdy mówią poważnie, inni, rozumni, stają się niepoczytalni, jeżeli chcą być dowcipni. Jedni są mądrzy w swej specjalności i głupi poza nią, inni właśnie odwrotnie. Istnieją nawet ludzie mądrzy w głupi sposób i ludzie głupi w sposób rozumny, harmonijny, w których myśleniu założenie tylko jest złe, a dalej wszystko w porządku.

Emil rozróżniał starannie rodzaje mądrości. Lekceważył naprzykład inteligencję łatwą — z typu tych, jaką posiadał Ephraïm, w mózgu swym mielący sprawnie i dokładnie wszystko bez wyboru, jak w młynie elektrycznym. Emil czuł, że wartość inteligencji zależy od wewnętrznego powiązania z istotą życia uczuciowego, że myśl jest cenna wtedy, gdy jest twardą koniecznością. Że muszą jej odpowiadać jakieś najgłębsze nakazy instynktu, bez których nie jest prawdą, tylko jedną z bezliku możliwości. Są ludzie, którzy biorą odpowiedzialność za każdą swą myśl całym majątkiem swego ducha. — Emilowi myśl wydawała się formułą woli, doskonałym kształtem ciemnej bryły instynktu — nie zaś czemś, co mu się przeciwstawia. Niekiedy miał wrażenie, że myśl to są poprostu słowa, w jakich wyraża się uczucie.

Wracając do stryja, Emil zdawał sobie sprawę, że określenia: mądry i głupi, są vieux jeu, należą do starej terminologji. Wiedział, że wszyscy naogół są poniekąd mądrzy i poniekąd głupi, ale istnieje mnóstwo daleko [ 120 ]ważniejszych przekrojów, w jakich dają się oglądać, ważniejszych kategorji, w jakich określają się ich charaktery. Pamiętał, że błędy najsprawiedliwszych sądów wynikają z trudności, jaką sprawia zajęcie wobec każdej nowej psychiki zupełnie nowego stanowiska — jedynego dla niej właśnie. I sam, przystępując do człowieka, zauważał zwykle naprzód cały szereg innych jego cech, zanim zainteresował się właśnie stopniem jego rozumu.

Otóż w stryju Józefie było niejako najważniejsze to, że był głupi. Inne wszystko — uroda, energja, ambicja, rola towarzyska i społeczna, — usuwało się w cień, spadało do poziomu cech drugorzędnych — wobec tej głównej. Stryj był bardziej głupi, niż jakikolwiek inny, niż próżny, elegancki, rasowy, ambitny, zepsuty. Był przedewszystkiem głupi.

Emilowi nie szło o jego przekonania, o sądy i opinje, które wygłaszał, o jego stanowisko polityczne. Stryj wszystko mówił głupio — zarówno rzecz doniosłą, jak błahą, zarówno błędną, jak trafną, zarówno słuszną, jak nonsensowną. Był głupi zewsząd. Jego głupota potwierdzała się we wszystkich instancjach życia. Nic jej nie mogło zaprzeczyć. To odkrycie, uczynione dopiero teraz, sprawiło Emilowi szczególny kłopot wewnętrzny — tak było niepodobne do wszystkiego, co przywykł był łączyć z wyobrażeniem stryja. Stryj — ten w dzieciństwie — był przedewszystkiem kimś najbliższym ojcu, był radością i dumą domu, był upragniony, oczekiwany, omawiany, podawany za wzór, jedyny.

Przykrość przecież prędko zmieniła się w zainteresowanie. Emil przebywał ze stryjem chętnie, badał go i przenikał, usiłując zrozumieć tajemną istotę, sekret szczególny takiego mózgu. [ 121 ]

Przed świętami urządzono polowanie. — Oprócz gości pałacowych brał w niem udział pan plenipotent Czabarowski, który już poprzedniego wieczoru przyjechał z Wierzchowisk. Był po dawnemu ordynarny i krzykliwy, i po dawnemu wszystko mu się wybaczało dla zalet umysłu i serca, oraz dla zasług, jakie pokładał niezmiennie przy zarządzie dobrami Worostańskich.

Emil z innymi zerwał się do dnia, o ósmej był już po śniadaniu, do którego zasiedli wszyscy w butach po kolana, zaszyci w skóry lub trykoty. Przed sień zajechał od folwarku szereg sani wrębnych, prawie chłopskich, ale pięknie zaprzężonych. Ładowali się do nich wszyscy z hałasem i uciechą. Matka, szczupła, ruchliwa, obciśnięta zgrabną bekieszą, w wysokich butach futrzanych i futrzanym kołpaku, kryjącym włosy, wyglądała, jak dziewczyna. Emil z przyjemnością stwierdził, że jest w jaknajlepszym humorze. Stryjenka Józefowa, o lat dzięsięć conajmniej młodsza, ciężka i poważna, robiła wrażenie starszej. Jechała zresztą bez fuzji, tylko dla towarzystwa, — ze względów bowiem zasadniczych nie strzelała nigdy. Ryszard, odziany w piękny strój z jasnej skóry i buty tejże barwy, nałożył na wierzch reniferowe futerko, na głowę zaś reniferową czapkę z nausznikami. Był duży i tęgi, jak matka, o twarzy okrągłej i płaskiej, o oczach bladych i tępym wyrazie. Stryj Józef stał obok syna, rasowy, pański, wysmukły. Spierał się z nim o coś błahego i zlekka unosił wobec biernego, flegmatycznego oporu, jaki spotykał. Wreszcie do uszu Emila dobiegły słowa stryja, zamykające dyskusję:

— Taka jest moja wola i zechciej ją uszanować, Dicku.

Stryj wsiadł do sani, nie dbając już wiele, w jakim stopniu ta wola uszanowana zostanie. W tonie jego głosu [ 122 ]zabrzmiało przecież tyle autorytetu, że miał satysfakcję całkowitą. Widać było, że w tej materji nie mogło już zajść nic ważniejszego, niż owo powiedzenie — to się czuło, to było oczywiste.

Emil usiadł obok stryja i futro niedźwiedzie utkał mocno koło nóg jego i swoich. Konie ruszyły bezpośrednio za saniami, w których jechała matka i plenipotent Czabarowski.

Pojechali w stronę przeciwną, niż folwark, przez całą długość parku i leżący za nim las. Emil z nieśmiałością konstatował, że jest szczęśliwy. Cóż za ranek biało-złoto-niebieski! W powietrzu mroźnem zawisa złoty dym słoneczny, śnieg pawi się w zagłębieniach modremi, metalicznemi oczami. Ciemnozielone sosny mają na sobie wielkie błamy śniegu i niskie gałęzie opuszczają ku ziemi, jak ciężkie, wielokrotne skrzydła.

Stryj obok w saniach był małomówny, poważny. Pogładzał torbę myśliwską z pięknej skóry, przyglądał się swym rękawiczkom — jakby coś ważył w myślach, albo właśnie nic nie myślał. Lekko, lecz godnie, pochylał się w tył lub naprzód — w miarę, jak konie zmieniały tempo kłusa.

Emil z przyjemnością i uwagą słuchał jego słów rzadkich i nudnych, odpowiadał podstępnie, z naiwnym szacunkiem. — Ten stryj właśnie był Emila pierwszym niegdyś w sztuce myśliwskiej mistrzem.

Jako chłopiec Emil bał się polowania. Bał się sam w sobie tego dreszczu przyjemności wobec cudzej męki, przerażenia i skonu. Zmęczony dziwacznemi marzeniami i sensacjami dzieciństwa, nie rwał się do strzelby, jak inni, zdrowsi, normalniejsi chłopcy. Dopiero stryj Józef, który przyjeżdżał czasami do chorego brata i okropnie [ 123 ]nudził się w pałacu, zaczął wyciągać z sobą Emila na wędrówki po polu lub błocie z fuzją. Chłopiec odwracał zrazu oczy od konającej zwierzyny. Stopniowo przecież nauczył się sam nabijać, składać się do strzału, ciągnąć cyngiel. Poznał mnóstwo cudownych wyrazów, całą tajemniczą terminologję myśliwych. Wiedział, że właściwie niema kuropatw, tylko są kury, które nazywaja się zielonki, gdy są młodsze, farbówki, gdy są starsze i starki, gdy są najstarsze. Wiedział, że niema zajęcy, tylko są koty, a także, że kot z tyłu nie ma nóg, tylko skoki, nie ma uszu, tylko słuchy, nie ma krwi, tylko farbę, nie ma lusterka, tylko kurtę, nie ma sierści, tylko turzycę, nie ma ogona, tylko kosmyk. Wiedział, kiedy się strzela cietrzewie, kiedy głuszce, kiedy kaczki, odgadywał, na jakim kawałku pola, gaju brzozowego na wrzosach, albo grząskiego torfowiska z łochiniami jaki gatunek zwierzyny da się wytropić. Wiedział, że psy mają wiatr górny i dolny, że do kota wypada strzelać tylko na pomyka (bo właśnie do siedzącego w kotlinie strzelają chłopi), że można go trafić na komorę, można zrulować, że ptaka można zeskrzydlić, albo zwyczajnie spuścić, czy ściągnąć. Wiedział mnóstwo jeszcze takich rzeczy i czuł się przez to doskonalszy. Znał mądre, wyszukane prawa i przepisy, czyniące z łowów zabawę szlachetna i dostojną. — Czatował, strzelał, gonił, dobijał — i uczuwał tylko zwykłe, radosne podniecenie myśliwskie. Czuł się już wolny od tamtych dziecinnych, złych przywidzeń, poprostu: starszy.

Co do stryja, to nie był bynajmniej sam miłośnikiem polowania zapalonym. Polował niejako, aby zwało się, że poluje. Jeździł na wszystkie większe polowania, gdzie go proszono, i urządzał je u siebie — to bowiem wynikało z natury i biegu rzeczy. Polował wedle [ 124 ]wszelkich prawideł kunsztu, zawsze z dwiema strzelbami i swoim przybocznym strzelcem. Posiadał broń najlepszą na różne rodzaje zwierzyny i wszelkie myśliwskie przybory w przednim gatunku. Każda rzecz nabierała dlań wagi z chwilą, gdy brał w niej udział, uświęcała się przez zetknięcie z jego osobą, podnosiła w jego oczach. Ale wogóle nie posiadał namiętności, do wszystkiego odnosił się raczej z pobłażaniem. — Polowanie — ha, no dobrze, zobaczymy, jak też to będzie. — Tak się wyrażał mniej więcej jego stosunek do spraw życia. Pewne niedowierzanie, rezerwa i zastrzeżenie sobie niezależności zdania.

 

XXII.

 

Za lasem, gdzie wzdłuż drogi zatrzymały się sanie, oczekiwał konno pan Koroski, nadleśny kluwieniecki, który wybrał już był zawczasu stanowiska i właśnie rozesłał strzelców z obławą. Wszyscy, oprócz stryjenki Róży, wyciągnęli losy z jego czapki i zwolna rozeszli się na linję. Każde stanowisko oznaczone było półkoszem, zgrabnie plecionym z zielonych sosnowych gałęzi, z uczepionym do nich numerem.

Emil stał pod dębem, w polu. Nierówny śnieg leżał na skibach, twardych od mrozu. Czarna ziemia sterczała tu i owdzie, jak skała.

Na prawo rósł zagajnik rzadki młodych brzóz o pniach białych i rubinowych gałązkach, które poziomą smugą czerwieni przekreślały w połowie wysokości dalej rosnący las sonowy. Na gęstych, przyziemnych krzakach wrzosu śnieg nawiany leżał puszysto, lekko i okrągło.

Nawprost przed Emilem ciągnęła się naga [ 125 ]przestrzeń pola, tu i owdzie przeciętego mokradłem z kilkoma czarnemi olszynami i sitowiem, — też gdzieś w głębi zakończona lasem. — Na lewo wreszcie — znowu kawał białej przestrzeni, przesnutej smugami sitowia i wysokiego wrzosu z drobnemi, przyziemnemi krzakami olszowemi; dalej — szereg rzadki starych, pięknych, wysoko podkrzesanych sosen i śniegowa, słoneczna pustka pól.

Te bezładnie rozrzucone przed Emilem zagajniki, pólka i mokradła, zaciągnięte teraz obławą, domknięte linją myśliwych, nabrały nagle odmiennego znaczenia, stały się pełne sensu i planu, wydzielone z pośród obojętnego obszaru — jako ściśle wiadomy teren operacji.

Po sygnale ozwały się z za dalekich drzew słabe pohukiwania, gwizdy, stukanie pałek o pnie. Myśliwi stali cicho, w oczekiwaniu skupionem, wydani całkowicie na mające się oto stać. Nikt się żywiej nie poruszył, nie zakaszlał, nie utarł nosa. Naganka szła i jak wielki, półokrągły grzebień, wyczesywała z pośród krzaków, wrzosów i sitowia ukrytą zwierzynę.

Wkrótce zaczęły śmigać po zacieśniającej się przestrzeni pierwsze zające. Wskutek przejrzystości terenu i białości tła było je widać zdaleka przez rzadkie pnie brzóz, olch i sosen, jak w różnych kierunkach cwałowały i kicały po śniegu.

Później poderwały się gdzieś z głębi, zdaleka, i zapadły w krzaczki niedaleko małe, popielate kuropatwy.

Na linji było cicho i spokojnie. Z głębi dochodziły wciąż niesamowite krzyki, poszczekiwania, nawoływania — bezładne, cokolwiek już wyraźniejsze, wiążące się w dziką, złowrogą harmonję.

Co myślały zwierzęta? Słuchały zdziwione, na [ 126 ]razie nie obawiały się zanadto. Jakiś zajączek nieduży poszedł bokiem — bez wielkiego przerażenia. Krył się w sitowiu i znów wynurzał na śniegu, idąc ukośnie do linji. Emil czekał, że wyjdzie na niego. Ale zając skręcił znów w bok i wyszedł na stryja Józefa. Huknęło dyskretnie w mroźnem powietrzu. Kot podrygiwał w bróździe. Emil ucieszył się, że przynajmniej jest.

W tej samej chwili poderwały się jego kuropatwy, na które czekał, których był pewien. Puścił je poza linję, złożył się spokojnie, wymierzył, wystrzelił. Idą wszystkie. Wystrzelił powtórnie i także nie trafił żadnej. Teraz były już za daleko. Krótki, gorzki smutek objął mu serce.

Nadchodzące zające szły na innych; było słychać strzały na prawo i na lewo wzdłuż linji. Emil zaczął się już naprawdę denerwować, gdy oczom jego ukazał się kot, śmigający ukosem w jego stronę.

Czekał ze strzelbą, pełen uwagi. Zając — miły, naiwny, nienazbyt przerażony, — szedł teraz zwolna, cokolwiek się zatrzymując. Wreszcie stanął zupełnie nawprost lufy — baczny, a nie widzący, z uszami w powietrzu, słuchający uważnie okrzyków naganiaczy. Myślał zapewne, dokąd lepiej będzie uciekać. Zdecydował się wkrótce. Ruszył i kicał teraz prawie wprost na Emila. Padł strzał. Zając dostał w łeb, wyskoczył w powietrze, jak na sprężynie i tańczył tak parę minut, pokazując przed swym zabójcą najdziwaczniej kapryśne skoki agonji.

Poza rzadkiemi pniami w głębi wyłaniały się już tu i owdzie, czarne na dalekim śniegu postacie naganiaczy — pohukujące, poszczekujące, wymyślające sobie wzajemnie za przepuszczanie zwierzyny. Jeszcze [ 127 ]głębiej poza łańcuchem naganki, widać było parę cwałujących, malutkich i czarnych zajęcy, które wymknęły się jakoś za kordon. Emilowi wydały się urągliwe, wesołe, zbyt bezpieczne; patrzył w tę stronę z obrzydzeniem.

Marzył choćby o jednym jeszcze kocie w tym zakładzie, jak o zbawieniu. Los złośliwy pozwolił mu dojrzeć z boku, jak gruby, flegmatyczny Dick ściągnął ze stada dwie naraz kury.

Emil był właśnie dość ponuro nastrojony, gdy nagle z ponad brzozowych gałęzi wyszły pionowo na niebo szybko mknące ku niemu trzy bażanty i wąskie za niemi smugi ogonów.

Ciągnęły niezbyt wysoko po jasnem niebie, świecąc metalicznie od słońca zielonym lazurem, fjoletem i mosiądzem piór — niby jakieś monstrualne, bizantyńskie klejnoty.

Z sercem bijącem Emil wziął na cel. Dał dubleta. Dwa ciężkie ptaki spadły blisko i, wyciągając czerwone twarzyczki, cudnemi, nakrapianemi skrzydłami długo szorowały biały śnieg.

Emil — znacznie już pocieszony — stał dalej bez ruchu. W futrzanych butach kostniały mu od mrozu palce nóg, ale nie baczył na to.

Dojrzał nagle ruch jakiś wśród obławy, wzmożone okrzyki.

— Lis! lis! — rozeznał w tym dalekim chórze. I znowu drgnęło mu serce.

— Czy się nie wymknie? Na kogo wyjdzie? — myślał niecierpliwie.

Na linji spokój. Po chwili jedno jakieś puknięcie daleko. I znowu cisza. [ 128 ]

Wtedy z bliskich, przyziemnych krzaków wychodzi ta trwożna, puszysta, śliczna istota leśna, zaklęty wdzięk, lekkość i dzikość. Pyszczek wysmukły, niezmiernie subtelny i jakby zasmucony, futro złotoczarniawe, kształt wydłużony kitą cudną, ruchy jedwabne, mądre, uważne i gibkie. — Biegnie lekko, zwolna, rozgląda się i widzi wszystko.

Emil łagodnie, sennie, prawie niewidocznie, złożył się do strzału. Jednocześnie z pociągnięciem cyngla lis wymknął się z linji strzału, dał susa w bok, w niskie krzaki. Natychmiast padł drugi strzał i trafił go na komorę.

Śliczny łebek lisa zanurzył się między łapkami w mięki puch śniegu — jak u dziecka żałosnym gestem rozpaczy.

Naganka była już tuż tuż. Nowy sygnał trąbki ostrzegł o jej bliskości.

Ostatniego zająca Emil puścił za linję i posłał za nim strzał. Ten dostał także w łeb — ale pomknął dalej dziwacznym, nierównym cwałem. W jakiemś miejscu stanął, zawrócił nagle, jakby coś sobie przypomniał — i tym samym śpiesznym truchtem szedł prosto na Emila. O dwa kroki od niego padł martwy. Emil aż się zadziwił. — To, co dla tamtego rannego móżdżku było jakąś nieodzowną, straszliwą, śmiertelną koniecznością, z zewnątrz wydawało się ceremonją zupełnie zbyteczną i pozbawioną sensu.

Naganiacze ze strzelcami podeszli, zbierając zwierzynę. Emil nie spojrzał nawet na swoje trofea, tylko niedbale podyktował nadleśnemu ilość strzałów i zwierzyny. Tak nakazywał savoir-vivre myśliwych, wpojony mu zdawna przez stryja. [ 129 ]

Matka natomiast, jako kobieta, z nadmiaru uciechy osobiście wlokła za nogi swego bażanta i z pewnem ociąganiem oddała go strzelcowi.

Sanie ze zwierzyną i myśliwymi ruszyły długim łańcuchem na nowy miot, zarządzony przez pana Koroskiego. Zgodnie z jego rozkazem strzelcy i naganka poszli krótką drogą na przełaj polami, na piechotę.

Stryj w saniach był stosunkowo ożywiony, widocznie rad sobie. Koty szły gęsto na niego, zabił cztery, mając wszystkiego pięć strzałów. Nie szukał z tego jednak chluby. Poprostu postąpił, jak należało, był w porządku. — Od czasu do czasu dawał wyraz owemu spokojowi sumienia, nucąc dowolną jakąś i fałszywą melodję do równie dziwnych słów:

Wypiór, wypiór,
Wypiórzyca,
Wypiórzyca z wypiórami,
Przepiór, przepiór,
Przepiórzyca,
Przepiórzyca z przepiórami.

Łowy szły dalej ze zmiennem szczęściem. Liczba ubitych zajęcy mnożyła się bez miary. Zato kuropatw i bażantów było niewiele. Lis Emila pozostał jedynym, jakiego ubito do południa.

Na sygnał zeszli się wszyscy na śniadanie — głodni, dobrze przemarznięci i weseli. Szczęk talerzy i sztućców wydawał się przemiłą muzyką.

Na drewnianym trójnogu wisiał wielki kocioł z bigosem. W śniegu zabawnie płonął ogień, krztuszący się naprzemian dymem i buchający płomieniami, żółtemi, jak miedź i dziwnie ciężkiemi wobec lekkości, białości i błękitu dnia. — Powietrze nad ogniskiem stało się [ 130 ]dygocące widzialnie, a gałęzie brzóz i sosen poza niem wyglądały, jak oglądane przez szybę. Były wibrujące, ruchome, jakby płynne.

Z pod pokrywy dyszeć zaczął miły zapach kapusty i mięsa, wyszlachetniony aromatem madery. — Myśliwi w rękach zgrabiałych trzymali lodowate kieliszki i raczyli się mrożoną starką, łykając jakby zimne kawałki ognia, przenikającego później ciepłem rozkosznem od wnętrza aż do skóry. Doskonałe zakąski na chlebie były wymarzoną przegrywką do nieporównanego, gorącego, jak piekło, bigosu.

— Ty w pierwszym miocie ładnie spuściłeś te dwa koguty, — odezwał się nagle stryj Józef do Emila.

Emil wyprostował się cokolwiek i mimowoli uśmiechnął.

— Ale jeden był już postrzelony przez pana Czabarowskiego, — dokończył stryj.

— Jakto? — zdumiał się i oburzył Emil. — Pan Czabarowski miał wtedy ósmy numer, stał jeszcze o kilkadziesiąt kroków za Dickiem.

— Był już postrzelony, — powtórzył stryj obojętnie i poważnie.

Pan Czabarowski wyznał, iż nie pamięta, aby wtedy strzelał do koguta.

— I dlaczego? — dziwił się Emil. — Szły przecież wszystkie zupełnie jednakowo. Z czego stryj wnosi, że jeden był postrzelony?

— Tak sądzę — powiedział stryj z naciskiem, tonem samym słów przecinając dalszy spór.

Emil mógł tylko wzruszyć ramionami, ale tego nie zrobił. Zrozumiał. Oto jest jedna jeszcze postać dziwnej wady tego mózgu. Stryj wymyślił i upierał się przy [ 131 ]rzeczy, która nietylko była niemożliwa, ale ponadto do niczego niepotrzebna. Ta absolutna zbyteczność czyniła z tego pomysłu jakiś rzadki, wyszukany luksus. I Emil potrafił to uznać i ocenić.

 

XXIII.

 

Matka wróciła teraz do wszystkich swych dawnych wiejskich upodobań. Z namiętnością hodowała na nowo śliczne kury, które przez jej „lata wędrówki” pozostawały pod baczną ręką rządczyni Biezdrowskiej. W czystych, ciepłych kurnikach mieszkały przepyszne kochinchiny o twarzyczkach sędziwych, kałakuty z opadniętemi majtkami, kury padewskie z pióropuszami na głowach, mężne, czubate kury francuskie z Houdan i miłe, łagodne brahmaputry. Interesowała się też oranżerją, a dom pełen był o tej porze kwitnących chryzantem, hjacyntów pachnących i bzów. W dni ciepłe małym gigiem, zaprzężonym w szpic, jeździła po parku, sama powożąc. Grała w bilard i ping-pong. — Mimo szczerego zamiaru nie wybrała się już drugi raz do Śniwody, a wizytę pani Bietowskiej przyjęła, jak zwykłą nieprzyjemność, którą znieść trzeba. Złe wiadomości o zdrowiu pana Marka zasmucały ją na bardzo krótko, Była znowu niefrasobliwa i pogodna.

Na same święta przyjechała jeszcze ciotka Sinodworska z synem i oboje księstwo Jahniatyńscy, którzy też oczywiście zabrali swoje dziewczynki. Jadalnia w czasie uczt była pełna. Olbrzymia choinka, otoczona radosnym piskiem obdarowanych dzieci, wyglądała cudownie. — Emil myślał z niejakiem zawstydzeniem, że tu jest najlepiej na świecie, — i sam karcił się za to, iż jest tak słaby. [ 132 ]

Aniela wydawała się na nowo zakochana w mężu. Po dawnemu wodziła za nim trwożnemi oczami, gdy kaszlał, pił zbyt wiele i palił jedno po drugiem grube cygara, a później, idąc w górę po schodach, tracił oddech już na piątym stopniu. Po dawnemu słuchała cicho jego słów szorstkich i niesprawiedliwych. Wolna zresztą na razie od starej księżny i Ady, czuła się szczęśliwa. Jej nieco zbyt widoczna adoracja dla męża wydała się Emilowi jawnym symptomatem skruchy i formą ekspijacji. Był jej przeto rad. Anieli okazywał szacunek i robioną kuzynowską serdeczność.

Stary ksiądz Szpikolos, chłop litewski, który jeszcze spowiadał ojca, znów teraz przyjeżdżał do Kluwieniec i odprawiał nabożeństwa w tutejszej kaplicy. Wszyscy, nie wyłączając Emila, poczytywali sobie za przyjemność, a przynajmniej obowiązek w tem uczestniczyć. Jedna tylko stryjenka Róża pozostawała u siebie, jako niewierząca. Wszyscy szanowali jej przekonania. Nawet bardzo religijna ciotka Sinodworska taiła swój sąd surowy.

Stryjenka Róża była wysoka, grubokoścista, tęga i nieładna. Twarz miała okrągłą i zbyt różową, o rysach pospolitych, nagiem, naiwnem czole i oczach jasnych, trochę wypukłych, bez brwi. Widziana z profilu przypominała nieco wizerunki patrycjuszek z wczesnego renesansu, gdy goliły sobie brwi i część włosów nad czołem dla uczynienia go wyższem i wypukłem. Włosy, upięte z warkocza, zaczesywała tak gładko, że mogła była je zgolić i namalować drugie — z tym samym rezultatem.

Mimo czerwonej twarzy i pospolitych rysów, rąk grubokościstych i nóg za dużych, było w niej trochę rasy. Zwłaszcza ubrana surowo, po angielsku, miała w sobie to coś, po czem w wagonach i hotelach służba [ 133 ]poznaje arystokrację. Za to gdy przyszło jej oblec jakieś czarne tiule lub kremowe koronki, robiła wrażenie wystrojonej mieszczki.

Pochodziła ze starej rodziny, zagnieżdżonej we wschodniej Galicji. Za pięknego swego męża wyszła dla względów familijnych, prawie przymuszona, zupełnie bez miłości. Uważała to za ofiarę.

Przedtem zaręczona była z kimś, kto po smętnym karcianym skandalu popełnił samobójstwo. Ten cios, sam w sobie podwójny, był dla niej zupełnem życiowem bankructwem. Miała dwadzieścia lat, gdy już nienawidziła ludzi, życia i świata. Bardzo oficjalnie przestała wówczas chodzić do spowiedzi i kościoła.

W parę lat po ślubie pokochała swego męża — z rezygnacją, jak kogoś bardzo niemądrego i słabego, komu przecież jednak była potrzebna. Zwróciwszy wówczas na niego baczniejszą uwagę, przekonała się, w jakim zakresie i do jakiego stopnia ją zdradzał. W tym samym czasie umarło jej pierwsze dziecko, mała córka, czarująca, poetyczna, tajemna, jak roślina lub zwierzę, trzyletnia istota.

Pozostał Dick, zdrowy, zdolny i pod każdym względem udany. Był dobrym synem, kochała go bardzo. Mimo to jednak była głęboko nieszczęśliwa, uczuwając swoje klęski życiowe jako wciąż aktualne.

Miała z sobą zawsze „dzieła” pani Luizy Ackermann, małą, wytwornie oprawną książeczkę, pełną blasfemji i nienawiści do Boga, kolosalnej dumy i hardej zrezygnowanej rozpaczy. Woziła ją, jak kodeks swej zbuntowanej duszy lub modlitewnik bezbożny.

W jedno popołudnie wiatr huczał i szamotał się poza oknami, usypując z pyłu śniegowego wydmy i diuny po ogrodzie. Pośród mrozu, nocy i pustkowia były to [ 134 ]jakieś wysiłki uparte i smutne, jakaś zbyteczna, tragiczna praca, idąca zupełnie marne. I trudno nawet uwierzyć, że wiatr to jest nikt, że to jest tylko sposób, w jaki porusza się powietrze.

W niebieskim salonie, gdzie zebrała się rodzina, było ciepło i jeszcze ciszej od tych próżnych pomst i pogróżek nikogo, tłukących się ze złością i rozpaczą między drzewami. Z marmurowego kominka, zamiast trzasku iskier i płomieni, buchało suche ciepło od ukrytych tam organowych rur centralnego ogrzewania. Ciche elektryczne światło, rozpylone w powietrzu, zbierało się na jasnych płaszczyznach mebli i obić. — W pobliskim buduarku bawiły się grzeczne dzieci z nauczycielką, a przez drzwi dalsze widać było czytelnię, gdzie w owych najwygodniejszych fotelach siedzieli panowie i palili swoje cygara. W salonie zebrały się prawie same kobiety, trochę znudzone, ale do nudy nawykłe, — i pogryzały różne domowe słodycze świąteczne.

Emil interesował się teraz cokolwiek nauczycielką małych Jahniatyńskich. Była bardzo młoda, szczupła i anemiczna, z powodu złej cery i ciągłego zmęczenia naogół nieładna. Spostrzegł przecież, że w pewnych ruchach i oświetleniach przelatuje przez tę drobną twarz błyskawica jakiejś efemerycznej, nadzwyczajnej, ale niedopowiedzianej piękności. — Co jest w niej takie piękne? — myślał. — Może ma jakiś swój malutki świat rozpaczy, zachwytu czy szczęścia, o którym nic nie może powiedzieć. I żyje tutaj obca, nieznajoma, niechętna, nikomu nieciekawa — z temi blaskami nikłemi tajemnej, zamaskowanej urody — niby skrytej obietnicy, której nie chce dotrzymać.

Tak sobie pomyślał — i chciał jej to powiedzieć. [ 135 ]Podszedł przeto do dziewczynek, grających w jakąś nową grę przy stoliku. — Pochylił się nad żółtowłosemi główkami. Popatrzył na jakieś numerki i obrazki, a później w oczy nauczycielki. — Miała właśnie moment swojej piękności, zapewne o tem nie wiedząc,

— Muszą kochać panią te małe, prawda? — odezwał się zbliska, półgłosem, zupełnie zresztą nie tak, jak zamierzał.

Dziewczynki skwapliwie i zdawkowo potaknęły. Ona zaś zaczerwieniła się, nachmurzona. Nie powiedziała ani słowa i dalej zajmowała się grą dzieci.

Żałował swych głupich słów i zwłaszcza tonu. Widział, jak ta blada, smutna i bezbronna dziewczyna cofnęła się przed nim daleko w swój jedyny niedostępny i własny świat, w swoją niewinność. Nie miała nic dla siebie — ani czasu, ani swobody, ani młodości. Jej myśl, pamięć, głos — wszystko było zapłacone. Tylko jako kobieta była wolna, była swoja własna. To był jedyny ocalały pośród życia, ubogi posterunek jej niezależności i dumy.

W fotelu niedaleko drzwi siedziała stryjenka Róża i trzymała na kolanach czwartą żółtowłosą księżniczkę, najmniejszą. (Emil bowiem powrócił do rozróżniania ich po wzroście). Z głową i nagiem czołem, pochylonem ku dziecku, miała w spojrzeniu coś z brzydkich, żałosnych madon flamandzkich. Z tęsknotą i tępą rezygnacją słuchała jej ptaszęcych modulacji i niemądrych słówek, gładziła po ślicznych włosach i pieściła tę cudzą córkę.

Znęcona widokiem dziecka, podeszła hrabina Worostańska i siadając tuż obok bratowej, też zajęła się małą. Emil przez chwilę słuchał, jak rozmawiały te dwie różne kobiety. [ 136 ]

— Czarująca jest, — rzekła matka do stryjenki. — Ach, Boże, jak ja strasznie lubię dzieci.

Stryjenka nie zaraz odpowiedziała:

— Ja też. A jednak nie mogę ich widzieć bez smutku.

Matka pokiwała głową, trochę zmieszana.

— Nie, nie dlatego, — uspokoiła ją stryjenka. — Tylko, że myślę o tem, co je czeka.

— No cóż, — pogodnie rzekła matka. — Wyjdzie za mąż, będzie miała znowu swoje dzieci.

Stryjenka ciągnęła po namyśle:

— Myślę o tem, czego nie uniknie nikt. O cierpieniu, starości i śmierci.

— Wolisz smażony tatarak? — przerwała sobie, zwracając się do dziecka.

Mała hamletyzowała wobec talerza z bakaljami.

— Wolę — — wszystko, — wyznała niepewnie. Ale przystała wreszcie na piernik.

— Gdy widzę dziecko, wydaje mi się przeciwne naturze, aby cierpiało. A właśnie to zgodne jest z naturą — i z wolą Boga, dopowiedziała ciszej.

Matka poruszyła się niespokojnie.

— Ach, Różo, grzeszysz doprawdy. — Jakże możemy my o tem sądzić.

I wobec milczenia bratowej mówiła żywo:

— Ty wiesz, jak wiele przeszłam sama. Ale ja mam poprostu inne usposobienie. Ja widzę, że jednak jest w życiu wiele rzeczy przyjemnych, więcej, niż złych. I wierzę w dobroć Boga.

Przerwała, nasłuchując przez chwilę: za oknem było słychać tylko wicher. Z lekkiem zasmuceniem ciągnęła:

— Nawet w tym czasie najgorszym, wiesz, kiedy [ 137 ]patrzyłam na cierpienia Djonizego, jeszcze sobie myślałam: skoro już tak miało być, więc jak to dobrze, że przynajmniej ze mną się ożenił. Bo ja zawsze miałam wesołe usposobienie, a inna byłaby może rozpaczała, zasmucała go jeszcze bardziej...

Teraz pośród huków, jęków i jakichś krótkich powiedzeń zawiei — nagle zadźwięczał wyraźny dzwonek sani. Na twarzy matki pojawił się rumieniec i uśmiech.

— Któż to przyjeżdża? — zdziwiła się stryjenka.

— To Czabarowski, powiedziała matka i wstała. — Telefonowałam, żeby przyjechał na obiad.

Gość wkrótce wszedł do salonu — olbrzymi, tęgi, z małą, łysą głową, zawsze elegancki w ubiorze i manjerach, a nieprzyjemny w słowniku, po dawnemu zmuszony wszystko trzymać „za mordę“. — Emil pomyślał o matce: jakże krótko ta kobieta może być bez miłości.

Stryjenka siedziała wciąż w fotelu z senną małą Jahniatyńską. Jej czułość zwracała się do dawno zmarłego dziecka, leżącego daleko w grobie. A smutek wyglądał, jak żal do tej, którą pieściła, że to nie ona umarła.

 

XXIV.

 

Gdy minęły ferje świąteczne, Emil śpiesznie, niecierpliwie i radośnie powracał do Krakowa. Drżał od niepokoju i nadziei. Musiał już prędko wiedzieć, co się tam dzieje.

Było mu źle, byłoby nie do zniesienia, gdyby dłużej miał pozostać w Kluwieńcach. Demoralizowały go, jak Capua, a zarazem siłę jego i wolę wystawiały na zbyt ciężkie próby. [ 138 ]

Gdy przed miesiącem wyjeżdżał do siebie, otrzymał był pewne instrukcje i miał w ich myśl parę rzeczy samodzielnie tam wykonać. W Kluwieńcach jednak dostał się w taki gwar życia rodzinnego i towarzyskiego, że nie miał poprostu czasu myśleć o tych sprawach i — nie sądząc, aby zawodził tem położone w sobie zaufanie — odłożył je na później.

Raz nawet przyłapał się na zabawnym odruchu sentymentu, który surowo potępił. Myśląc mianowicie o mającej wybuchnąć, tyle oczekiwanej, tyle upragnionej wojnie, wyobraził sobie nagle Kluwieńce — wtedy. Obcy czy swoi żołnierze rzucaliby na komin porąbane mahonie, stłuczone szyby oranżerji pokaleczyłyby lub wystawiły na mróz cytryny, pomarańcze i ulubione palmy matki. W parku wyciętoby może najstarsze drzewa, gdyby się okazało, że tak trzeba aby powiększyć teren obstrzału. — I była krótka chwila, że Emil, uczuwając fizyczną solidarność ze swem starem gniazdem, bał się wojny.

Podlegał zresztą, swoim zwyczajem, różnym wpływom — i zaraz stawał się trochę inny.

Po świętach odbyło się w Kluwieńcach drugie polowanie, walne i paradne, na które zaproszenia były już rozesłane dawniej. Uruchomiono całą na nowo zorganizowaną służbę strzelecką. Pan Koroski wywiązał się przednio z powierzonego mu odpowiedzialnego zadania i zaufania nie zawiódł. Plon był obfity i zadowolenie powszechne.

Emil postanowił sobie skorzystać z tego zjazdu i nieco „przygotować umysły“. Na zaimprowizowanym w czytelni zebraniu wypowiedział speech, starannie przedtem ułożony, i czekał rezultatów. Były opłakane. [ 139 ]

Paru nie wdających się w politykę, dobrodusznych ziemian zadeklarowało przez grzeczność nieznaczne sumki. Uświadomieni jednak obywatele, posiadający jakieś wogóle przekonania, oparli się urokom młodzieńczej przemowy. Książę Jahniatyński, przykry, jak zwykle, uniósł się nawet cokolwiek, piętnując lekkomyślność, z jaką — bez uwagi na surowe lekcje dziejowe — zamyśla się niszczyć jeszcze i tę resztę, która nam z rozbicia została.

— Tacy panowie nie raczą wiedzieć, ile się tutaj robi w tych nawet warunkach, jakie są.

I opowiedział pokrótce, jak tuzin butelek starego węgrzyna, posłanych przezeń w porę i pod właściwym adresem, ocalił był pewną koncesję, stanowiącą dobro całej połaci kraju.

Stryj Józef, przybyły z innego zaboru i od niedawna obcy poddany, zachował więcej rezerwy. — Wojsko? — ha, no dobrze, zobaczymy, jak też to będzie. — I na wszelki wypadek dał Emilowi czek na paręset koron.

Nielepiej było, gdy Emil zstąpił w niższe warstwy społeczne i następnie, wedle wskazań otrzymanych, zjechał się z dwoma ludźmi, prowadzącymi tam na miejscu niewdzięczną robotę.

Gdy mu radzono życzliwie, aby nie dawał się obałamucić, gdyż ruch wiadomy organizowany jest przez bandytów, który rozbijali kasy kolejowe i uprowadzali przestępców z więzień, Emil raczej umacniał się w stanowisku swojem. Ale słyszał tam też wiele rzeczy zupełnie innych. Spotykał zarzuty, które były sformułowaniem i potwierdzeniem dawniejszych jego niewiar, zastrzeżeń i wątpliwości. [ 140 ]

Emila poraził ten opór zwarty i zorganizowany całego, jak mniemał, narodu. Chłopi i mieszczanie mówili to samo, co szlachta i arystokracja. – Wszystko tam było obce i wrogie, obojętne i głuche, zupełnie odmienne. Widział w tem jakiś ciężar śmiertelny — niby kamień nie do podźwignięcia na grobie Polski.

Mógł był to sobie tłomaczyć jako smutny symptomat długotrwałej niewoli, oburzać się na to, albo to dziejową koniecznością usprawiedliwiać. Ale ten stosunek społeczeństwa do sprawy był przedewszystkiem niezaprzeczonym faktem — i jako taki, niezależnie od merytorycznych kwalifikacji, powienien był zostać wciągnięty do rachunku. Opinja nie jest ani mądra ani głupia, ani słuszna ani niesprawiedliwa. Ona jest objektywną rzeczywistością, jak żywioł, jak każda siła natury. I dlatego oznacza vox Dei.

Emil wydawał się sobie jednym wobec wszystkich. I na to był za słaby. Za trudno, za przykro było mu uwierzyć, aby wszyscy oni byli w błędzie, aby popełniali taką winę.

Nie miał siły znieść konsekwencji własnego mózgu. Nie chciał mieć racji, byłoby to zbyt straszne. Zgodnie z dawniejszą niechęcią do siebie, łatwiej mu było uwierzyć, że to on jeden się myli. Wolał się mylić, wolał cały być pomyłką i błędem — byle jakoś jeszcze módz wierzyć przynajmniej w świat. To jest wyjście jedyne dla słabych, którzy czują, że sami nie mogą nic zmienić.

Z tej pochyłości, na jakiej się znalazł, uratował Emila tylko termin powrotu.

Ach, wrócić do swej pracy, zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności — tego pragnął. Tęsknił za tem życiem zbiorowem, za ruchem i codziennym, [ 141 ]bezpośrednim czynem. Tęsknił za Żelawą, przy którym mógł wierzyć w zwycięstwo.

Brudne miasto, zalane czarnym, rozmokłym śniegiem, wydało mu się jedyną, prawdziwą ojczyzną. Wziął się do pracy, odmierzającej dni prawidłowe i użyteczne, pełne sensu, takie, jakie powinny być.

Maniusię zastał stęsknioną, rozmiłowaną i tkliwą. Lubił ją bardzo. Żyła, jak zbytkowne, służące tylko do ozdoby i do zabawy, zwierzątko, w ładnej klatce, ciche, potulne i zadowolone. Przez większą część dnia mieszkała w łóżku. Miała naokoło siebie różne pudełka, buteleczki, lusterka, przyrządy kosmetyczne, cukierki, jedzenie, ubranie, Przyciągała tylko bliżej ten lub ów stolik albo krzesło i nie wychodząc z łóżka umiała się przebrać, najeść, uczesać i nawet umyć. Przez cały czas nieobecności Emila była raz w teatrze i dwa razy w kinematografie. Emil miał prawie pewność, że go nie zdradza.

Inne wolne wieczory spędzał na rozmowach z towarzyszami i wspólnych niewinnych zabawach.

Najbliższym przyjacielem Emila był po dawnemu Ruten, który martwił go zresztą nadal swym niczem nie usprawiedliwionym wyborem, sympatją nie wiadomo czemu powziętą, kapryśną, dziwną, a jednak istotną i głęboką.

Ruten Emilowi właśnie zwierzał się ze swych tajonych, pozorną surowością i pedanterją maskowanych, rozterek duchowych.

Mimo związania się przysięgą, Ruten całą naturą swą protestował przeciw nieodzownościom militarnym; wierzył w doskonalenie się rasy człowieka, w rozwój humanitarnych podstaw współżycia — i zgoda na [ 142 ]średniowieczną, bezmyślną dzikość wojny wydawała mu się zdradą.

Skryty, zamknięty, opanowany wobec innych, umiejący przeprowadzać wolę własną i organizować cudzą, — Emila tylko obdarzał swem zaufaniem, przed nim nie taił swej męki. Tę szczerość Emil uważał prawie za dowód lekceważenia, za — bezwstyd. Wobec niego właśnie Ruten pozwolił sobie być prawdziwym, nim jednym się nie krępował, jego się nie wstydził. — I jak niegdyś Fane’owi — nie z wewnętrznej potrzeby, ale poprostu poczuwając się do rewanżu — Emil odkrył Rutenowi swoje zwątpienia i upadki, przeżyte w Kluwieńcach.

Nawet nie żałował, że to powiedział, bo Ruten i tak nie zrozumiał. Apatja i niechęć tamtejszego społeczeństwa wydawała mu się poprostu objawem niekorzystnym, z którym należało walczyć wzmożoną agitacją i wydawnictwami. To było wszystko.

Świat wewnętrznych rozterek Rutena był dla Emila mało ciekawy, zarówno, jak świat jego marzeń. Nie mógł się dziwić, że odpłacano mu tem samem. Sam zresztą wiele ze swych nieprawowierności ukrywał przed przyjacielem. Jakże się mogli porozumieć?

Tak naprzykład Emil właściwie nie lubił demokracji i otrząsał się przed demokratyczną równością. — Nie lubił tłumu, ale tłum mu imponował. I cenił w tłumie wcale nie wysokie możliwości, jakie zawierał, nie ukryte walory rozwojowe — ale właśnie cechy najgorsze: życiową drapieżność, gruboskórność, chamstwo.

Podobnie wojna, gdy o niej myślał, wydawała mu się czemś pięknem i zachwycającem — zupełnie niezależnie od swego motywu, od swego jakoby celu. Uważał, że wojna nie ma celu, jak natura. Pociągała go [ 143 ]tylko jako przejaw straszliwej, ślepej woli narodów, jako jedyna możność, dająca przyjść do głosu olbrzymiemu, zduszonemu w nas instynktowi mordu i zniszczenia.

Tego przecież nie można było powiedzieć Rutenowi. Tego zresztą nie można było nikomu powiedzieć — jak kiedyś swoich dziecinnych marzeń

Więc Emil twierdził właśnie, że kwalifikacją wojny jest cel, dla którego zostaje podjęta. Że idea jest moralną siłą wojska.

— Czy znasz taki kraj, — mówił wzgardliwie Ruten, — którego armja nie byłaby waleczna i bohaterska? A to dlatego, że dezercja karana jest śmiercią. — Opowiadał mi jeden lekarz, wzięty na wojnę japońską, że widział tam rannego żołnierza, który skarżył mu się gorzko na swój los i zazdrościł towarzyszom, że z pola bitwy uciekali masami do niewoli. — Więc czemu ty nie uciekłeś? — spytał go. — A bom się bał.

Emil powiedział, że tak jest właśnie, gdy żołnierz nie wie, o co walczy.

— Więc wcale niema odwagi, myślisz? — Dziwna, że mówisz tak ty, o którym przecież wiadomo — —

Ruten przerwał:

— Każdy żołnierz, idący z bagnetem do ataku, cierpi tortury strachu. Strach rodzi bohaterów. Bo niech się który cofnie, spotkają go kule swoich. — Z tego szału przerażenia wynika szał odwagi, impet szturmu. Tak wojna transponuje trwogę na bohaterstwo. Jest to ten sam stan nerwowego podniecenia, opatrzony znakiem przeciwnym.

Emil milczał. Znów nie mógł wyznać tego, co myślał. Jego przecież już od dzieciństwa pociągała rozkosz pokonanego strachu. [ 144 ]

– Zobaczymy, jak jest naprawdę, kiedy pójdziemy sami, — rzekł po chwili.

Ruten zgodził się pochmurnie.

Byli napozór różni od siebie, dalecy sobie i obcy — zarówno sferą, jak usposobieniem. A przecież przyjaźń ich nie była żadną omyłką. Nietylko Ruten, ale i Emil tęsknił do wspólnych wieczorów i przechadzek, do rozważań i sporów, wywlekających im z duszy jakieś drogie, smutne sekrety, do nieprzyjemnych odkryć, w których pomagali sobie nawzajem.

Emil wiedział, co to było. Łączyła ich jedna rzecz wspólna, ukryta pod mnóstwem cech odmiennych, przeciwstawień i antagonizmów. Łączyła ich słabość, tęskniąca do siły.

 

XXV.

 

Ponieważ okazało się, że „jeszcze nie czas“, wielu więc z członków organizacji powróciło do swych zajęć zarobkowych albo studjów. Emil też chodził na wykłady i do laboratorjum, roboty przecież nie przerwał. Gorliwością swą zasłużył tu już sobie na niejakie uznanie. Z radością niewymowną odczuł cień życzliwości w tonie, z jakim zwracał się do niego Żelawa.

Organizacja wzrastała w siłę i znaczenie. Czerwone krzyżyki, oznaczające miejscowości, gdzie zawiązano kółka, pokrywały teraz całą prawie mapę kraju.

Prócz towarzyszy z organizacji i przeważnie znacznie młodszych od niego kolegów z agronomji, Emil utrzymywał stosunki z panem Tołajskim. Był on przykry, ale niewątpliwie rozumny i nawet sprawiedliwy [ 145 ]w swych różnych sądach, pełnych rozgoryczenia i złośliwości.

Przy wspólnej robocie Emil polubił też bardziej Justyna Warłoma. Był to porządny, dzielny chłopiec i dobry towarzysz. Zaczepny, skory do awantury, serdeczny i lekkomyślny, nie uląkł się żadnej pracy, nic nie było dla niego za trudne lub za ciężkie. Wyrywał się do spełniania najkłopotliwszych poleceń, zawsze pewny, że mu się wszystko powiedzie. Był zaręczony z Adą Jahniatyńską i śmiertelnie w niej zakochany. Listy, które od niej odbierał, w najgłębszem zaufaniu i tajemnicy odczytywał Emilowi. — Emil go lubił, ale traktował z pewną pobłażliwością i niejako popularnością — trochę tak, jak właśnie Żelawa jego. I nawet w podobny sposób częstował go papierosami.

Pan Manswet Tołajski, w którego pochmurnej pieczy wzrastała kiedyś dusza Emila, sprzyjał niby to sprawie wojskowej. Przecież czepiał się wciąż jakichś szczegółów i niedokładności, a w rozważaniach politycznych wypowiadał opinje posępne i enigmatyczne.

Emil zauważył teraz, że nie idzie o to, co ktoś mówi, jaki jest jego sąd o świecie i tak zwane przekonania. Ważne jest, w jakim stopniu jest to z nim związane koniecznością i harmonją, w jakim stopniu, jak głęboko jest jego prawdą.

Rozmawiając z wielu różnymi ludźmi o rzeczach, które go teraz zajmowały, Emil zniechęcał się do łatwych, chłodnych inteligencji, do ludzi sprawiedliwych, postępowych, jasno, słusznie myślących. Często nie wyczuwało się w tem nic głębiej, nic pod tem. Zaś w jakiemś zdawkowem, banalnem powiedzeniu było czasami [ 146 ]całe morze głębi, jakaś wielka tajemnica świata, odsłonięta naiwnie ręką dziecka.

O całej tej zbiorowej pracy można było powiedzieć naprzykład, jak Tołajski, krótko, słusznie i płytko, że to jest w nowej historycznej formie stara treść. Można było twierdzić, że władza, zarówno ta, co umiera, jak ta, co się rodzi, wymaga i wytwarza pewne stałe, konieczne psychiki. Despotyzm, bezwzględność, brak tolerancji, karność — tylko dla nowych, niby „lepszych“ celów. Dla wolności, równości, braterstwa, jakich koszlawą karykaturę dała już Wielka Rewolucja.

Tołajski poważał się też robić pewne zarzuty Żelawie. Uważał go poprostu za szeroką naturę szlachecką, pełną przesądów rodowych i feodalnej pychy, przerzuconą kaprysem dziejów i koniecznością momentu na niewłaściwe tło.

W otaczającej Żelawę legendzie czynu, Tołajski widział starą potrzebę przygód, w aktach odwagi, poświęcenia i ofiary — niebaczną rycerską fantazję, kresowe junactwo, łaknące gry z niebezpieczeństwem i śmiercią.

Emil wcale nie przeczył, że taki właśnie jest Żelawa. Ale samo postawienie sprawy uważał za płytkie i doktrynerskie, za intelektualne, (który to termin od pewnego czasu miał w jego słowniku sens ujemny).

Natomiast powiedzenia niektóre Żelawy, z któremi narazie musiał się oswajać, jego wyniosłość, despotyzm, sądy bezlitosne, wymagania zbyt surowe, jego bezwzględność i pozorna, zdradna dobroć, wszystko było dla Emila pretekstem do zachwytu. Wszystko uważał za zgodę z rzeczywistością, brak wszelkiego doktrynerstwa, brak jakichbądż złudzeń. Widział w Żelawie siłę [ 147 ]jedyną, potęgę, której wolno przybrać taki lub inny kształt, która tkwi w najbliższej zgodzie z naturą świata i z naturą ludzi.

Latem spędził Emil parę tygodni w górach, w założonej tu szkole oficerskiej z internatem. Mieszkał w koszarach, odbywał marsze i musztry. Stał się, jak inni, prawdziwym żołnierzem. Był zwyczajnym, dzielnym, odważnym, wytrwałym i zdrowym chłopcem, jak Justyn Warłom, Janek Sinodworski i mnóstwo innych. Czuł się równy z nimi i równe mający prawa.

I nagle całe to życie cudowne przepadło, jak sen. Emil otrzymał napomnienie, by nie popadał w złudzenia. W czasie jednego marszu, marszu jak tyle innych przedtem, w czasie poprostu zwykłej wycieczki pieszej, przemókł do skóry i dostał bronchitu. A po bronchicie wróciły znajome sprawy: gorączka, zły sen, słabość nóg i jakieś nieuchwytne kalectwo oddechu, o każdej chwili obawa, że zadraśnie się tam wewnątrz jakąś gotową ranę, z której buchnie krew.

Przez dwa zimowe miesiące był w górskiem sanatorjum — samotny i smutny śmiertelnie. Czuł się znowu wyrzucony za nawias życia, wydziedziczony z tego, co stanowi jego cudowną istotę.

Na święta przyjechała do Emila matka. Znalazła, że po kuracji dobrze wygląda i radziła mu nie przejmować się chorobami. Była serdeczna, obca, pogodna.

– Widzisz, jestem prawie stara, — mówiła wesoło. — Ale kiedy się patrzę na młodych, to wcale im nie zazdroszczę. Ja teraz dopiero daleko lepiej wszystko cenię, daleko jestem mądrzejsza i szczęśliwsza. Te same rzeczy mię zajmują, co i dawniej, tylko więcej, głębiej umiem z tego korzystać. [ 148 ]

Opowiedziała Emilowi o odwiedzinach Ady Jahniatyńskiej i jej narzeczonego, którzy ze starą księżną i Leonostwem byli w Skalicznie i w Kluwieńcach.

— Są tacy zabawni, tak nic nie wiedzą, tak zaraz przesadzają wszystko i sami psują. I nawet chyba nie kochają się bardzo, zdaje mi się. Nie przypuszczałabym nigdy, ale ja mam teraz dla młodości jakby trochę politowania. Jest taka niemądra, krzykliwa, pucołowata, jest cała poprostu w złym smaku.

Matka zamyśliła się na chwilę i powiedziała naiwnie:

— Zdaje się nawet, że jesteśmy bardziej kochane, gdy jesteśmy starsze.

— Tak? — spytał Emil z mimowolnym uśmiechem.

— Tak. Życie jest proste, gdy je lepiej poznać, i ostatecznie dobre. Ale o tem wie się dopiero później.

Od matki powziął Emil wiadomość o śmierci pana Marka, który od jesieni już nie żył. Ona też udzieliła Emilowi szczegółów bliższych o śmierci Joanny Ołoniczowej. Joanna umarła z powodu zażycia trucizny. Odebrała sobie życie z zazdrości o męża. Odkryła przypadkiem romans, dawno już trwający. I tego zawodu nie mogła przeżyć.

Znalazłszy się później sam wieczorem, Emil długo myślał o Joannie. Z jej samobójstwem nie umiał się pogodzić, tego nie mógł zrozumieć. Że tak właśnie ona umarła...

Poco więc była taka zła i radosna, poco jeździła na półdzikich źrebiętach po łące ślicznej i zielonej? Dlaczego zraniła tak głęboko jego niemądre serce? Cudna, mała, pierwsza pani jego instynktu.

Jak mianowicie to wszystko potrzebne było do [ 149 ]tego, aby sama później kochała zbyt wiernie i zbyt silnie i aby sama nie chciała już więcej żyć?

Myślał, że jeżeli wziąć czyjeś życie jako całość, od początku do końca, to nie wyraża ono żadnej myśli, żadnej prawdy. — Umiera się bowiem w bylejakiem miejscu życia — i często nie wie się wcale, że jest ono „ostatecznie dobre“.

 

XXVI.

 

W lutym Emil wyjechaj do Florencji, unosząc we wspomnieniu tylko kilka łez Maniusi, małych i od pudru białych, jak perełki, które tak lubiła. W przejeździe nie zobaczył nikogo ze swych przyjaciół, nie chcąc pogłębić w sobie uczucia porażki.

Zamieszkał w małej willi na zboczu florenckiej doliny, w pobliżu Viale dei Colli. Nawiązał dawne stosunki towarzyskie, które cenił. Ale mimo przestawania z ludźmi i ładnemi kobietami, nie mógł otrząsnąć się tu z uczucia, którego nie doświadczał dotąd nigdy w tym stopniu na obczyźnie, z „choroby kraju“.

Ci ludzie żyli u siebie, mieli rodziny, stanowiska, ziemie, mogli tu być w tem dziwnem mieście już zawsze. Emila wprost przerażało, że sprawa tak doniosła, jak swój kraj, swoje miasto, swoje środowisko, może być czemś zupełnie przypadkowem, prawie dowolnem. Był wytrącony z równowagi, gdy raz, w salonie, z ust pewnej włoskiej damy posłyszał, że właśnie miesiąc oto spędziła u swej siostry w Bolonji. — Ona z Florencji do Bolonji pojechała poprostu na miesiąc do swojej siostry — pomyślał z gniewem Emil i poczuł, że ta kobieta jest mu obca i niepojęta, jak jakieś zwierzę. [ 150 ]

I w Paryżu był przecież cudzoziemcem. Ale pobyt tam usprawiedliwiały studja, które miały się skończyć. Zresztą jeżeli Paryż nie jest stolicą świata, to jest stolicą każdego. — W miejscowościach kuracyjnych Emil był zawsze tym, który skądś przyjechał, jak inni, i dokądś, jak inni, odjedzie. Tu zaś, we Florencji, po raz pierwszy mieszkał stale, miał własną służbę i jadł w domu — i właśnie czuł się bez domu i bez ojczyzny.

Lubił kiedyś to miasto, jego nędzne ulice, stare, ponure pałace i boską przyrodę. Teraz było inaczej.

Czuł się wciąż źle ze zdrowiem. Naprzód nie sprzyjała mu pogoda. Przez pierwsze tygodnie było tak zimno, że nie mógł rozstać się ze swem futrem, którego miękkie, fokowe wnętrze — zwyczajem ludzi, mających dreszcze, — cenił jak ciepłe swoje, ruchome gniazdo. Po chłodach nastały rzęsiste, południowe słoty.

Ale gdy wreszcie ustaliła się słoneczna pogoda, Emil znów cierpiał od cudownej florenckiej przyrody, że nie jest swoja, że nie odpowiada jej żaden żywy klawisz instynktu, a tylko zawsze kategorje zdobytej kultury. Ten kraj to było coś nieprawdziwego, wymyślonego, oglądanego zawsze poprzez książkowy pryzmat legend, dziejów i zasad sztuki.

Pamiętał, że tak kochała to miasto Diana. I to także budziło w nim dziwny, żałosny smutek. Mimo długiego zobojętnienia, uczuwał teraz jej wspomnienie, jak starą rwącą ranę. Mijał place, ogrody, i często myślał: tu ona była, tu oglądała te cuda — szczęśliwa.

Na cmentarzu florenckim leżała babka Emila, z Bussowskich Worostańska, pod skromnym szarym pomnikiem z francuskim napisem. Odnalezienie tam jej grobu zakrwawiło mu serce, chociaż nigdy jej nie znał. Czuł, [ 151 ]że dla każdego człowieka musi istnieć takie miejsce na ziemi, o którem myślałby ze spokojem, że tam umrze.

Takiem jedynem miejscem były dla niego Kluwieńce. I w jednem z najpiękniejszych miast świata Emil marzył, jak o szczęściu, aby umrzeć w Kluwieńcach.

Ponieważ było mu coraz gorzej, więc zatelegrafował do Ljonu po Fane’a. We dwa dni później już się witali serdecznie.

Jakób, wątły dawniej, a naogół nieduży i czarny, przytył teraz — i zabawnie wyglądał, jak ktoś jeszcze niezupełnie młody, a już trochę stary. Emil był zdziwiony tym widokiem, lecz taił niemiłe wrażenie. Czuł, że nic go nie wiąże z tym grubym łysiejącym fabrykantem, który po śmierci ojca objął wielkie przędzalnie jedwabiu, sam dokonywa znacznych obrotów handlowych i z lekką dawną melancholją łączy pomyślnie praktyczny spryt aferzysty.

Skarżył się Emilowi zwykłym, smętnym tonem na jakieś złe konjunktury giełdowe, na własne usposobienie, tak nieodpowiednie do zawodu, który narzuciła mu życiowa konieczność. Dłużej przecież tych wyznań słuchając, Emil uspokoił się, że Fane’owi szło świetnie i że w aferach handlowych wykazywał wiele utajonego dawniej talentu. — Ta nieszczerość przyjaciela wyjawiła mu nową stronę owych typów, które uważał za pokrewne sobie. — Mianowicie zasmakowanie we własnem niedołęstwie, afektowanie go i nawet symulowanie, gdyby znikło, kokietowanie niem samego siebie — w fałszywem przeświadczeniu, że jest ono symptomatem jakowegoś psychicznego arystokratyzmu i dostojeństwa.

Nie powiedział wcale Jakóbowi, co robił w kraju, nie zwierzył mu całej goryczy, jaką był przepojony. [ 152 ]Przyjechał do Florencji, gdyż choroba przerwała jego studja nad agronomją. To było wszystko.

— A z panią Villoughby tu się widujesz? — spytał Fane.

— Nie — odrzekł Emil z nagłym niepokojem.

— Myślałem. Bo ona teraz stale tutaj mieszka.

— Tegom nie wiedział. Dawno straciłem ją z oczu — zapomniałem — —

— To nie wiesz i tego, że stary Villoughby umarł. Już dosyć dawno. A ona kupiła sobie tu małą willę na Poggio Imperiale...

Jakób urwał i przyjrzał się Emilowi, czy może dalej mówić. Ale Emil miał minę niezadowoloną.

Zaczęli tedy mówić o czem innem. Z ust przyjaciela powziął Emil wiadomość, że strasznie bogaty Ephraïm ożenił się ze śliczną żydówką z Krymu, karaimką. Żona jego przyjęła chrzest, ale oddaje się studjom nad teozofją persko-żydowską, oblicza sephiroty Boga, zdradza kolejne sympatje do starych sekt patarjów, catharów i ubogich Ljonu.

— Zerwał już dawno z Maud, którą mi bez ceremonji zabrał, a teraz utrzymuje Miane, którą pamiętasz. Ale jego egzotyczna żona ma taką wschodnią pasję do klejnotów, że kosztuje go więcej, niż kochanki.

Emil słuchał bez uwagi. Możliwość zobaczenia teraz Diany — na tle męki, którą przeżył z jej powodu — wydała mu się nagle spadającym na niego gromem szczęścia. — Czyż nie to pomyślał jeszcze tam, najłatwiej godząc się właśnie na Florencję?

Odżyło nagle wszystko — żywe, ostre, pełne krwi serca — jakby wczoraj dopiero umarłe. — Jakby nic się nie stało od chwili tamtych — — [ 153 ]

Kazał odszukać jej adres. Nie wahał się, nie zwlekał, nie chciał być takim, jak wtedy. — Raz nie zastawszy jej, zostawił kartę. Otrzymał krótkie zaproszenie zaraz nazajutrz. Poszedł, oczekując tak wiele.

Gdy ją witał, zobaczył, że nie zmieniła się wcale. Była ładna, szlachetna, tajemna. Miała te same delikatne, nieuchwytne rumieńce, te same przemilczenia słów jego niektórych i spojrzeń. — On się zmienił. Nie czuł drżenia w sobie, nie czuł lęku i szału. Nie miał, jak kiedyś, trwożnych wątpliwości, czy jest kochany. Był kochany. Czuł możliwość łatwą pieszczot i tkliwości, czuł nagłe, niecierpliwe pragnienie, obudzone jej tłumionym, tajonym żarem.

Był zuchwały, jak zwykle, gdy nie kochał. Stał blisko, pochylał się ku jej ramionom. Widział profil jej odwracającej się z lękiem głowy.

— Czy mogę pocałować panią? — zapytał cicho, blisko, tuż nad jej skronią.

— Tak, pan może — wyszeptała napół przytomnie.

Badał ustami kształt i ciepło jej ust, sposób pocałunków. Jakże go kochała. Z krótkich powiedzeń, z licznych, bezsensownych wyrzutów czytał teraz niewiadome dzieje zadanej przez siebie krzywdy. Tuląc ją i całując, myślał: czemu nie wtedy, czemu nie wtedy, przed dwoma laty?

Ogarniała go przecież wdzięczność za tyle radości, za tyle szczęścia, ile w niej płonęło. — Dawno tęskniła, dawno czekała. Teraz jest tu — bezbronna, pewna zdobycz.

Wstał, by zamknąć drzwi na klucz. Wrócił do niej. Ach, wiedział dobrze, że się nie będzie wcale broniła.

 
[ 154 ]

XXVII.

 

Pierwsze widzenia z Dianą, pierwsze pieszczoty i później wyznania, sprawiły Emilowi zawód, niechęć i smutek. Jakże małe jest szczęście wobec swego nieszczęścia. Jak motyl złoty, wychodzący z granatowej chmury, jak jedna róża, wyjęta z oceanu.

Dopiero później, stopniowo, poznawał cenę tej miłości.

Zwolna i ze zdumieniem odkrywał rozmiary obudzonego uczucia. Diana bowiem kochała go, jak nikt dotąd. Była bez miary szczęśliwa z jego odzyskania. Odbierał mnóstwo znikomych, błahych znaków tej miłości, nigdy mu przedtem nie znanych. Nie w zakresie uniesień i pieszczot, ale w zwykłem wspólnem życiu. Jakże pamiętała wszystko o nim, każda najdrobniejsza jego cecha, nałóg czy przywara — wszystko było przedmiotem jej głębokich rozważań, zachwyconej kontemplacji. Od niej dowiedział się, jaki ma uśmiech, jak zamyka powieki, jak się obraca. Ona odkryła, że przy uśmiechu robi mu się rodzaj dołka — ale tylko jeden, i to podłużny, i to pod okiem, i to pionowo. Określała po sto razy, wciąż innemi słowami, wciąż w innej płaszczyśnie, jego rodzaj, typ, jego duszę.

Doznawał za tyle uczucia wdzięczności tak silnej, że się powoli stawała miłością zupełnie nową, zupełnie inną, niż ta z nad morza, drugą.

Szczególnem, ostrem szczęściem przejmowało go obcowanie z jej psychicznym światem. Ile bogactwa, ile wciąż nowych, wciąż ruchomych, wciąż od początku istniejących rzeczy. Wszystko ze świata, każda sprawa — miała w myśli Diany swoje miejsce, swą dziwną [ 155 ]nazwę, swój sąd o sobie. Nic z życia nie szło tam na marne. Po Dianie poznawało się, jak bogate jest życie, jakie cudne, jakie nigdy nie ogarnięte i na zawsze nowe.

Ta sama Florencja zmieniła się w oczach Emila — od wiosny i od Diany. Z Dianą razem wąchał teraz wieczną zieleń Cascin i Boboli, z nią stawał przed Wrotami Raju, odpoczywał w żałobnym chłodzie kaplicy Medyceuszów, w posępnej dziedzinie śpiącej na zawsze Nocy. Z nią patrzył na wodę Arno pod łukami Mostu Starego, z nią oglądał świat przez marmurowe szyby kościoła San Miniato.

Dzięki Dianie też pomyślał raz, że ze wszystkich spraw ciała pieszczota miłosna jest najbardziej duchowa. Więcej, niż zabawa, niż gra, niż cierpienie. Dzięki Dianie pomyślał, że miłość fizyczna jest bliższa świata duchowego, niż nawet śmierć.

Emil zauważył, że gdy Dianę spotykał nagły smutek albo radość, wówczas źrenice jej powiększały się wyraźnie i przyciemniały jasno bronzowy kolor oczów. Tak objawiało się u niej wzruszenie. I Emil teraz dopiero zrozumiał, że pociemnienie oczów było właśnie owym tajemnym, nieuchwytnym sposobem, w jaki Diana się rumieniła.

Był koniec marca, dzień słoneczny i cokolwiek chłodny. Jechali oboje wśród różanych żywopłotów, w cieniu wiązów i platanów, po viale Galileo. Jak zwykle zatrzymali się na piazzale Michelangelo, z bronzowym, młodym, śmiałym Dawidem pośrodku.

Podeszli do barjery. Z wyniosłości widać było jedną z najpiękniejszych dolin ziemi. W szerokiej przepaści oblana białem, mlecznem słońcem, leżała Florencja, — z Santa Croce, Katedrą, wieżą palazzo Vecchio — [ 156 ]zamknięta w głębi kędzierzawem od szarej zieleni oliwek zboczem Fiesole. Blada, delikatna wiosna włoska zdobiła nieśmiało ten dziwny kraj. Na wzgórzach, pokrytych ogrodami, kwitły białe i różowe drzewka. Blisko, pośród platanów i cyprysów, bieliły się małe pałace.

Emil odstąpił parę kroków, patrzył na Dianę. Jej twarz spokojną i miłosną, jej małą głowę widział na dalekich tłach wzgórzy toskańskich, obrysowaną blado-słonecznem powietrzem, oprawioną w srebrnozielone, subtelne, kamiennemi obmurowaniami przerosłe stoki florenckiej doliny.

— Dlaczego ty, Diano, wtedy byłaś zupełnie inna? — spytał.

Odpowiedziała po namyśle:

— Wtedy nie byłam szczęśliwa.

Zła Ada powiedziała tam nad morzem Dianie, że te dziewczęta francuskie, Miane i Maud, były obie kochankami Emila, obie i razem. Diana sądziła bardzo długo, że to jest prawda.

To niejako wyjaśnienie uzyskał Emil od Diany ze znacznym trudem. Kosztowało ją zbyt wiele powtórzenie tych słów. I gdy je wymawiała, oczy jej od powiększenia się źrenic pociemniały widocznie.

Weszli do kawiarni na podwieczorek, nie tracąc z oczu dalszego planu panoramy. Tylko bliższa część doliny Arno ukryła się za barjerą piazzale.

— Ty myślałeś, że to jest obojętność, a właśnie ja nie mogłam zrozumieć — — ciebie, — mówiła nieśmiało Diana.

Emil patrzył na nią z uśmiechem i milczał.

— Tak bardzo cię odrazu kochałam. I tylko bałam się wszelkich słów, żeby czegoś nie popsuć, żeby [ 157 ]coś już nie przepadło na zawsze. Myślałam wciąż, że trzeba jeszcze czekać. I widzisz — tak jest lepiej...

— O, nie! — zbyt prędko powiedział Emil.

— Nie — — ?

Uśmiechnął się znów, trochę zmieszany.

— No, pomyśl tylko, Diano przecież te dwa lata były zupełnie stracone.

Spojrzała bacznie i ze słodyczą.

— Tylko te dwa lata były stracone, — powtórzyła powoli. I melodyjny, przyciszony głos jej brzmiał prawie prośbą.

Emil wiedział, że stracone było więcej, że w miłości ich możliwości niektóre wskutek zwłoki i rozłąki przepadły na zawsze.

 

XXVIII.

 

Diana była miła i ładna, wspaniałomyślna raczej, niż dobra, elegancka, dyskretna. Jeżeli milczała o wszystkiem, co należało przemilczeć, to czyniła to lekko, bez gestu ofiary, raczej łaskawie i mądrze. Emil nie dowiedział się nigdy, czy kochała swego męża i co to było, że umarł. Ani jednem słowem nie wspomniała mu o tem. I on nie spytał.

Gdy przychodził do niej, wpuszczany przez starą, wyrozumiałą służącą, zastawał Dianę najczęściej zatopioną w lekturze. Czytała wiele i ponadto była specjalnie po kobiecemu inteligentna, czego też dawniej wcale się nie domyślał.

Pośrodku pokoju, w którym miała szafy z książkami, stał zamiast stołu, niski, szeroki tapczan, okryty teherańskim dywanem o bogatych, gorących barwach. [ 158 ]Tu zwykle, wśród haftowanych poduszek leżała Diana, obrócona twarzą wdół, z książką między łokciami. — Po obu stronach wezgłowia leżały jeszcze na ziemi kupki książek, pozakładanych lub otwartych, by łatwo było siegnąć. Jak kosmetyki i przysmaki naokoło łóżka Maniusi.

Emil siadał obok niej na tym tapczanie. Zanim na powitanie ją ucałował, zawsze zajrzał przez ramię, co czytała. I to był pierwszy temat rozmowy.

W tym właśnie okresie czytała na nowo całego Szekspira. Z doznawanych rozkoszy i uszczęśliwień zwierzała się Emilowi.

Była tą kobietą, przy której najlepiej się myśli i mówi, przy której lubi się siebie. Była przedewszystkiem przyjaciółką — Emil uważał tę przyjaźń za rzadki luksus życia, rzecz wyborową i własną, doskonale wynalezioną pośród zamętu stosunków ludzkich.

Miała swój świat, który sobie budowała bez niczyjej pomocy, sama. Miała książki i nikt nie był jej potrzebny. Dlatego była obojętna i wyrozumiałą wobec niedoskonałości ludzi, że znała doskonałość myśli.

Emil lubił rodzaj jej umysłu — kontemplacyjny, sybarycki — ale niekiedy zarzucał i jej — intelektualizm. Nie kiedy też, słuchając jej słów, myślał niechętnie, że psuje sobie łokcie, czytając w tej pozycji. Całe ciało miała niby powleczone białym jedwabiem — i tylko w dwuch miejscach, na obu łokciach, kawałki czerwonawej, gęsiej skórki, której nie cierpiał.

Teraz już była poznana nietylko jako kochanka, lecz jako człowiek. Przestało być tajemnicze jej pewne roztargnienie, zaduma oczów, poprostu zmęczonych drukiem, delikatne fiołkowe żyłki na powiekach, lśniących, [ 159 ]jak koncha, przy uniesieniu brwi w górę. Diana żyła papierem, szperała i szeleściła w książkach, jak mysz.

Często myślał o Dianie: amie — w sensie osiemnastego wieku. Amie — kobieta, z którą można wespół doznawać upojeń myślenia. I ta właśnie przyjaźń stawała się prędko wrogiem miłości. Emil miał szczęście, ale tęsknił za rozkoszą.

Ratunkiem na to byłoby módz się z nią ożenić, Emil bowiem wierzył w przesąd, że nie można mieć kochanek, jeżeli się ma kochankę. Tylko żonę można zdradzać bezkarnie, nie naruszając w niczem miłości dla niej.

Ale czyż mógł myśleć o małżeństwie z Dianą. Żadną stroną życia swego nie przystawał do życia tej kobiety. Tylko w dawnem, niemądrem marzeniu miłości tamtej mógł widzieć jej głowę, opartą o ramy okna w sieni kluwienieckiego pałacu.

Zresztą gdyby nawet nie była cudzoziemką, gdyby nawet była zupełnie ze swojego świata, to i tak Emil aż nazbyt dobrze rozumiał, że to nie jest kobieta, przez którą można być widzianym rano i wieczorem, i jeszcze w południe, przy której można mieć poty w nocy i kaszel o świcie, twarz zmiętą od bezsenności, albo wreszcie niestrawność. — Była wyrozumiała i delikatna, lecz krępująca, zmuszająca do ciągłej baczności. Była tą, którą odwiedza się rzadko, w momentach swego najlepszego samopoczucia, dla której wdziewa się najcieńszą bieliznę i poleruje paznokcie u nóg. Kobieta trudna, luksusowa, kobieta na którą trzeba dużo sił, kobieta — męcząca.

Mógł sobie pozwolić na etykietalne wizyty miłości, lecz nie na matrymonialną symbiozę. [ 160 ]

Nie chciał przecież stracić jej, jako przyjaciółki. Przyjaźń jej cenił więcej nierównie, niż kiedyś przyjaźń Fane’a lub Rutena. — Nie przyjaźń serca, zwierzanie zwątpień i smutków, szukanie oparcia. Ale jej przyjaźń — wyszukaną, trudną, odświętną. — Ambicja instynktowa, jakieś wrodzone poczucie przyzwoitości nie pozwalało mu iść do Diany, gdy nie był zdrowy, gdy był zdenerwowany lub głupi, gdy mu było nudno. Od tego był wierny Fane.

Zawsze w najgorszym nastroju będąc, poszukiwał tego niemiłego, małomieszczańskiego przyjaciela.

Fane co dnia odbierał telegramy i co dnia je wysyłał do Ljonu, do Paryża, do Moskwy nawet. Sam na odległość prowadził swe interesy, bacznie nad niemi czuwał. Gdy miał złe wiadomości, skwapliwie dzielił się niemi z Emilem. Powodzenia natomiast wtrącały go w rozterkę. Wspominał o nich niechętnie, melancholijnie lub ironicznie, jak wspomina się o czemś, co nas spotyka niezasłużenie, z krzywdą moralną dla nas, wogóle bez żadnego sensu.

— Dziś ci pokażę młodą baronową Ephraïm. — rzekł raz do Emila. — Wracają tędy z Rzymu, gdzie ona odprawiała dewocje. Umówiłem się z nimi na dziś do Alhambry. Chodź.

Emil się ociągał.

– Warta jest obejrzenia, to ci zaręczam. Pochmurna, szorstka, ale pociągająca w dziwny sposób. Dlaczego nie chcesz?

Emil nie wiedział dlaczego, więc się zgodził. Był tego dnia tak źle usposobiony, że postanowił nie widzieć Diany.

Piękna bankierowa siedziała w loży, jak mały bożek w niszy pogańskiej świątyni. Ephraïm, jak zwykle, [ 161 ]bez skwapliwości, raczej ze znużeniem, przedstawił Emila swej żonie.

— Pan jest z Polski — zapytała. — Ja tam mam rodzinę. Och, my w każdym kraju mamy krewnych — —

Wystarczyło jednego zamienionego spojrzenia, aby Emil zorjentował się w zagadnieniu. Nabrał odrazu humoru, ożywił się niezwyczajnie, usiadł blisko i w półcieniu łatwo konwersował. Każde najobojętniejsze jej słowo, poruszenie powiek, domknięcie ust, leniwe infleksje głosu — wszystko było nasycone zmysłowością nagą, zupełnie jawną, nie potrzebującą żadnych komentarzy, aż cyniczną, choć przytem biernie spokojną, gdyż mogącą się o każdej chwili nasycić.

Mówiła dość powoli, słowa przeważnie napół drwiące, prawie nieuprzejme, pogardliwe. Ale Emil nie zadawał sobie trudu wnikania w ich treść. Trzymała rękę na tej samej poręczy, co on, nie usuwała jej wcale, pozwoliła bawić się swemi palcami. Była piękna, obwieszona klejnotami, jak bóstwo asyryjskie. Na twardem, gładkiem, jednolitem ciele dekoltu przelewało się płynne światło kamieni. Po kremowej szyi spływały wciąż jakby krople światła i wsiąkały w koronkę stanika. Miała brylanty na palcach, na przegubach rąk, w uszach, nawet we włosach, czarnych, jak noc.

Oczy jej — dziwne, wąskie, zbyt długie i zbyt dalekie od siebie, patrzyły dumnie i leniwie, usta, pełne i małe, miały kolor raczej trochę bronzowy, niż czerwony, jak u Arabek. Emil pomyślał: si tu les avais vues sourire, et leurs dents briller entre leurs lèvres brunes...

Od nagości jej ręki, którą trzymał, ręki gładkiej i szczupłej, szedł na Emila rozkoszny płomień. Gdy mówił, głos mu drżał i cichnął. W sferze szelestu jej [ 162 ]sukni i zapachu perfum przebywał, jak w sferze ognia. Kręciło mu się w głowie. Doznawał pragnienia tak dojmującego, tak niecierpliwego, że wydało mu się, iż żadnej dotąd kobiety nie pożądał tak silnie. Musiał hamować się i z wysiłkiem opamiętywać, musiał przemocą powstrzymywać własne ręce, by nie spełniły jego szalonych chęci. Widział zamaskowane pośród koronek zapięcie stanika jej na piersiach, widział linję sukni, obejmującą jej wysmukłe kolana. Męczył się i aż uśmiechał bezsilnie. Nie pojmował, jak zdoła doczekać tej jakiejś chwili nieodzownej, gdy będą sami.

— Muszę widzieć panią jutro.

— Jutro nie mogę.

— To niemożliwe. Ja muszę...

Uśmiechnęła się leniwie, rozumiejąc. Ruszyła głową, patrzyła. Te oczy jej dręczyły go, wyzywały w cieniu.

Miała twarz śniadą o cudnym owalu, czarne, czarne włosy, brwi, rzęsy. I tylko krąg wąski oczów jasny, zimno błękitny, niezrozumiały.

— Gdzie pani będzie, ja wszędzie przyjdę. Gdzie pani będzie?

Odpowiedziała, że będą wieczorem w teatrze Niccolini — oboje z mężem.

Nie uzyskał nic więcej przed rozstaniem. Nazajutrz przez cały dzień czekał na tę chwilę. Poszedł z Fanem, wieczór spędzili tak samo we czworo, jak poprzedni.

Jej piękność niezwyczajna, jej zbyt bogaty strój ściągały oczy tłumu ku ich loży. Wiedziała to, ale nie była próżna. Była leniwa i obojętna. Lubiła raczej wygodę, niż tryumfy, raczej przyjemność, niż szczęście. Jej zmysłowość nie była namiętnością, tylko stanem.

Emil znów szalał od męki i przeczuwanej, [ 163 ]nieznanej rozkoszy. Patrząc na nią, słuchając jej głosu, myślał nieustannie o cudnych, dzikich, mściwych, złych pieszczotach, które jej wymierzy, jak karę. Będzie gryzł jej twardą, gładką, kremową szyję i małe piersi, przebiegłemi rękami będzie jej całej dokuczał, pieszcząc. Och, przestanie być taka leniwa i spokojna. Będzie płakała i prosiła o litość.

Ściskał po kolei jej palce, sztywne od ponawlekanych pierścionków. Podnosząc jakiś drobiazg upuszczony, wziął w dłoń jej nogę, cienką w kostce, jak pęcina antylopy. Groził, by nie igrała z nim. Żądał widzenia, jakby mu było należne.

Gdy Ephraïm z Fanem stanęli na chwilę w korytarzu, pocałował ją w szyję.

Zaledwie tylko cokolwiek przymknęła oczy, spokojna i bezpieczna w ogniach obudzonego pragnienia.

Z teatru poszli na kolację na via Tornabuoni. W drodze rozmawiali o odegranej sztuce, Emil nic o tem nie mógł powiedzieć.

Był znów przy niej.

— Jutro, — domagał się. Ale już sama, sama — —

— I dlaczego jutro? — pytała znudzona.

Szła bez wdzięku, jak zwykle kobiety wschodu. Ale miała niezrównaną linję postaci, cała owinięta w znikomy płaszcz teatralny z czarnej i brzoskwiniowej gazy. Mocna, prosta i wysmukła, jak łodyga rośliny.

— Więc dobrze, — powiedziała nagle, powoli i niechętnie, gdy już umilkł.

— Dobrze? O nieba! Kiedy?

— O dziesiątej rano.

Fala drżenia i niemocy przeciekła mu przez żyły. [ 164 ]Chwilę, idąc wpoprzek ulicy, trzymał ją pod rękę. Zupełnie cicho, prędko pytał:

— Gdzież to, gdzie?

— U pana, — odpowiedziała prosto.

Bicie serca zapierało mu oddech. Czuł, że mógłby tak czekać na nią bez tchu i gdyby nie przyszła, umrzeć. — Ona uważnie powtórzyła nazwę ulicy i cyfrę numeru, by to zapamiętać dokładnie.

U Doneya rozmawiali dość żywo wszyscy społem. Emil nawet cokolwiek wyłączniej zajął się Ephraïmem, z którym — bez szczególnej rzewności — wspominali sobie dawne wspólne lata szkolne i mniej dawne, uniwersyteckie. Nie skrępowany obecnością młodej żony, Ephraïm wymieniał różne imiona kobiece i przydawał do nich swawolne, choć z leniwem znużeniem czynione komentarze.

Pili dość dużo wina, ale Emil zachował całą swobodę i równowagę. Był spokojny, mając jej przyrzeczenie.

I ona była spokojna, choć je dała. — Łaskawie i obojętnie pozwoliła się emablować łysemu Fane’owi, a jej usta, cokolwiek bronzowawe, jak płatki niektórych storczyków, uśmiechały się leniwie i z drwiną.

Już wracając do domu drogą przez Porta Romana, Emil zapytał Jakóba, jak ma na imię pani Ephraïm — i z niejakiem rozczarowaniem dowiedział się, że poprostu Marja.

Dla niego była teraz córką Typhona i Chimery, tajemniczą Sphynx.

 
[ 165 ]

XXIX.

 

Cudny, pogodny florencki poranek, białawy od mgły i niebieski, stał w nieosłoniętych oknach sypialni. Emil nie spał już wcześnie.

Leżąc, mógł widzieć część zbocza doliny Arno. Ileż radości w tym poranku i w tem oczekiwaniu. Młodość, młodość — — I Emil pomyślał: jestem młody.

Zjadł prędko śniadanie, wyprawił służbę. Sam drzwi otworzył, gdy zastukała w nie starą mosiężną kołatką.

Była trudna do poznania, zmieniona bardzo — w miękkiej, białej sukience, w białym tenisowym kapeluszu i białym szalu. Mniej ładna trochę, ale zato dziwnie młoda. Jak dziewczynka.

Uśmiechnęła się wyczekująco, z zapytaniem w oczach, które, oświetlone przez dzień, były teraz jaśniejsze.

Usiadłszy, zdejmowała zwolna rękawiczki, kapelusz. Emil ukląkł przed nią i powiedział, że jest szczęśliwy. Przyjęła to, jak zwykłą grzeczność, i rozejrzała się po pokoju.

— Pan ładnie mieszka, panie hrabio, — powiedziała. — To pańska willa?

Podeszła do małej kanapki i położyła się na niej nawznak, z rękami pod głową, z założonemi smukłemi nogami — jakby była zmęczona.

Emil stanął u jej głowy i pochyliwszy się zwolna, całował lekko jej czoło, powieki, twarz.

Wcale nie myślał o zemście, o gwałtownych pieszczotach. Był kochankiem delikatnym i szczęśliwym. W objęciu łagodnem podtrzymywał jej ramiona i szyję i świeżemi ustami całował jej cudowne usta.

Nie wyciągnęła do niego ramion, nie otwarła oczu [ 166 ]przymkniętych. — Po chwili zwolna sięgnęła ręką do zapięcia bluzki i kolejno odpinała spinki. Wyciągnęła cienką, śliczną nogę i gestem wskazała, aby rozwiązał sznurowadła białego obuwia. Miała ciało smukłe, twarde i gibkie, skórę kremową, gładką, cokolwiek lśniącą, jakby namaszczoną olejkami.

Później spojrzała na bransoletkę z zegarkiem, której nie była zdjęła, i powiedziała:

— Już pójdę.

— Ach — już? — rzekł Emil.

Wstała i ubierała się z jego pomocą. Teraz zauważył, że guziki bielizny, zapinki przy gorsecie i podwiązkach, nawet spinki w bluzce i mankietach — wszystko to były brylanty. Była niemi obsypana. Ruszając się, migotała kroplami białego światła. — Już o dwunastej, umyta i świeża, wychodziła z bramy willi, śpiesząc do miasta na śniadanie.

Na jego podziękowania i wszystkie słodkie słowa odpowiedziała tylko to:

— Jutro przyjdę także.

Odtąd Emil miał śliczne przebudzenia. Na cóż mu były słowa miłości i wogóle słowa? Wolał, że przychodziła bez komentarzy — jak zresztą cały florencki poranek. Nie nazywał jej Marją — nawet w myśli. To była ona — albo już tylko baronowa Ephraïm.

Emil był teraz pełen werwy i humoru, miły sobie i nerwowo spokojny, jak zwykle w pierwszych tygodniach nowego romansu. Miał to złudzenie, że wszystko złe się skończyło.

Chociaż kochanka, nie przestała dlań być niezrozumiała i tajemna. Mógł ją określać, ale nie potrafił jej odgadnąć. Jej zmysłowość pochmurna, obojętna, na nic [ 167 ]niebaczna, jej smutna piękność, niewiadoma jej samej i zbyteczna, przechodząca jakgdyby jej kompetencję, jej życie bezosobowe, wegetacyjne — to wszystko pociągało go, zaciekawiało nieustannie.

Była obwieszona klejnotami w sposób, który już nie był niesmaczny, lecz stawał się perwersyjny i bezwstydny. Nosiła biżuterję, jak dzika kobieta muszle i szczęki ludzkie. Przez bluzki z batystu przeświecały twarde bransolety, wisiory, klamry, guziki, połyskiwały kamienie. Grzechotała temi kosztownościami, chodziła w nich, jak gad w łusce.

Emil pytał się: — Jaka jesteś, jaka jesteś?

Odpowiadała: — Ja nie wiem. — I nawet się nie uśmiechnęła.

Nie wiedziała, czy ma jakie wady i które to są. Nigdy o tem nie myślała. — Więc pomyśl, — prosił ją Emil. — Dobrze pomyślę, — odpowiadała z niechęcią. Ale nigdy nie dotrzymała przyrzeczenia. — I tak jest lepiej, — myślał Emil.

Wystrzegała się wszelkiej precyzji, jak grzechu. Lubiła wątpliwości i przybliżenia. Lubiła spojrzenia oczów poprzez złączone rzęsy i uśmiechy ust nieodemkniętych. W miłości miała nawyknienia, podobne do obrzędów, i nawet pewne własne pomysły, które traktowała z powagą dziecka.

Emil czasami się łudził, że poza jej słowami i uczynkami tkwi jakaś rzeczywistość, jej samej tylko wiadoma, jakiś nawet podstęp lub zdrada. Ale częściej miał pewność, że nie. Jeżeli bowiem coś jest, to coś takiego, o czem ona sama nie wie, czego nie byłaby w stanie zrozumieć.

Jej umysłowość nie była żadnym kluczem do jej [ 168 ]duszy. Od Fane’a wiedział Emil, że Ephraïm uważa swą żonę za bardzo niemądrą i nudną, ale ją lubi.

Była istotnie niemądra. Ale miała jakieś myśli i jakieś zaciekawienia. Jeszcze przed otrzymaniem chrztu, jako słuchaczka Sorbony, interesowała się światem religijnych wierzeń i dogmatycznych finezji. Badała sekty i odszczepieństwa różnych epok i wyznawała je po kolei. Zajmowała ją kwestja, czy śmierć istniała przed grzechem Adama i Ewy — i skłaniała się raczej ku herezji Pelagjusza. Jak wyznawcy Nestora, powątpiewała o dziewictwie Matki Boskiej. Gniewała się też, że arjanie przeklęci zostali przez sobór Nicejski. Uważała bowiem za słuszne, aby Bóg Ojciec starszy był od Syna.

Przyjąwszy katolicyzm, nawróciła się naprawdę i żałowała swych błędów. Przez czas dłuższy co rano jeżdziła na mszę. Czytała też Mémoires d’une Expalladiste, choć wiedziała, że są mistyfikacją, i wierzyła w nawrócenie miss Diany Vaughan, z którą, nieświadom jej nieistnienia, korespondował nawet kardynał Parocchi. Wierzyła w cuda, w obcowanie z umarłymi, w różnorakie prawdy okkultyzmu. Czerwonawa, zmysłowa mgła tych wierzeń była atmosferą, w której najlepiej oddychała jej dusza — leniwa, kobieca, bezkrwawa.

Rozstanie z Dianą odbyło się bardzo prosto. Emil przestał przychodzić do niej. Po paru dniach napisał list ze zdawkowem usprawiedliwieniem, że jest źle usposobiony i leczy się samotnością. Nic więcej. A ponieważ nie odezwała się doń ani słowem, nie wyraziła ani swego niepokoju, ani zdziwienia — więc mógł się i ze swojej strony widzieć urażonym łatwością, z jaką przeniosła ten cios.

Gdy po dłuższym czasie zjawił się w jej willi, [ 169 ]pociągnięty wrotem przyjazna ktora nadal cenił wysoko, ucieszyła się jak dawniej. Nie zapytała o nic, tylko pokazywała mu różne książki, przeczytane odtąd. Ale nie mówiła już do niego po imieniu, co w narzeczu jej nacji było łatwe i przeszło niepostrzeżenie.

Stosunek ułożył się odrazu według życzeń Emila — na gruncie owej doskonałej amitié, sympatji psychicznej, życzliwości dwojga ludzi, którzy się cenią nawzajem i nie mają do siebie żalu. W rozmowach z Dianą odświeżał Emil swe władze myślenia, uśpione milczącemi pieszczotami pani Ephraïm.

Raz kiedyś — napoły żartobliwie, napoły sentymentalnie — pozwolił sobie przecież wspomnieć o tem, co nazwał „erotyczną dygresją“ ich przyjaźni.

Wtedy, niejako odgadując jego myśli, czy nawet — uprzedzając obawy, powiedziała nieśmiało:

— Nie trzeba żałować, że minęło. Można tylko radować się, że było.

I prędko wąskiemi powiekami zakryła źrenice, dlatego, że się powiększyły.

Zresztą i romans z panią Ephraïm nie trwał długo. Jeszcze zanim wyjechała, Emil dowiedział się o niej od Fane’a, że jest w czwartym miesiącu ciąży.

— Nie wygląda na to, — rzekł, czerwieniąc się.

— Właśnie, niktby nie powiedział, — zgodził się Fane melancholijnie. — Henryk mi mówił. Taki jest szczęśliwy.

W głosie Fane’a dźwięczał smętny ton zazdrości. Miał już o tym czasie dość życia lekkomyślnego i bez celu. Marzył o wprowadzeniu pod swój dach jakiejś ukochanej kobiety, która po pewnym czasie stałaby się matką jego dzieci. Była to jednak rzecz trudna, [ 170 ]wymagająca decyzji i siły woli, na której Fane’owi zbywało.

Emil rozmawiał z przyjacielem, dbając, by nie domyślił się uczuć, które nim miotały. Nie mógł ochłonąć od ciosu tej wstrętnej, dziwacznej niespodzianki. Drżał z oburzenia, odrazy i jakiejś plugawej litości. Był do głębi zgorszony — tak, to właśnie czuł: zgorszenie.

Gdy jeszcze raz przyszła, nie mógł, — mimo postanowienia solennego — powstrzymać się, aby jej tego nie wypowiedzieć. Słuchała w milczeniu, niezadowolona ze sceny.

— No, więc cóż, — rzekła pogardliwie. — To jest przecież bardzo naturalne, skoro jestem zamężna.

Istotnie, było naturalne, Emil musiał to uznać.

Wszelako nie widywali się już odtąd. Emil miał na to za wiele przesądów.

 

XXX.

 

Przemijały świetne dni jesienne, zimne i słoneczne. Strzały armatnie, wciąż jednako głuche i odległe, dźwięczały na długich szybach okien pałacowych.

Po szerokiej, ocienionej staremi drzewami szosie, która oddzielała przestrzeń parku i zwierzyńca od pól uprawnych, przeciągały często oddziały żołnierzy.

Goście militarni zjawiali się co dni parę. Starszyzna miała schronienie w gościnnych pokojach na piętrze, korzystała skwapliwie z niedawno urządzonych nowoczesnych sal kąpielowych i zasiadała w osobnej jadalni, zaimprowizowanej w jednym z większych pokojów, sąsiadujących z kuchniami. Żołnierze wystawali [ 171 ]w izbach czeladnych, spali na ziemi w różnych zabudowaniach folwarku, w pustym spichrzu i stodołach, a myłi się w pralni, w suterenach — mimo lamentu usiłującej odwrócić ten dopust gospodyni. Byli zresztą wszędzie, na folwarku, w oficynach, na dziedzińcu, w parku po krzakach i w sadzie. — Zdarzało się nawet, że zajmowano część pokojów mieszkalnych, zamieniając je w plugawe izby domu zajezdnego.

Emil miał sposobność podziwiać matkę w tych warunkach. Od świtania czynna i nieprzejednana, z heroizmem znosiła wszystkie niebezpieczeństwa i prywacje. Była dobrotliwa, dobroczynna i mężna, jak przystało na nią i na moment dziejowy. Wspomnienia pogodne i niefrasobliwe długiej młodości zagłuszyła teraźniejszość, pełna troski i powagi.

Matka zmieniła się. Jej wyniosła postawa, brwi ściągnięte i skromna nad niemi koafiura, zdawały się niedostępne jakiejkolwiek słabości. W wielu sprawach zasadniczych osobiście porozumiewała się z przedstawicielami władzy militarnej. Zniewolona koniecznością, nie okazywała żalu, rozstając się z niejedną chlubą wzorowej swej stajni i obór. Drżała tylko o życie ulubionych i wielorakich kur, dla których we wszystkiem dopatrywała się niebezpieczeństw. Dotąd przecież istniały jakoś pomyślnie w swych kurnikach, urządzonych, jak buduary.

Stryjenka Róża, uwięziona w Kluwieńcach wraz z Dickiem, nie brała żadnego udziału w sprawach bieżących. Była tęga, czerwona i smutna. Wojna budziła w niej najposępniejsze refleksje swą dzikością i głupotą. Miała zresztą gotowe o niej zdanie w poezjach pani Ackermann, której kobieca dusza otrząsała się przed [ 172 ]okropnością roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego.

Na usposobienie stryjenki źle wpływał jeszcze niepokój o męża, który o tym czasie znalazł się w Wiedniu i jak powiadano — nie sam. I oczywiście, wszelki ślad po nim zaginął. — Z tego powodu matka okazywała bratowej współczucie i otaczała ją znacznemi względami.

Ze stryjenką właśnie i Dickiem przyjechał był Emil do Kluwieniec nieopatrznie, na krótko przed zamknięciem granicy. — Zdawało mu się, że jeszcze i tym razem alarm prasy jest przedwczesny. Zjawisko było zbyt niezwykłe, aby wydawać się mogło bliskie. Nadeszło przecież, o pierwszej już chwili przeobrażając życie ludzi od wierzchu do najgłębszego dna. Przeprowadzona przez wszystkie instancje życia, wojna stała się wciąż obecną rzeczywistością o mnóstwie kształtów, faz i symbolów, wyrażających przecież jedną prawdę, przed której poznaniem ludzie bronili się całym swoim instynktem samozachowawczym, jak przed śmiercią.

Emil odcięty z własnej winy od tych, z którymi teraz pragnął być, pojmował zwolna, że wojna nie jest czemś jednem i prostem, nie dającem się dalej rozłożyć, że to nie jest tylko przejście z bronią w ręku granicy obcego państwa. Tutaj widział Emil wojnę, jako olbrzymie, całkowite przeistoczenie życia socjalnego i psychicznego. Nic nie zostało na swojem miejscu, nic nie było wartością stałą, nic nie było prawem,

Patrząc wokoło, konstatował też wielką różnorakość w reagowaniu na ten kataklizm. Dla wielu wojna stawała się wyłączną treścią przeżywań, uniemożliwiała zwykłą pracę i jakiebądź normalne życie. Ci byli pełni trwogi o swe zagrożone dobro, albo, zatopieni w [ 173 ]rozmyślaniach, wpatrzeni w mapę, wierzyli w lepszą przyszłość, „jutrznię“ i tak dalej. Inni zaś zachowywali pewną współrzędność, równoległość życia dawnego, które jeszcze trwało, z tem nowem, które zaczęło się od niedawna, pozwalali sobie na dawne słabości i nawyknienia, na dawną niefrasobliwość.

Emila zdumiewała zarówno wojna, jak to zwykłe codzienne życie, trwające mimo niej i bez wiedzy przyczyniające się do dopełnienia jej olbrzymiego, fatalnego całokształtu.

Odwiedzając w Skalicznie ciotkę Sinodworską, Emil podziwiał jej spokój. Odmawiała modlitwy swoje i litanje, jeździła na mszę — jakgdyby nic się nie stało. Z kuzynów Emila nietylko Janek, ale młodszy Ryś znalazł się w tej chwili „po tamtej stronie“ i matka wiedziała przecież o nich, do czego należeli. Mimo to zachowała tyle siły ducha, że byłoby niewłaściwością wynajdywać dla niej naprzykład jakieś słowa pociechy.

W białe, rosiste, oblane słońcem i drżące od chłodu rano Emil, zziajany, jak głupi, młody psiak wchodził po schodach kamiennych na wielki ganek domu w Skalicznie. Z Adą Jahniatyńską i Niną Bietowską przez godzinę uganiali się po betonie placu tenisowego. Teraz rozsiedli się wygodnie w lakierowanych czerwonych fotelach, czekając łakomie pory drugiego śniadania. Ada miała brylant zaręczynowy na palcu, Nina była w lekkiej żałobie.

Obie pracowały w panieńskim, coś ratującym komitecie i, poznawszy się, zostały nagle przyjaciółkami. Nina często przyjeżdżała do Skaliczny, gdzie książę Leon osadził dla bezpieczeństwa Anielę z dziećmi i matką. Sam oscylował tymczasem między Warszawą i [ 174 ]Petersburgiem, czynny, jak zawsze, despotyczny, nieznośny i powszechnie szanowany. Nowe, przez wojnę obudzone sympatje i tkliwości orjentalne otwierały pole szerokie jego aspiracjom wrodzonym organizatora i dyplomaty.

— Gdy się czyta na słońcu, to później litery są zupełnie zielone, — rzekła ni stąd ni zowąd Ada. — Prawda? Niechno pan zobaczy —

Mówiła lekko i niedbale, trochę znudzona, a trochę, z nawyknienia, zalotna — pomimo braku objektu. Emila bowiem zaliczała już do swoich nieboszczyków.

Wziął z jej ręki gazetę i bezmyślnie popatrzył na komunikaty z placu boju.

— Może są i zielone, — odrzekł grzecznie, ale bez przekonania.

Wobec tłustej, ciężkiej i bardzo bezceremonialnej w manjerach Ady Nina Bietowska robiła trochę prowincjonalne wrażenie „panienki z dobrego domu“. Chociaż opanowana zupełnie przez despotyczną księżniczkę, gorszyła się często jej powiedzeniami, zarazem cokolwiek je podziwiając. Dawną niechęć Niny do Emila i jego matki osłabła z biegiem czasu, zwłaszcza, że Ada uczyła ją wyrozumiałości na wszystko. Nazywała ją swoją żoną i odpowiednio do tego darzyła kapryśną, protekcjonalną czułością.

— No, i kończy się chyba cała awantura — odezwała się znów po chwili Ada wzgardliwie. — Dziś już ledwo słychać tę strzelaninę.

— To tylko dlatego, że wiatr się zmienił, Ado.

— Może.

— A ty wolałabyś, żeby się skończyło? [ 175 ]

— Nie, wszystko mi jedno. Nie lubię zmieniać czegoś, co ma być.

— A jabym za nic nie chciała, — mówiła Nina — ja ciągle czekam, że oni przyjdą.

Ada się zaśmiała.

— Z nami będzie tak: oto się czeka w cichym dworku na przybycie wroga, zakopuje się dokumenty familijne, różne skarby i pamiątki, robi zapasy i zabezpieczenia, wypracowuje w mozole specjalną dyspozycję psychiczną. A tu z rozliczeń strategicznych czy innych przyczyn — wróg nie zjawia się wcale. Wzgardliwie kędyś zdala omija czekający dom. I budzi się okropny żal napróżno magazynowanego strachu — zawód, niesmak, prawie gniew — zamiast zwyczajnej ulgi, wyrażającej się tak klasycznie w symbolu dźwiękowym: uf.

— Ja wcale nie wroga czekam — rzekła Nina.

Ada wzruszyła ramionami i zwróciła się do Emila.

— Czy nie pomyślał pan nigdy, że wszystko lepiej jest, jak jest, niż jak powinno być.

— Nie, — odrzekł Emil.

— Hm — to znaczy, że pan nie kocha życia.

 

XXXI.

 

Emil czekał właśnie, jak Nina Bietowska. I był spokojny. Czas upływający zbliżał go tylko ku temu, czego pragnął gorąco.

Mimo wojny, denerwującej wszystkich, czuł się dobrze. Lubił pracować, czytać, myśleć o rzeczach zarówno dobrych, jak straszliwych. Lubił patrzyć na świat z hamaka, z tarasu, z różnych punktów parku. Lubił [ 176 ]żyć. Był pewny, że gdyby nie choroba. mógłby mówić o sobie: jestem szczęśliwy.

W myśli odpowiedział sobie sam na dziwaczny zarzut, zrobiony przez Adę. „Kocham właśnie wszystkie jego możliwości“.

Gdy jej przy następnem widzeniu powtórzył tę wymyśloną przedtem odpowiedź, zauważyła, dość zdaje się słusznie, że „możliwość to jest to właśnie, czego niema“.

Emil zresztą nie wdawał się z nią w spory. Nie była mu do niczego potrzebna.

Ona natomiast, nudząc się pośród gromady kobiet w Skalicznie, poszukiwała jego towarzystwa. Niekiedy przyjeżdżała do Kluwieniec, zdobywając się na wiele dziewczęcego wdzięku w stosunku do obu starszych pań. Emil obwoził ją samochodem po prześlicznej okolicy rodzinnej, wystrzegając się jednak wszelkich reminiscencji erotycznych. Pogodziła się z tem dość łatwo.

Kiedyś, ruchem ręki pokazując niejako łoskot strzałów, powiedziała:

— Czy myśli pan, że Justyn tam naprawdę jest? że się bije?

Odrzekł z przykrością:

— Tego nie wiem. Ale powinno tak być.

— Ja sobie zupełnie tego nie mogę wyobrazić, żeby oni się naprawdę bili. To była zupełnie taka zabawa w żołnierzy.

Emil milczał. Były chwile, że i jemu wydawali się nierzeczywiści. Może tylko: zrezygnowani wobec nieoczekiwanej potęgi zbiorowego wroga.

Ada mówiła:

— Wojna jest bardzo podatna do stylizacji. [ 177 ]Naprzykład Nina powiedziała mi wczoraj: — Zdaje się, jakbyśmy żyły w jakimś świecie z piosenki. — Bo ona widzi wojnę w kategorjach romantycznych: darcie szarpi, pielęgnowanie rannych, kobiety w żałobie, pierścień złotolity na ręce białej, odciętej i zjadanej przez kruka, wreszcie ułan i panna na łące w kwiatach. Jest mnóstwo gotowych patronów z lat kościuszkowskich, z trzydziestego pierwszego i sześćdziesiątego trzeciego, które dadzą się tu przyłożyć i ostatecznie pasują. Ale można też uważać wojnę za coś zwyczajnego, żywego, teraźniejszego. Można ją widzieć w świetle konjunktur politycznych, szwindlów parlamentarnych i telegramowej blagi. Mojem zdaniem rzeczywistość i teraźniejszość wcale nie pomniejsza zjawiska. Właśnie jest tem bardziej przerażająco olbrzymie, im mniej ma doniosłe motywy i sprężyny.

Urwała, sądząc, że Emil jest zgorszony. Po chwili ciągnęła figlarnie:

— Tak samo i ja. Mogę sobie myśleć, że mój ukochany, względnie luby, przelewa oto w tej chwili krew za ojczyznę, nie mając żadnej pewności, czy ją wywalczy. Albo zupełnie inaczej: że jedna z moich flam — jedyna, którą przypłaciłam narzeczeństwem — robi właśnie teraz jakieś głupstwo, z którego nic nie przyjdzie ani ludzkości ani ojczyźnie — jedynie po to, aby nie zaprzeczyć legendzie o polskiej lekkomyślności.

— Takie jest właśnie wobec tej sprawy stanowisko pani brata —

— O, wcale nie! Przecież jedno i drugie jest zarówno prawdziwe, tylko wyrażone inaczej. Treść jest ta sama, różnica cała sprowadza się do formy, do stylizacji. — Pan woli widocznie żyć w świecie z piosenki, [ 178 ]a ja wolę zwyczajny świat, bo jest mądrzejszy. — Ale czy oni mają rację, czy nie — tego nie wie ani pan, ani ja.

Emil wolał być sam, niż z tą dziewczyną — to wiedział napewno. Ale nie był dość odważny, aby jej jawnie unikać.

W samotności nie myślał, kto ma rację. Wiedział, że z chwilą, gdy stanie się to możliwe, będzie z nimi. Uczuwał to już nie jako pragnienie, lecz jako usuwający wszelkie wątpliwości obowiązek.

Jednego dnia zobaczył z długiego okna sieni, pośród pełnej, doskonałej zieleni klonu trzy duże liście, powleczone barwą soczystego fjoletu. Uważniej patrząc, pojął, że tak zaczynają usychać te trzy pierwsze. Wiedział, że wszystkie staną się niezadługo naprzód fjołkowe, a później różowawe, złotawe i wreszcie ciemnozłote, jak mosiądz.

— Jesień, — pomyślał z uśmiechem, bez cienia smutku. — Więc cóż? Niema nic smutnego w jesieni, jeżeli nie zaniedbało się wiosny. Jak niema nic smutnego w śmierci, jeżeli życie było piękne i doskonałe, jeżeli wypełnione było do dna, jeżeli wypełnione było, jak przeznaczenie.

I na widok tych trzech liści, okrytych głębokim fjoletem, Emil pomyślał o swej wiośnie ostatniej, wiośnie florenckiej, która była jego trzydziestą wiosną.

Wspominając ją, Emil przecież nie był sprawiedliwy. Jego uczucie wdzięczności zwracało się zawsze nie ku pięknej baronowej, która tak wiele dała mu rozkoszy, lecz ku Dianie, której tyle miał do zarzucenia. Myślał o niej z tkliwością, choć bez tęsknoty.

Przyszedł był do niej — w jeden z ostatnich wieczorów przed odjazdem do kraju, a już po zerwaniu [ 179 ]z panią Ephraïm. Napozór nie orjentowała się w niczem — pełna zawsze dla niego łaskawej, czystej, szlachetnej przyjaźni.

Właśnie miała w rękach Hamleta. Mówiła coś o naturze jego piękności. W Szekspirze ceniła najwięcej nie obraz spraw i namiętności wiecznoludzkich prostych, elementarnych, ale właśnie jego indywidualny przekrój tych zjawisk, wyjawienie ich zawiłości, ich zupełnie nowoczesnej subtelności. I później czytała trochę nieśmiało, posuwając palcem, by też widział: I did love you once — to mówi do niej Hamlet, gdy ona jeszcze kocha. — Indeed, my lord, you made me believe so — tylko te słowa...

Przebiegła prędko oczami ową scenę, gdy królewicz siada u stóp Ofelji, gdy raczy żartobliwie usiąść. Przekreśliła ją jakby ruchem palca. I przeczytała te wyrazy:

You are merry, my lord.

Who, Y?

Ay, my lord.

A później dodała, nie patrząc na Emila:

— Tak mało, tak mało... Taki krótki, niedbały djalog miłosny. A przecież widać że musiała go kochać straszliwie, że każde to słowo wymawiała ze szczękaniem zębów, z pobielałemi ustami.

Emil pamiętał, że doznał wtedy szczególnego smutku na myśl o tem, co jest możliwe, ale nie jest dane, co jest zrozumiałe, ale nie da się odczuć.

Pamiętał, że pochylił się wtedy nad Dianą i wziął w dłonie jej szyję — gestem pieszczoty i gniewu. I usta jej smutne przyciągnął do swoich ust. Nie [ 180 ]odmówiła mu siebie, nie chciała przyłożyć ręki do zbrodni, jakiej dokonał na ich szczęściu.

Na te ostatnie dni stała mu się, jak dawniej, kochanką pieszczotliwą, delikatną, mądrą, dyskretną i czułą. Rozumiała, że wszystko to jednak nic już nie znaczy i nie zatrzymała go ani jednem słowem, gdy odjeżdżał.

 

XXXII.

 

Strzały zbliżały się wciąż bardziej, przyspieszone i jakby napęczniałe w chmurnem, dżdżystem, jesiennem powietrzu. Szyby dźwięczały, dom się wzdrygał. Huk armat rwał powietrze tuż jakby za parkowym murem.

Emil czekał, zupełnie gotowy. Ale teraz bez żadnej radości. Odkąd bowiem własnemi oczami ujrzał cierpienia i umarłych, w tej już walucie obliczał sobie przegrane i zwycięstwa.

To znaczyło, iż wiedział, że aby wreszcie tu przyjść, będą się musieli przebić przez wał ludzkiego ciała, nasiąkły, jak gąbka, krwią. I że wielu swoich zostawią po tamtej stronie. Wiedział, że trzeba jeszcze wiele cierpienia i wiele twardej wojennej pracy, aby to się stało.

Wciąż przychodziły wiadomości, że „są“ już tu lub tam — jeszcze bliżej, ciągle bliżej. W różnych stronach paliło się nocami niskie, chmurne niebo.

Aż nareszcie linja frontu weszła w granice obszarów kluwienieckich.

Jednego wieczoru folwark, zabudowania, domki oficjalistów zalało mrowie żołnierzy. Starszyzna, jak zwykle, objęła lewe skrzydło pałacu z pokojami [ 181 ]gościnnemi na piętrze. Nazajutrz zrana wjechały w otwartą bramę długim szeregiem sanitarne samochody. Przez sień wnoszono rannych do wyprzątniętych już wielkich sal.

Wszystko odrazu się zmieniło. Teraz dopiero jakby stało się jasne i zrozumiałe, ukazało swój właściwy sens. — W ruchach, twarzach, wszędzie smutny pośpiech, niespokojna powaga. Nawet to, co po raz pierwszy słyszane, wydaje się nie do zniesienia: ludzki jęk. I to już miało swoje miejsce, swą przewidzianą, ustaloną wartość pośród rzeczywistości.

Rodzinie Worostańskich pozostawiono na mieszkanie zaledwie kilka pokoi. Matka z Emilem kazali tam poznosić cenniejsze przedmioty z zajętych sal tak, że z trudem można się było poruszać wśród nagromadzonych w pośpiechu i bezładzie gratów.

Całą pościel zapasową oddano na użytek rannych. Wielu mimo to leżało po ziemi na nagich siennikach, lub czembądź okrytej słomie.

W największej sali dywan, na stałe przymocowany do podłogi, pozostał. Ranni leżeli tu szeregami, prawidłowo, jeden za drugim, jak litery napisu, który musiał coś znaczyć.

Na razie leżeli tak nawet — prawie bez pomocy. Oficerowie objaśniali, że oczekuje się tu właśnie oddziału sanitarnego, który nie wiadomo czemu jakoś nie przybywa. Większość rannych opatrywała się sama lub wzajemnie. Niektórzy nadciągali z linji o własnych siłach, doczołgiwali się do bramy, leżeli na żwirze alei koło gazonu, u schodów ganku. Bitwa wciąż trwała i wciąż przybywali nowi. Zajęto na szpital jeszcze dwa pokoje. [ 182 ]

Wszyscy żołnierze złorzeczyli owemu oddziałowi sanitarnemu, a jakąś księżnę, która go podobno sumptem własnym ufundowała, przeklinali najgorszemi wyrazami.

Mimo niechęci Emil musiał na własną rękę organizować pomoc dla rannych. Nie od tej strony przecież zamierzał przystąpić do powagi wojny. — Z miasteczka przywieziono starego felczera, gdyż dwaj młodzi, zarówno jak miejscowy lekarz, wyjechali na samym początku wojny. Prócz tego dwie panienki, córki kluwienieckich urzędników, które przechodziły kurs sanitarny, ofiarowały swą pomoc. Wszystko to znaczyło bardzo niewiele, zwłaszcza, że brakło środków opatrunkowych.

Z domowników tylko matka cały pierwszy dzień spędziła w szpitalu. Ona — zawsze leniwa, kapryśna i lekkomyślna, wobec nieszczęścia stawała się nie do zastąpienia.

Stryjenka natomiast, głęboko odczuwająca cierpienia świata, niczem nie dała się zwabić do pomocy. Zupełnie nie mogła znieść wrzasku rannych i widoku krwi. Nazajutrz rano z Dickiem i jego guwernerem wyjechała do Skaliczny. — Temi samemi końmi przyjechała stamtąd Ada i Nina, obie już wykwalifikowane infirmierki.

Emil znalazł je w największej sali, obitej ponsową materją pośród płatów białego marmuru i złoceń. — Tu cała podłoga była żywa, zewsząd wyciągały się ręce, chwytające za ubranie, chcące przytrzymać ten bezsilny cień ulgi czy nadziei. Duszne powietrze pełne było różnych nieustających głosów. Stękanie, skowyt, długi jęk, wołanie o chleb, przekleństwa i płaczliwe prośby. Emil pomyślał: „Oni mogli wcale nie być chorzy, to [ 183 ]wszystko wcale nie było konieczne. To się mogło nie stać“. Ale sam prawie w to nie wierzył. Także — nie chciał wierzyć.

Po pewnym czasie wszystkie te głosy spłynęły w jeden szum monotonny, obojętny, nie obudzający już współczucia. Stały się tłem.

I właśnie na tem tle wycinał się teraz jaskrawo jeden głos donośny, wysoki, histeryczny krzyk tego, który już konał.

Leżał daleko od środkowego przejścia, równolegle do innych, w szeregu. Miał od wybuchu granatu obdarte z mięsa nogi i ręce i bok wypruty, wypalony aż do wnętrzności. Ruszał się trochę, miał oczy i usta otwarte. Jego krzyk przejmował strachem, był trochę zwierzęcy, trochę nawet kobiecy czy dziecinny. Słowa znaczyły, że chce tylko, żeby go dobili. W długich jękach natrafił wreszcie na tę jedną wysoką nutę — najodpowiedniejszą — i przy niej pozostał do końca. Wołał, zaklinał, żeby go dobili, szło mu o to jedno, tylko o to. Ale właśnie omijano go zdala, nie wiedząc, jak do niego przystąpić. Później dopiero odważyła się pójść tam Nina. Coś do niego mówiąc, nachylona, uklękła.

Widać było, że cierpiał straszliwie — nad wszelkie słowo, ponad możliwość. I przytomności nie tracił. Konał powoli i przytomnie, tak cierpiąc. Co mogła mu mówić, co mogła mu znaleźć do powiedzenia — Emil nie rozumiał. — Chciał tylko umrzeć. Czyż nie miał do tego prawa?

Emil nie poszedł w tę stronę za Niną — przez dziwny upór i trochę przez wstręt do siebie. Ada powiedziała trafnie, że szkoda tam czasu, gdzie nie można już pomódz — i nie szła także. Oboje stali obok [ 184 ]starszego żołnierza z brodatą twarzą i zmieniali mu opatrunek na przestrzelonej dłoni.

Emil myślał: śmierć od śmierci różni się bardziej, niż nieraz od życia. Cóż znaczy dostać kulę w serce — i paść na wznak i z jednym krótkim okrzykiem umrzeć, cóż znaczy gasnąć cicho, uchodzić krwią z otwartej arterji — blednąć — chłodnieć i mdleć — aż do nicości — wobec tego wytężonego trudu, tego mozołu cierpienia, trwającego dzień, noc i jeszcze dzień? Myślał, że jest w śmierci niesprawiedliwość większa od najcięższych krzywd życia.

Był już zmierzch, kiedy nagle wydało się, że nastała cisza, chociaż klangor zmieszanych jęków trwał ciągle. To tamten umilkł. Nina przyszła i powiedziała, że umarł.

Prędko zajęła się innymi. Robiła sobie wyrzuty, że pozostała przy nim tak długo. Ada miała rację. Przecież było wiadomo, że nic tam już nie można było pomódz.

Dopiero na czwarty dzień zjawił się oddział sanitarny. W chłodne, słoneczne południe wjechała konno przez bramę młoda kobieta w oficerskim mundurze i w spodniach, otoczona paru oficerami sanitarnymi. Zsiadłszy z konia przed pałacem, zażądała widzenia z panią domu i przedstawiła się jako księżna Jaszwin. Poprosiła o oddanie jej jeszcze jednego pokoju, co równało się rozkazowi i co wypadło uwzględnić.

Była wesoła, żywa, nieładna, o skośnych czarnych oczach i żywych rumieńcach. Jeden z oficerów sanitarnych, porucznik Kolenkin, zamieszkał zupełnie oficjalnie w tym jednym z nią pokoju. Był niższy od niej, wątły, melancholijny i miał cokolwiek nierówne łopatki. [ 185 ]Oboje zainteresowali się natychmiast instalowaniem i posiłkiem, wcale nawet nie wchodząc do sal z rannymi, którymi zajął się jednak personel oddziału i służba.

Księżna najczęściej siedziała u siebie. Pozatem grała doskonale w bilard i tennis. Wyjeżdżała też konno z oficerami na spacer po parku i okolicy. Jej pokój codzień do południa był zamknięty i nikt nie śmiał jej budzić.

Ponieważ oddział stracił niedawno jedynego lekarza, więc w szpitalu działy się rzeczy straszne. Nina, która już była odjechała, wróciła znowu, ale bez Ady.

Z powodu braku miejsca, gdy przybywał nowy transport rannych z placu boju, umierających wynoszono po prostu na dwór, nie czekając aż skonają. Trupów nie grzebano, tylko niesiono na dziedziniec przed kuchniami, gdzie w krzakach brzozowych był dół cembrowany, pełen śmieci. Na śmiecie wyrzucano trupy.

Jednego dnia Emil zastukał do pokoju księżny. Spytała wesoło, o co chodzi.

Usłyszawszy nazwisko Emila, uchyliła drzwi i wysunęła się przez nie w ponsowym jedwabnym negliżu, niedopiętym na piersi. Emil zażądał grzebania zmarłych, wskazując na niewłaściwość pozostawiania ich na śmietnisku.

— Dobrze. Niechaj pan trochę poczeka.

Domknęła drzwi i Emil słyszał rozmowę dwóch głosów, a później głośny śmiech księżny.

Wyszła po chwili już w mundurze i czapce na fryzowanych włosach. Krzyknęła na żołnierza i wysłała go z poleceniem. Natychmiast wybrano miejsce na [ 186 ]groby — gdzie nie było korzeni, na łączce, rozdalającej drzewa parku, zupełnie niedaleko okien.

Księżna z paroma oficerami stała na tarasie — cała w słońcu, w uśmiechach i rumieńcach. Porucznik Kolenkin, wątły i blady, usiadł nieco opodal, na niskiej poręczy schodów.

Patrzyli wszyscy, jak przenoszono tędy umarłych. Trupy były długie, sztywno wyciągnięte i prawie nagie.

Jeden z niesionych tak miał rękę prawą dziwnie w górę wykręconą, podniesioną jakby ku skroni — ostatnim, niewytłomaczonym gestem bólu, czy może przedśmiertnego strachu.

Księżna szpicrutą pokazała go oficerom.

— Patrzcie no, jaki służbisty — zawołała ze śmiechem. — Nawet po śmierci robi przed nami pod kazyrjok.

Oficerowie śmieli się, wpatrzeni w młodą kobietę. A słońce dobrotliwie ogrzewało tę scenę na tarasie kluwienieckiego pałacu.

 

XXXIII

 

Emil był rozczarowany. Tak pewnie czekał, tak bardzo pragnął. Nie wątpił wcale, że oni przyjdą, że skończy się jego samotność i niemoc. — Ta pewność nadawała sens mijającym dniom, sprawiała, że wszystko można było znieść, że wszystko było drogą tylko do tego najważniejszego, co przyjść miało.

Nie przyszło jednak. Oddalające się, cichnące gdzieś w głębinie świata echa artyleryjskich zapasów mówiły mu, że oto się łudził i że łudzili się oni. Wszystko przepadło. Nie zmieni się już nic. Powróci [ 187 ]upragniony przez wszystkich tutaj spokój i bezpieczeństwo. I tak zostanie.

Emil miał myśl niewolniczą, bierną i jak sobie sam powiadał: lepką. Już dawniej wystarczyło mu poznać nowego człowieka, usłyszeć wiadomość, ujrzeć zdarzenie — by na czas pewien wypełnić sobie świadomość doszczętnie. Myślał już nieustannie o tem jednem, określał to i osądzał, ustosunkowywał się do tego po sto razy wciąż trochę inaczej, wciąż niby w sposób bliższy prawdy, wciąż na nowo.

Każde nowe zjawisko stawało się dlań pretekstem do ogromu myślowej zupełnie jałowej pracy. Nie mógł znieść, gdy zostało w tem jeszcze coś, nieprzemyślanego do końca, coś niejasnego. A zostawało zawsze — aż do następnego wrażenia.

I tę pracę myśli, upartej i wyłącznej, uczuwał jako walkę. Każda rzecz i każdy człowiek — to było coś obcego, co mu przemocą z zewnętrznego świata wtargnęło w obręb wiedzy, coś wrogiego, co się już na zawsze narzucało jego pamięci. Musiał to tak jakoś przerobić, ukształtować w sobie, aby mogło tam zostać, nie raniąc wszystkiego naokoło, nie zadając bólu.

Tak teraz nienawistnie myślał o tej wojnie, widzianej tu, na tyłach, tu właśnie po raz pierwszy doświadczonej. O tej wojnie, z której może nie dane mu będzie doznać już nigdy nic innego, nic więcej.

Było okropnie. Wlókł się długo pochmurny dzień jesienny, bez deszczu. Egzotyczna księżna siedziała zamknięta w pokoju z nowym swym kochankiem, niedawno przyjezdnym oficerem sztabu. Ranni jęczeli monotonnie, dopominali się zmiany opatrunków. Ktoś głośno krzyczał na posługacza, ktoś płakał. [ 188 ]

Wątły porucznik Kolenkin snuł się teraz bezdomnie po pałacu, omijając sale szpitalne. W wędrówkach swych natrafił na źle zamknięty, dawny mały salonik, gdzie wśród nagromadzonych mebli znalazł doskonały fortepian Steinvaya.

Otworzył go i grał — gorączkowo, skwapliwie i bez wytchnienia, widocznie oddawna łaknący muzyki.

Ów salonik przytykał bezpośrednio do sali szpitalnej. Stała tu mała kanapka, na której drzemała czasami Nina, chcąc być blisko chorych. Zdarzało się często, że po parę dni nie zdejmowała ubrania i nie zaznała innego spoczynku.

Stojąc w jasnym korytarzu, zastawionym dawniej południowemi drzewami w kubłach zielonych, Emil słyszał naprzemian Debussy’ego i krzyki szpitalne. Drżał z oburzenia, z bezsilnego gniewu.

Po pewnej chwili Kolenkin zaczął śpiewać. Zrazu cicho nucąc, prawie nieśmiało, — później głosem pełnym, donośnym, głuszącym jęki, bezwstydnym. — W perspektywie korytarza widać było kiężnę Jaszwin w męskiem ubraniu i młodego oficera sztabu, jak szli we dwoje do saloniku — posłuchać muzyki.

Emil cofnął się na ganek i zeszedł po stopniach na żwir alei, jeszcze nieobeschły, ciemny od wilgoci. U wejścia do parku wyjawiały się pierwsze pustki i nędze, pierwsze bezwstydy jesieni. Brunatne, skurczone liście bzu walały się po ziemi, nagie gałęzie odsłaniały grunt wilgotny, poprzerastały pędami, usiany okruchami gałązek i listków. Wszędzie było biedno i przejrzyście.

— Czegóż tak się męczę? — myślał Emil. — Czegóż tak chcę i pragnę za wszelką cenę? Właśnie tego: chcę, [ 189 ]aby w tym tu domu, w krzywdzie, w nędzy, w cierpieniu tarzali się i wyli po tych tapczanach — Polacy. By te przekleństwa, te dziwne powiedzenia, te straszliwe, jedyne słowa mąk — były polskie.

U wrót parku ujrzał Emil Dicka z guwernerem. Ci już od śniadania zdążyli zrobić duży spacer szosą. Emil szedł ku nim, przezwyciężając odruch niechęci.

Dick, duży, tęgi, o lnianych włosach, różowych rumieńcach i szerokim uśmiechu, był uosobieniem zdrowia. Grube łydki ukryte miał w pończochach, uda w krótkich majtkach sportowych. Był silny, zdolny, inteligentny i cnotliwy.

Lubił konie i psy, polował racjonalnie, bez namiętności i bez przymusu. Lubił wszystkie sporty bez predylekcji szczególnych. Dla kobiet był grzeczny zupełnie jednakowo, bez uwagi na sferę i wiek. Nie miał ani jednej dotąd niewłaściwej przygody, wzorowo przechodził przez szkoły, zyskując pochwały przełożonych. Jego pogląd na życie był już wyrobiony, pozytywny, praktyczny i pod każdym względem lojalny. Zamierzał być dobrym obywatelem i dobrym Polakiem, nie mieszając do tych ambicji ani cienia jakiegoś romantyzmu. Podobnie, jak jego matka, był pacyfistą i wojnę uznawał za dziki pomysł paru dyplomatów.

Emil nie znosił kuzyna, taił to przecież starannie. Często nawet potakiwał stryjence Róży, gdy mówiąc o synu, nie umiała wrost znaleźć słów na wydanie wszystkich zalet jego i wartości. Często też towarzyszył Dickowi w jego zabawach i wycieczkach, aby się właśnie pognębić i przezwyciężyć. Sam znowu niechętny sobie i do głębi nierad z tego, jaki jest — myślał jednak prawie z przerażeniem, że mógłby stać się takim, jak [ 190 ]Ryszard. Tamten zaś wcale nie chciał być innym i było mu najlepiej tak, jaki był.

Podchodząc, Emil rozpoczął rozmowę. Właśnie z przechadzki powracali z wiadomością, że pałac zajęty zostanie dla sztabu, a oddział sanitarny przesunie się znów dalej za wojskiem — odpowiednio do przesunięcia się linji frontu. Wywożenie rannych koleją miało się rozpocząć w najbliższych dniach.

Guwerner, pan Skowiatyński, wyższy nieco od pupila, szczupły i blady, mówił ze zwięzłością i obojętną powagą. Był to ubogi młodzieniec, dwudziestoparoletni, o własnych siłach przedzierający się przez szkoły, ubrany tanio, czysto i ze staraniem. Twarz miał niewielką i piękne pośród niej oczy, zato usta gminne, nos zadarty i uszy wyraźnie odstające.

W początkach Emilowi wydawał się kimś pociągającym, mogącym coś ciekawego powiedzieć o smutku i mozole ubóstwa. Podejrzewał go o socjalizm i rewolucyjność. Nawet brzydota uszu i rąk i kolorowość czystej bielizny stanowiła pewien egzotyzm.

Chcąc go ośmielić Emil powiedział doń kiedyś coś żartobliwego o Dicku. Pan Skowiatyński objętnie odrzekł, że tak właśnie jest dobrze. Nie podjął wcale łaskawie mu rzuconej nici porozumienia.

Wogóle nie starał się podobać w domu. Był poprawny, lecz mało grzeczny w stosunku do młodszej i starszej pani. Nie chwalił ucznia, nie zajmował się nim ani o kwadrans dłużej, niż to powiedziane było przy układaniu planu.

Usuwał się skwapliwie z towarzystwa, od jedzeń, od czytań wspólnych, od łączących wszystkie stany trosk politycznych — nie przez delikatność, jak wydawało [ 191 ]się na razie, lecz poprostu przez cenienie swego czasu. Otoczenie było mu zupełnie obojętne i ta obojętność nic nie udana, a nawet nie świadoma zwróciła na niego uwagę, sprawiła, że stopniowo stał się w domu kimś ważnym. Nawet Nina i Ada, które nie dostrzegały go z początku, później wyrażały się o nim z kpinami i ze złośliwością.

Wciągnięty do rozmowy, właściwie tylko odpowiadał na pytania, zresztą chętnie i rozsądnie. Istotnie masę rzeczy pamiętał, wszystko wiedział na pewno. Każdą miejscowość, wymienioną w wojennych telegramach, umiał pokazać na mapie, pamiętał które państwo jakie ma jednostki bojowe, ile pancerników, znał wartość wszystkich monet, treść traktatów handlowych z różnych lat, formy rządu każdego państwa, imiona panujących i ich rodzin, daty różnych wojen i pokojów. Z całej tej swojej wiedzy nie był, mimo młodego wieku, dumny. Czuło się raczej, że poprosu nie rozumie, jak można tego nie wiedzieć. A zdziwienia tego nie wyraża tylko przez pewien rodzaj pobłażliwości. — Bez żadnego ze swej strony starania, pan Juljan stał się wyrocznią w domu, a stryjenka Róża marzyła, aby Dick był jaknajdłużej pod jego kierunkiem.

W Emilu obudzał też zainteresowanie, połączone z zawiścią i niechęcią. Był właśnie, jak te dzieci ludu w typie Sorela i disciple’a — niegdyś w szkole w Paryżu, później w organizacji w Krakowie, — ci, których poszukiwał, mimo niechęci, i którym był niepotrzebny.

W stosunku do tego jednak Emil oprócz niechęci i zawiści uczuwał jeszcze obrzydzenie.

Szli teraz ku domowi, gawędząc, przyczem inicjatywa była po stronie Emila. — Jest inny, — myślał [ 192 ]jednocześnie Emil, — więc powinien mi być miły. Jest idealny i wzorowy. Jest zgodny ze swoim typem. Mogę uczuwać zazdrość, ale czemu czuję wstręt, niewyrozumowany wstręt fizyczny? A czyjże to równy, pogodny ton głosu oddawna i niepostrzeżenie pragnę naśladować?

Mówili o wojnie, o stosunku do niej zwyczajnego człowieka, tu, na tyłach. Emil robił niezręczne aluzje do obowiązków Polaka. Pan Skowiatyński rozumiał je inaczej. Na każdym stanowisku jest się żołnierzem sprawy ojczystej.

Emil wiedział dobrze, że tamten ma na myśli ostatni rok prawa, którego studjowanie zmuszony był przerwać, — oraz utrzymywanie ze swej pracy jakiejś niedołężnej matki i dwuch sióstr.

— Człowiek jest tem, z czego wyrasta, — mówił pan Juljan tonem informacji. — Zawiera w sobie swoje dzieje. Jego skarbem jest tradycja i mowa. Jego treścią najbłębszą jest ojczyzna, rodzina i religja.

— Więc? — mruknął Emil, pragnąc wiedzieć, jak się to da zastosować praktycznie.

— Ze swej strony, — ciągnął pan Skowiatyński, — każdy człowiek jest twórcą życia. Jego wartość mierzy się zdolnością do czynu, do czynu — owocnego — —

— No tak, ale czem się mierzy wartość czynu?

— Tylko jego rezultatem społecznym oczywiście, jego pożytkiem.

Pan Skowiatyński spojrzał na zegarek, wyjęty z kieszeni skórzanego pasa. Była pora lekcji, odszedł więc z Dickiem do pracy, pobieżnie to Emilowi wyjaśniając.

Emil stał na ganku i patrzył za odchodzącymi. Wiedział o tym Skowiatyńskim, że nie czuje żadnego [ 193 ]niesmaku po wygłoszeniu tych prawd. Nie czuje nietylko niesmaku, ale i zadowolenia, że się wypowiedział. Niema w nim już nic o tej chwili, prócz myśli o czekającej go pracy, którą wypełni sumiennie, z całem poczuciem obowiązku.

— Ten dojdzie — myślał zawistnie Emil. — Ten zwycięży.

 

XXXIV.

 

Wszedł do domu. Przez korytarz przemykała się szybko Nina. Ujrzawszy go, stanęła w niepewności, jakby nie wiedząc, gdzie ma uciec. Jej biały fartuch był brudny i powalany krwią.

Stała tak chwilę i patrzyła. Wydawało się, że wysiłkiem powstrzymuje bicie swego serca i ciemne płomienie oczów.

— Co się pani stało? — zapytał Emil zdziwiony.

Jeszcze usiłowała się uśmiechnąć swym trudnym uśmiechem.

— Ja nie powinnam płakać — powiedziała, zamykając oczy. — Jakże ja mogę płakać, — powtórzyła ze szlochaniem. I odwróciła się, zakrywając łokciem czoło.

— Czy panią spotkała jaka przykrość?

— Nie, nie, — broniła się, odchodząc o parę kroków dalej. — Dziś było trzech i wszyscy po kolei umarli.

Prosił, aby się tem nie przejmowała. Na razie chciał zaprowadzić ją do najbliższego salonu, ale na nowo posłyszał stamtąd muzykę.

— Ja wiem, to jest najpiękniejsza śmierć, — mówiła we łzach. — Ich nie trzeba żałować, przecież umarli za ojczyznę. Ale ten mały, ten ostatni — tak się męczył. [ 194 ]

– Niechaj pani pójdzie ze mną do pokoju matki. Niech pani tam odpocznie. Pani znowu wcale nie spała. Już dosyć tego. Jutro sam odwiozę panią do Skaliczny.

Teraz Nina przestała płakać.

— Czy to prawda, że wszystkich mają już niedługo stąd zabrać?

— Podobno tak.

— Ach, Boże! Będą przecież umierali w drodze. Są tacy, że ich wcale nie można ruszyć.

— No więc, właśnie, to pani jutro wróci do domu. Cóż tu można pomódz w tem wszystkiem.

Nina otarła łokciem ostatną łzę na suchym policzku.

— Ja już zostanę póki ich nie zabiorą. Ja tu wolę. Wszystko jedno.

I dodała z westchnieniem.

— Ja bardzo lubię być przy chorych.

Wymógł przecież na niej, że poszła do pokoju pani Worostańskiej. Odprowadziwszy ją, powrócił na to samo miejsce w korytarzu i po pewnem wahaniu wszedł do salonu. Ułomny oficer siedział teraz przy fortepianie sam, śpiewając i akompanjując sobie z pamięci. Wydawał się dziwnie nędzny i żałosny, zgubiony pośród nagromadzonych tu przedmiotów, bronzów, wazonów, obrazów i mebli, — jak w antykwarskim bric-à-bracu.

Był widocznie artystą. Spiewał dobrze i grał dobrze, a jego głos mądry i zarazem uczuciowy, robił okropne wrażenie, mieszając się z dochodzącym i tu krzykiem bólu. Ranni leżeli poprostu tuż za progiem drzwi, nie dających się nawet domknąć, z powodu sterczących w tę stronę zwinętych w twarde rury dywanów. [ 195 ]

Emil zatrzymał się w milczeniu przy fortepianie i po dłuższej chwili zapytał:

— Panu to istotnie nic nie przeszkadza?

Oficer opuścił małe, chude ręce z klawiatury i odrzekł:

— Cóż robić? Przysłuchuję się temu codziennie od samego początku wojny, więc oczywiście przywykłem. I teraz wzywają nas już na nowy punkt, już tam nową porcję przygotowali. Ale niema pośpiechu. Nasz szef, księżna, nie lubi się spieszyć.

Powiedział Emilowi w formie komplementu, że jest szczęśliwy, znalazłszy w jego domu tak piękny instrument. Od szeregu miesięcy nie grał i teraz wprost nie może się nasycić.

— Czy pan jest muzykalny? — spytał.

Emil odrzekł, że tak. Był zły i pochmurny. Przyszedł tu właściwie nie po to, aby zabawiać się konwersacją z tym cudzoziemcem. Chciał tylko przeszkodzić grze i śpiewaniu o ścianę z umierającymi.

Tymczasem oficer, jakby zdawna czekał na tę chwilę, zaczął szybko i dużo mówić o nowych kompozytorach, których uwielbiał, o roli i przyszłości muzyki.

— Muzyka, która nie liczy się z wrażeniem, dla której ważniejsze są nuty, niż dźwięki, — mówił z naciskiem, — musi zniknąć. Tak samo muzyka, wierna starej gamie minorowej i majorowej, które już dogorywają, zastąpione przez chromatyzm. I każda muzyka, która poszukuje efektów intensywności, a nie koloru.

Zamilkł i przez chwilę słuchali na nowo wzmagających się jęków. Emil spytał, czemu nie robi się nic, aby w pomocy sanitarnej zaprowadzić jakieś najprostsze ulepszenia. [ 196 ]

— Poco? — wzruszył krzywemi ramionami porucznik. — Właśnie od tego jest wojna, aby cierpieli i umierali.

— Ach, tak, — rzekł Emil zimno, hamując wewnętrzne zgorszenie. — Pan mię w tej roli — zadziwia.

Tamten popatrzył łagodnemi oczami człowieka nerwowego i zmęczonego.

— W tej roli? — powtórzył bez gniewu. — Istotnie, nie umiałbym nawet wytłomaczyć panu, czemu się w to wszystko wmieszałem, mogąc — i tu zawahał się nieco — mogąc oczywiście postąpić inaczej.

Emil pojął odrazu, że ma na myśli swe kalectwo, zresztą dość nieznaczne.

— Nie umiałbym, — ciągnął, — i wstydziłbym się. Bo wie pan — wojna to nie jest coś potwornego, ani coś strasznego i w swym tragizmie przecież wielkiego... Tak dawniej myślałem. Nie — wojna to jest świństwo.

Mówił dość cicho — z niesmakiem czy nawet smutkiem. Emil milczał.

Wojna to jest świństwo — powtórzył drugi raz, przywiązując widocznie do tej formuły znaczną wagę, czy też drogo ją okupiwszy. Zdawał się czekać zgorszenia i protestu.

Emil istotnie zupełnie co innego rozumiał dotąd pod tym słowem: wojna. Był to dla niego wyraz tego naiwnego zdrowia, tego cudownego szału, odrodzenia wszystkich dostojnych, rasowych instynktów, jak u Żelawy, u Rutena, u Justyna Warłoma. Wszystko zło wojny wydawało mu się rozwiewnym dymem, nieodłącznym od wielkiej ofiary.

A teraz pomyślał nagle: on ma rację. Tutaj były „tyły“ armji, z nędzą, męką i śmiercią. Tu były kulisy [ 197 ]wrjny — ze straszną korupcją, ze złodziejstwami, krzywdą i rozpustą. Ta wojna tu — to była flagellacja nerwów, sytych już wszystkiego – prócz tylko krwi, śmierci, jęku i cynicznej pieszczoty o ścianę z męczennikami i konającymi. Tu było — zdarcie skóry z życia i widzenie chlupoczącej po arterjach jego cuchnącej krwi.

— On ma rację — myślał nienawistnie Emil, zgnębiony, że właśnie sądzone mu było ujrzeć naprzód kloakę wojny, zanim ujrzy jej najwyższe piękno.

W milczeniu słuchał dalej słów tego cudzoziemca, tak dziwnych u człowieka w mundurze, pełnych pogardy dla armji i państwa, pełnych wyraźnej obawy przed — zwycięstwem.

— Nie to jest straszne, że ich tylu zostanie na placu, — mówił oficer. — Straszne jest to, że właśnie tylu jeszcze wróci i przyniesie z sobą całą swą dzikość, całe zbydlęcenie, ozdobione urokiem bohaterstwa i patrjotyzmu. Jakby wyglądała Rosja po wojnie — zwycięskiej... To przecież nie da się wcale pomyśleć.

Po chwili uśmiechnął się i dodał z wahaniem:

— To też — ja myślę, że jednak — nie zwycięży.

Emil drgnął, ale opanował się znowu. Nie odchodził jeszcze. Siedział głęboko w fotelu — prawie naprzeciwko tamtego. Miał przed sobą jego drobną, szarą twarz, objętą w dole suknem kołnierza, jego pochylone ramiona w mundurze — ponad zakurzoną taflą hebanu.

Nie mógł odejść. Ale nie odpowiadał nic, ściągając tylko brwi, milcząc wzgardliwie — niby wobec wyszukanej prowokacji.

Obojętny na to, iż najwidoczniej uraził owego pana domu, oficer na nowo zaczął grać. I Emil słuchał tej jego muzyki i jego pięknego śpiewu. [ 198 ]

Ten obcy człowiek był mu nienawistny nietylko jako — wróg. Był mu wstrętny — w całej swej nędzy oficera bez honoru i ordynarnie zdradzonego kochanka. Ale pod wstrętem i obrzydzeniem taiło się inne uczucie.

Jeszcze raz w życiu Emil pomyślał: niewola.

Wyraźnie uświadomił sobie, że to nie jest fakt, który kwalifikuje pewną sferę życia, jako kaleką czy amputowaną. Że to nie poprostu tylko o to jedno jest mniej, o swoje państwo, o wolność.

Nie. To jest nieustający, wyczuwany zupełnie bez myśli o tem cień upokorzenia, mrok żałoby na wszystkiem, co byłoby dobre i całkowite, na każdej chwili życia. — Nigdy i niczego nie można już uczuć w całej pełni, w całej rozciągłości. Każdy stan, wszystko doznane — jest trochę inne, niż u ludzi wolnych, z ową stałą domieszką, chemicznie zmieniającą świat. Inna jest noc ciemna i jasny poranek, i wiatr i słońce, i nawet dalekie gwiazdy.

Niewola zmienia wartości pojęć. Tylko obywatel wolnego państwa może myśleć o czemś ważniejszem, niż ojczyzna, może sobie pozwolić na cynizm subjektywizmu. Ojczyzna staje się ważniejsza od całego świata, gdy jest w niewoli.

Każda nieużyteczna myśl — jest grzechem. Filozofja i sztuka w kraju niewoli nie może wyjść poza zagadnienia ojczyzny. Mowa i tradycja staje się tajemnicą bytu, praca ludu — jedynym walorem wobec niewiadomego, naród — umęczonym Chrystusem. Nawet religja jest tylko kategorją patrjotyzmu.

Musi tak być, że się z żelaza kajdan, włożonych na ręce, wykuwa ornamenty cierniowe wieńców na głowy. Arcydzieła mistrzów słowa przeznaczone są, aby [ 199 ]wzywały do walki z zaborcą, najszczytniejsze filozoficzne poematy — zamknięte w zaczarowanym kręgu męczeństwa narodu.

Inne jest wszystko tu. Taki sam człowiek, który wszędzie indziej zwalczałby militaryzm, w kraju niewoli marzy o istnieniu wojska, jako o symbolu wolności. Istnienie wojska (zagadnienie, którego wolne państwo nie zna) tutaj staje się wyznaniem wiary, osią ideologji, treścią światopoglądu.

Gdzieindziej wojskowych uważają sobie za zarozumialców i głuptasów, oficer jest ulubieńcem kokot, a zabawny piou piou — służących. Dla nas armja, owo zło konieczne, ów ciężar na ekonomicznym i socjalnym rozwoju państw, owa zapora na drodze ku doskonalszym, humanitarnym formom współżycia, staje się najwyższym postulatem woli narodu.

Niewola bowiem każe tęsknić do wszystkich form wolności, gdy wolne narody pragną jedynie jej form wciąż doskonalszych.

— Czegóż to chcę? — gorzko myślał Emil i poprzez melodje pieśni Ryszarda Straussa nasłuchiwał głosu rannych. — Chcę znowu, by tu w krzywdzie, w nędzy, w cierpieniu tarzali się i wyli po tych tapczanach — Polacy. Ileż trzeba sobie pokręcić w duszy, aby swoja armja, swoja władza, swoja policja i żandarmerja dały się pomyśleć w kategorji najgorętszego marzenia.

Nagle przecież uczuł wstyd, że to myśli, że tak uległ ponuremu momentowi, że tak jest słaby. — Gdzież to jestem o tej chwili? — Siedzę, jak swój, jak równy, z tym tutaj obcym oficerem, z którym powinienem stać naprzeciwko, po obu stronach linji, którego pragnąć [ 200 ]winienem śmierci. Jakże się to stało? Jakże mogłem to znieść?

Powstał, sprawiając umyślny hałas posunięciem fotela.

Oficer skończył właśnie śpiew i podniósł ku niemu pytające spojrzenie.

— Pan może sobie być pacyfistą, — powiedział wreszcie Emil z wahaniem — Pan ostatecznie ma ojczyznę.

Rosjanin uśmiechnął się.

— Także — ojczyzna, — mruknął pod nosem.

Emil wyszedł, nie mówiąc nic. Już za oknem usłyszał melodję tej cudnej Czajkowskiego pieśni:

To było rannieju wiesnoj —
Trawa jedwa wschadiła...


XXXV.

 

W Kluwieńcach już od dawna nie było szpitala ani sztabu. Wszystkie pokoje i sale, ustawione jak dawniej, okna szeroko otwarte na słońce i na niebo bardzo błękitne.

Dom otoczony był, jak zawsze na wiosnę, sferą egzotycznej woni, idącej od twardych liści cytryn i pomarańcz i dającej złudzenie południa. Wokół tarasu stały znów wawrzyny, granaty i cyprysy. Wielkie tuje i araukarje sięgały dachu.

Zimę spędził Emil sam z matką. Stryjenka Róża z Dickiem wyjechała do Warszawy, gdzie przebywała też cała rodzina Jahniatyńskich. Emil był tam dwa razy w ciągu zimy po parę dni zaledwie — dla utrzymania kontaktu z owymi paruset „gotowymi“. [ 201 ]

W domu prowadził życie dość czynne, usiłując zachować pozory rzeczywistego właściciela dóbr, obywatela. Wniknął w wielki mechanizm całej organizacji, objął całokształt jej i dość skomplikowany sens. Dawniej, zagranicą, pragnął zmian różnych i zasadniczych reform — głównie w kierunku nowoczesności i daleko idącego humanitaryzmu. Na miejscu jednak, zetknąwszy się z istniejącym już i umocowanym przez długie lata stanem rzeczy, uczuł raczej podziw, że to wszystko jakoś idzie, powiązane z sobą i konsekwentne, mimo rozległości i rozmiarów, ustąpił przed powagą faktu, przed suggestją rzeczywistości. Dla przyzwoitości odbywał konferencje z Czabarowskim i nawet stawiał mu żądania. Objeżdżał sam folwarki, zależało mu, aby być lubianym przez podwładnych i popularnym, chociaż sam ich nie lubił i pełen był nieufności. Gniewał go upór i konserwatyzm Czabarowskiego, w istocie jednak zazdrościł mu łatwej decyzji i energji; rad był przytem, że nie realizując swych zamierzeń, mógł się właśnie tym jego uporem usprawiedliwiać. W rezultacie — chcąc coś robić — objął prawie automatycznie funkcje jednego z własnych praktykantów, który był chorążym zapasu i powołany został do armji. — Zresztą komplikacje, wywołane czasem wojennym, zmuszały i jego do niejakiej inicjatywy. Brak ludzi, różne zarządzenia i rekwizycje, powodowały konieczne zmiany, którym oprzeć się nie mógł nawet autorytet Czabarowskiego.

Wiosna nie dała Emilowi radości, tylko osłabienie i nieznośny smutek. Dręczyła go tymczasowość ustawiczna, nastrój ciągły wyczekiwania. Przytem nie był zdrów. Czuł suche gorąco między skórą ciała i ubraniem.

Życie działo się właściwie bez jego udziału, [ 202 ]straszliwe życie, idąc obok. Gazety czytane, odwiedziny ludzi, podpływająca pod bramy pałacowe rozpacz i nędza ludu — wszystko o jednem świadczyło.

A ponad tem rozpostarła się beztroska wiosna. Rozeszła się wszędzie, rozpełzła, rozsnuła się blisko ziemi, jak pachnący dym zielony.

Drzewa parku były już prawie zielone, ale jeszcze zupełnie przejrzyste; jeszcze ważniejsze były w nich pnie i gałęzie, niż te puchate chmury listeczków — zbyt nikłe, aby mogły sobą zakreślić wyraźny kontur drzewom. Ciemne świerki wysunęły ze wszystkich swych łap kosmatych małe, zagięte, jasnozielone pazurki. Z głębi szedł zapach mocny liści i trawy.

Emil myślał: jakże inna była wiosna tamta. Wesoła, pusta, lekkomyślna, cudzoziemska.

W tej nie było nic takiego. Zmienił się świat. I Emil czuł, że do niczego nie ma prawa.

Ale wiosna wyciska niemęską tkliwość z serca, jak ropę z rany. Trudno powstrzymać się od upakarzającego wzruszenia, patrząc na nagie drzewko magnolji kwitnącej, na okrągły klomb w młodej trawie, z którego pachną granatowe hjacynty. Czemu? Jakieś niesłuszne przeświadczenie, że przeszło się zdaleka od czegoś, co było przeznaczone, daleko od najważniejszej swojej sprawy życia. — Nieprawda, nieprawda, — bronił się Emil. — Nic takiego nie było, nic nie zmarnowałem, starałem się nie ominąć nic. Czego chcesz, wiosno? Nic jeszcze nie przepadło, jeszcze wszystko się może stać.

Jednego dnia przyjechała do matki pani Bietowska z Niną. I one przez całą zimę były w Warszawie. Wdowa utrzymywała te stosunki, jakby cudzej, świętej dla niej woli posłuszna, nie własnej. [ 203 ]

I matka odwiedzała ją teraz chętnie, dobra i pogodna, na nic z przeszłości nie pamiętna.

Wkrótce po ich przyjeździe poszli we czworo na folwark oglądać stajnie, obory i szczególniej kurniki. Szeroka wyżwirowana droga, z chodnikami po bokach, prowadziła między domkami oficjalistów. Wysokie drzewa alei złociły się do słońca pierwszemi liśćmi. Koło domków stały kwitnące sady. Czereśnie wyglądały, jak białe chmurki na białych nóżkach, przymocowane do ziemi zielonej.

Obie panie szły dalej na folwark, Emil zaś z Niną zatrzymał się przy stajniach. Jej towarzystwo nie sprawiało mu przykrości. Była cicha, łagodna i prosta. Miał przytem wrażenie, że go lubi.

Z pejczem w ręku chodził po stajniach, pokazując jej konie, pozostałe mu jeszcze z paru rekwizycji. Zachwycała się ich ślicznemi, dużemi kształtami, obciągniętemi gładko sierścią, lśniącą, jak safjan. Brała za mordki zdziwione, długonogie, niemądre źrebięta. Jedno z nich przyszło na świat przed paru godzinami — i już stało na wszystkich czterech nogach obok matki, też już stojącej i wąchającej je uważnie czarnemi nozdrzami. Było niepewne, tępe, raczej zakłopotane, niż uradowane tym zupełnie świeżym darem życia, z którym nie wiedziało, co zrobić.

Emil wywołał przed stajnię swego wierzchowca. Był to piękny, skarogniady hunter inrlandzki, koń dobrze zbudowany, mocny, chętny do skoków. Pozostał mu jeden z czterech, najulubieńszy.

— Tomboy!

Wyszedł szybko z wrót stajni prosto na Emila [ 204 ]i wyciągnął ku niemu łeb ciemny o oczach dużych, pełnych słodyczy.

Do come.

Spojrzenie ślicznych oczu Tomboya było porozumiewawcze zarazem i trochę nieufne, o każdej chwili gotowe do bezsensownego przerażenia.

Emil wyciągnął rękę, a koń wargami z czarnego zamszu, suchemi i chwytnemi, kłapał mu po dłoni w poszukiwaniu kawałka cukru.

Nie znalazłszy nic, poczuł się urażony i odszedł brykać niemądrze po dziedzińcu, przekrzywiając łeb i wierzgając zadniemi nogami.

— Tomboy! Tomboy! — wołała Nina.

Nie słyszał jakby wcale wołania, ale na głos Emila zaraz do niego powrócił — z tą pewną niezręcznością i zakłopotaniem zwierząt dużych, puszczonych wolno i niechcących zrobić nic złego. Sam sobie niezupełnie ufał. — Podchodząc, trącił Emila mordą mocniej trochę, niż zamierzał, ocierał mu się o ubranie i dla niewiadomych powodów kłapał wargami po jego ramionach i nawet po głowie. Był głupi — to rzucało się w oczy.

Emil wiedział o nim, że jest zbyt poufały, że jest nerwowy i tchórzliwy, ale posłuszny i w gruncie rzeczy szlachetny. Wiedział, że chciałby zawsze jaknajlepiej, tylko często nie umie. O nim myślał, że weźmie go z sobą na wojnę. Bardzo go lubił.

Pogłaskał konia po szyi, poklepał mocno, kordjalnie, stosując się do jego gustów.

Podał Ninie wyjęte z kieszeni parę kawałków cukru.

— Idź, idź. Weź od pani, — powiedział, posuwając oporny łeb konia w jej stronę. [ 205 ]

Tomboy zgarnął wargami cukier z dłoni Niny i gryzł, chrzęszcząc głośno i patrząc poważnie w oczy swego pana.

Nina uśmiechała się nieśmiało jakby do uśmiechu nienawykła. Jej małe usta przylegały wtedy mocno do zębów, rozchylając się z pewnym trudem. I zaraz później ściągały się w zwykły grymas — trochę dziecinny i trochę smutny.

Nie nosiła już żałoby, ani szpitalnego fartucha i w zwykłem ubraniu wydawała się ładniejsza. Była zresztą zupełnie teraz inna, niż wtedy, kiedy widział ją Emil po raz pierwszy przy łóżku chorego ojca. Z trudem rozpoznawał w tem czarnookiem dziewczątku dawną pannę chmurną i niechętną. — Była teraz milsza, ale mniej ciekawa, jakaś zgaszona i pokorna.

Poszli dalej w stronę folwarku, rozmawiając o znajomych w Warszawie. Nina mówiła, że Ada przez zimę dobrze się bawiła, że nawet wypiękniała, bo schudła. Jej zdaniem jednak Ada bawi się tylko dlatego, aby zagłuszyć w sobie niepokój i tęsknotę. Przez cały ten czas nie miała żadnej o narzeczonym wiadomości. Jest skryta i dumna, nie chce pokazać po sobie, co ją dręczy, — zwłaszcza, że matka jej pragnie zerwania tych zaręczyn. Książę Leon choruje zdaje się na wątrobę i pracuje od rana do nocy w różnych instytucjach, które tam ciągle powstają. Wszyscy się martwią, że taki jest zdenerwowany.

O tem, że Aniela ma nową córeczkę, Emilowi było wiadomo już przedtem.

— A co pani robiła? — zapytał.

— Ja nic nie robiłam, — odrzekła prędko Nina. — To jest — miałam tam wykłady. [ 206 ]

— Wykłady?

— Bo teraz korzystają z zamętu i urządzają różne kursy dla robotników, dla szwaczek. Tak samo, jak podczas rewolucyi. Na razie nikt nie zwraca na to uwagi, policja nawet się nie dowiaduje.

Emil pomyślał, że Polacy właśnie uczą się zawsze najwięcej wtedy, gdy zdawałoby się najmniej po temu pora.

— O, tu stoją — rzekła Nina.

Podeszli do starszych kobiet, na zalany słońcem dziedziniec przed kurnikami. Piękne okazy kur, nic nie wiedząc o rasie swej i wartości, najzwyczajniej dziobały ziarno. Mająca je w swej pieczy baba demonstrowała karmienie umiejętne wylęgłych niedawno, puchatych kurcząt, które wchodziły jeść przez ciasne szczeble do specjalnej budki, gdzie większy drób nie mógł się dostać i przeszkadzać im w jedzeniu. Kwoka houdańska z olbrzymim czubem patrzyła na to trochę niespokojna, ale bezradna. I tylko gruchała od czasu do czasu swym macierzyńskim, szczególnym sposobem.

— A teraz pójdziemy do obór, — rzekła matka Emila.

Emil i Nina znów poszli z tyłu. Pani Bietowska, zawsze czarno ubrana, miała włosy siwe zupełnie, jasno świecące do słońca. Idąca obok hrabina, szczupła i wyższa, cieszyła się natomiast pierwotną, kasztanową barwą warkoczy, uzyskaną dzięki doskonałym specyfikom Marquis’a. Pan Czabarowski bowiem nie miał żadnych w tym kierunku uprzedzeń.

Emil pomyślał to — i nie wiedzial, co mianowicie miałby temu do zarzucenia. Ale poszedł z Niną nieco dalej, w stronę stojącego poza dziedzińcem [ 207 ]kluwienieckiego dworu. Chciał jej z drogi, prowadzącej pod urwiskiem ku łące, pokazać wielki ogród owocowy, kwitnący teraz i białością okrywający zwrócone ku południowi zbocze.

Gdy mijali bramę, przez parkan folwarcznego podwórza — wyszła od strony dworu mała dziewczynka i stanęła, zaplatając uważnie swój warkocz. Podniosła oczy na przychodzących, odważna i obojętna. Była inna, a jednak podobna do Joanny.

Zatrzymali się przed nią oboje.

— Jak się nazywasz, panienko? — spytał Emil.

— Zosia, — odrzekła bez nieśmiałości. I po namyśle dygnęła.

— Zosia — Ołoniczówna?

— Tak.

— I dawno tu jesteś?

— Tutaj jestem — u babci.

Pokazała dwór poza sobą, długi, biały, zasłonięty z boków dwoma świerkami.

— Ile masz lat? — spytała Nina.

— Już nie pamiętam, — odrzekła niedbale dziewczynka.

— Nie pamiętasz?

Milczała przez chwilę. Dygnęła krótko i odeszła, widocznie głupiemi pytaniami znudzona.

Stali jeszcze, patrząc na odchodzącą. Emil po raz pierwszy uczuł obecność Niny, jako kogoś bliskiego.

— Ta mała jest córką kobiety, która była pierwszą moją miłością, — powiedział.

Nina zaczerwieniła się.

— Tak? — rzekła, nie wiedząc, czy ma się uśmiechnąć.

Emil zwierzał się dalej: [ 208 ]

— Tu właśnie biegała — śliczna, niedobra, dzika. Tędy, tą drogą, zjeżdżała na dół na swojej tłustej kucce, dereszowatej, z oczami prawie niebieskiemi, jak ze szkła. Tu śmiała się ze mnie i poniewierała mną, wiedząc, jak ją kocham. A teraz już nie żyje.

Nina przechyliła głowę, popatrzyła na niego, nic nie mówiąc. I Emil zamilkł, rozumiejąc, że dla niej przecież to wszystko nie może mieć wcale znaczenia.

Ale w tej chwili uczuł z niepokojem, że tamta, Joanna, była pierwsza, a Nina — jest druga. Że to są te dwie najważniejsze, zamykające życie jego jedną klamrą.

To dziwne przeświadczenie nawiedziło go nagle, przez nic dawniej nie przygotowane, przeszło ponad nim, jak długa, żałobna smuga — w ten właśnie dzień wiosenny.

— Nino! Nino! — zawołała niespokojnym głosem pani Bietowska. — My już wracamy.

Emil szedł zwolna za odchodzącą od niego teraz, prawie biegnącą dziewczyną. — Nie chcę tego, — pomyślał.

A jednak wracało to pierwsze, dziwaczne wrażenie. Doznawał go, jako najgłębszego, rozdzierającego smutku. Doznawał go — jako złego przeczucia.

 

XXXVI.

 

Wkrótce przyjechała też z Warszawy stryjenka Róża, wdwójnasób smutna z powodu świeżego rozstania z Dickiem. Przyzwyczajona do wiejskiego życia, nie mogła już dłużej wytrzymać w mieście i na pozostałe miesiące szkolne zawierzyła całkowicie swego syna opiece pana Skowiatyńskiego. [ 209 ]

Właśnie Emilowi opowiadała o tym niezwykłym młodym człowieku. Poznała jego całą rodzinę, ubogą i szlachetną. Przez ten rok, który wykoleił przecież wszystkich, pan Juljan zdążył dogonić swych kolegów i jest gotów zdawać w lecie ostateczne egzaminy. Przytem okazało się, że własną pracą utrzymuje nietylko matkę, ale dwie siostry i jeszcze jakąś ciotkę. A Dick przy jego pomocy robi zadziwiające postępy.

To wszystko musiał Emil wbrew głosowi serca uznać za godne pochwały. Pochwalał też, że stryjenka przez zimę zajmowała się odczytywaniem dzieł Leopardiego po włosku. Spotkała tam tyle własnych myśli i własnych uczuć i tyle znalazła zapomnienia o okropnym czasie, który dano jej przeżywać. Informowała się też, czy są w bibljotece kluwienieckiej pisma Schopenhauera, którego pragnąła poznać.

Emil nie lubił Leopardiego ani Schopenhauera, jak nie lubił pani Ackerman, jak nie lubił wszystkiego, co go usprawiedliwiało, co mu przyznawało słuszność.

Był nieszczęśliwy, tak. Ale interesował się światem, był czuły na wszystko, co się staje, ciekawy, odbierający, wrażliwy. Musiał wierzyć, że doznawane zło tylko w nim jest pomyłką, nie zaś w świecie. Tylko z tem złudzeniem mógł żyć, z tem rozkosznem złudzeniem.

Znał bowiem szczęście — i pamiętał jego cudne, jasne smugi pośród złego życia. W głębi natury swej był pogodny, uznający świat w całym zasiągu wahadła — od śmierci do życia, od radości do rozpaczy. — Skazany na życie, nie pragnął wcale zniesienia wyroku.

Będąc takim, jakim był, — a nie innym, Emil właśnie nie lekceważył, nie usuwał od siebie tych rzeczy, [ 210 ]które mu zaprzeczały. Przeciwnie, z całą skwapliwością zbliżał się do nich i rozważał je, tęskny zarazem i niespokojny, trochę pragnąc być zwalczonym i moralnie przygniecionym, trochę zaś — jeszcze mając nadzieję, słabą nadzieję miłości własnej. Tak było ze sprawami i z ludźmi.

Zagadnieniem takiem stała się teraz dla niego Nina Bietowska.

Gdy poznał ją bliżej, gdy ją właściwie zauważył, doznał poprostu wstrząśnienia. Uczuł się nagle zachwiany we wszystkiem, na czem dotąd opierał się w sobie.

Nie mógł zrozumieć, że oto przechodził mimo niej wielokrotnie — i nic nie odgadł. Nina bowiem była doprawdy kimś niezwykłym. I tego można było długo wcale nie dostrzedz.

To, że lubiła być przy chorych, że w Śniwodzie prowadziła sama ukrytą szkołę z mnóstwem chłopskich dzieci, że nie lubiła tańczyć, wstydziła się ładnych sukien, że kochała przyrodę, że chodziła do kościoła i modliła się żarliwie — to były wszystko takie miłe, kobiece i nudne cnoty, na które nie zwraca się uwagi.

Już dawniej, gdy w Kluwieńcach był szpital wojskowy, Emil widywał ją przy strasznych scenach tortur i konania — pogodną, uśmiechniętą cierpliwie domkniętemi mocno ustami i nadewszystko — dobrą. Ale nie o niej wtedy myślał.

Zdarzało mu się spotykać ją daleko od domu, w parku — samą, zamyśloną głęboko, szczęśliwą i jakby niezbyt przytomną. Przecierała wtedy oczy, rumieniąc się na jego widok. Kiedyś nawet pomyślał głupo, że może Nina w nim się kocha. Przekonał się teraz, jak był w błędzie. [ 211 ]

Nina była rzadką, dziwną naturą, w której uczuciowość tkliwa i namiętna przerodziła się pod suggestją najwyższych etycznych nakazów w dobroć ewangeliczną i pokorę. Marzyła o poświęceniu siebie całkowitem, o jakiejś ofierze cierpień straszliwych na ołtarzu miłości dla ludzi. Czuła się grzeszną i złą, słabą i zbyt szczęśliwą. Usiłowała godzinami modlitw i rozmyślań wniknąć w intencje Boga, odgadnąć i wypełnić swe przeznaczenie. Obmyślała niewiadome sposoby, jak się ukarać i jak się upokorzyć. Ale właśnie wszystkie pokuty, wyrzeczenia i trudy sprawiały jej najgłębsze szczęście. I na to nic już nie mogła poradzić.

Zamiast lekceważyć ludzi, od których w mniemaniu swem była przecież wyższa swą wiarą gorącą, swą wiedzą niezachwianą o istnieniu Boga, Nina pragnęła ich tylko pocieszyć lub zmienić, ale od wszystkich czuła się głupsza i gorsza.

W jej wierze tkwiła głęboka pokora. Pokora, obejmująca jakgdyby sobą i sam przedmiot wiary. Swe łzy, ekstazy i zachwycenia ukrywała z tą samą wstydliwością, z jaką ukrywa się pieszczoty. Jej Bóg, przed którym korzyła się z głową przy ziemi, we wdzięczności bez granic, w szlochaniu ze szczęścia, — był też nieśmiały, skromny, trochę pokorny i pokrzywdzony. Nina — odwrotnie, niż stryj Józef — pomniejszała niejako rzeczy i sprawy przez swój w nich udział, przez samo z niemi zetknięcie.

Jej miłość dla zwierząt, dla ubogich — nie znała miary. Przenikał ją nieustający, cichy, tajony zachwyt nad pięknością ziemi, wdzięczność dla Boga za to cudowne szczęście, że jest świat. Nie wiedziała, jak się odwdzięczyć, czem okupić to szczęście swoje. Pragnęła [ 212 ]nieustannie, żeby doznawali go wszyscy, żeby czuli, jakie to szczęście żyć.

Gdy próbowała z wysiłkiem coś o tem mówić Emilowi, słowa jej były małe, pokorne, nieumiejętne.

Raz jechali razem łodzią po stawie w Śniwodzie. Była jeszcze wciąż ta sama wiosna.

Łąka na brzegach — miękka, głęboka i zielona, okryta była kwitnącemi kaczeńcami. Wysokie drzewa nad wodą, olchy, wierzby powłóczyste i rozrosłe nadwiślańskie topole, były już całe zielone, ale jeszcze przejrzyste. I przeglądało przez nie niebo.

Woda, po której płynęli, w słońcu i pachnącym wietrze, jedną stroną każdej małej fali odbijała niebo mocno niebieskie, drugą — zielone drzewa. I temi dwiema barwami pawiła się metalicznie, migotała w świetle, jak gardło bażanta.

W olszynie na brzegu śpiewał słowik — jasno i donośnie. Od czasu do czasu przerywały tę melodję zięby swym krótkim muzycznym frazesem.

Emil złożył wiosła, które przytuliły się same do mokrych boków łodzi. Sunęła jeszcze cicho przez chwilę i stanęła oparta o zielony, przerosły korzeniami brzeg kępy. Cienie małych liści poruszały się, jak siateczka, na wodzie i na sukni Niny.

Zrobiła palcem znak milczenia i ciszy i pokazała miejsce na brzegu, mówiąc szeptem: — Żaba. — Na czarnej ziemi, zmytej ruchomą wodą, pod daszkiem z trawy, siedziała żaba duża i zielona, z oczami wypukłemi, jak krople złota.

— Dać ją pani? — spytał Emil, czając się z dłonią na małego, nagiego potworka — bez piór i sierści. [ 213 ]

— Och nie, bo się przelęknie, — zatrzymała go Nina.

Uśmiechnął się. A ona się zaczerwieniła.

Od wody bił zapach mocny, wyraźny, gaszący pragnienie. Słowik zamilkł na chwilę i znowu śpiewał.

Nie mówili nic. Nina słuchała zachwycona, łzawemi oczami zatrzymywała się czasami na Emilu. I Emil pomyślał: to nie jesteśmy my — i dla nas drzewa, woda, trawa, liście i ten cudnie śpiewający ptak. To jest inaczej. Tu my jesteśmy nieważne, małe istoty, którym dane jest słuchać i doznawać tego szczęścia. — Ważna jest wiosna i natura, niebo i woda, ważny jest słowik, żeby śpiewał i żeby mu nie przeszkadzać.

Taki był wpływ Niny. Emil myślał z uporem: we mnie tylko jest zło, wszystko poza mną jest dobre. On nie czuł szczęścia, które biło od niej cichym blaskiem.

Nie czuł żadnej radości ani spokoju — w promieniach tej wiosny i tej młodości.

Patrząc na jej wysmukłe ramiona, na pochylenie szyi, jak u włoskich Madon, na małe, kręcone włosy nad białym karkiem — nie uczuwał nic, prócz złego żalu.

Tak zrobił, że musiała mu i o tem powiedzieć, chociaż pewno nie chciała i choć jej było trudno.

— Nie, ja nigdy nie wyjdę zamąż. Nigdy.

— Dlatego, że pani nie chce?

– Nie: ja nie mam prawa.

Zdziwiony, ale nie żartobliwy wcale, rozpytywał ją dalej.

— Nie powinnam nigdy być szczęśliwa — —

Westchnęła.

— tem ziemskiem szczęściem.

— Ale czemu? [ 214 ]

Z trudem skłonił ją, że wyznała:

— Kiedyś bardzo grzeszyłam.

— Pani?

— Och, byłam taka zła, zła.

Przymrużyła oczy i patrzyła po powierzchni wody — daleko.

— Był czas, kiedy ja — sądziłam ojca.

Teraz Emil milczał.

— Ale Bóg zesłał na mnie wielką pokutę: ojca śmierć. I zrozumiałam ten boży znak. Zrozumiałam wtedy wszystko — —

Nie powiedziała, co zrozumiała. Była to własna jej tajemnica — cudowna, zachwycająca do łez, niebiańska, której nie umiała wyrazić słowami, tylko swym trudnym uśmiechem i zapleceniem rąk, jak do dziękczynnej modlitwy.

I teraz inaczej popatrzył na pochylenie jej głowy, na linję cudną, idącą od uszu do ramion przez łopatki, linję bezbronnej pokory. Jej usta były małe i zbyt pełne, zbyt świeże i krwawe pośród białej twarzy. Zadrżał i pochylił się ku niej. Więc cóż? Wezmę ją i ucałuję jej usta. Nic nie powie, może się tylko zasmuci. Może będzie się jeszcze śmiała z rozkoszy — ta świętoszka.

W pragnieniu jego nie było wcale słodkiej chęci, aby jej dać szczęście. Chciał właśnie jej szczęście zniszczyć, bo było wrogie i poniżające, chciał je zdyskredytować.

Gdyż i tym razem jeszcze resztką miłości własnej żywił nadzieję, że się myli, że to nie on tylko jest zły ale że wszystko jest złe.

 
[ 215 ]

XXXVII.

 

Nie Tomboy wcale był tym koniem, na którym Emil „pojechał na wojnę“. Rosjanie, odstępujący w popłochu, zdążyli zabrać mu go z kilkoma innemi.

Bez długich rozważań wybrał sobie ze stadniny rosłą trzyletnią klacz pół krwi, kasztankę, ze strzałką białą między rzewnemi oczami i z jedną białą pęciną.

Była rącza i lekka, równie płochliwa, jak Tomboy, lecz bardziej w obcowaniu etykietalna i rozważna.

Emil udał się w drogę według wskazań oficerów austryjackich, którzy przejeżdżali przez Kluwieńce. Miał przed sobą trzy dni jazdy konno. Gdy tylko otrzymał rodzaj glejtu na drogę, wyjechał natychmiast, żegnając się tylko z matką i to dość pobieżnie. Była z tych nieocenionych kobiet, które dla zaspokojenia swych sentymentów nie potrzebują obrządków rozwlekłych i komplikujących sprawę. Emil był pewien, że, jak jej siostra, nie będzie się przejmowała nazbyt niewiadomemi losami syna.

Ze swej strony był też o nią spokojny, zawierzając ją wiernej pieczy plenipotenta, z którym miał przed wyjazdem niedługą, ale doniosłą rozmowę. Upewnił się mianowicie o tem, o czem zresztą nigdy naprawdę nie wątpił, że nieobecność jego nie zmieni tu w niczem biegu rzeczy.

Opuszczał Kluwieńce we wczesne rano letnie — z niewyraźnem pomieszaniem gorącej radości i dziecinnego żalu, jakby nie o wszystko jeszcze spokojny, nie wszystkiego zupełnie pewien. Pamięci uczepiła mu się natarczywa melodja francuskiej głupiej piosenki: „Malborough s’en va t’en guerre...“ [ 216 ]

Z szosy poprzez drzewa widział swe pola już prawie zebrane. Smugi lasów obejmowały zewsząd linję widnokręgu. Nie myślał, czy powróci. Ach, wcale nie to, nie to było teraz ważne.

Przy odwrocie Rosjan Kluwieńce nie ucierpiały nic prawie. Tylko w Wierzchowiskach spalili dwa budynki. Emil nie pojechał nawet obejrzeć szkody. — Widziane dalej w drodze dziwaczne, niezrozumiałe obrazy zniszczenia też niedostatecznie go obeszły. Myślał o jednem tylko, o przybyciu.

Wziął z sobą służącego, dwudziestoletniego strzelczyka, Józefa, który jechał ciekawie za nim na siwym arabie. Chłopca zamierzał odesłać później do domu, a konia sobie zostawić.

Po drodze nie doświadczył przygód. Papier, wydany mu przez wojskowych, usuwał wszelkie trudności. Raz nocował w zajeździe i raz w hotelu.

Wiedział, że wojsko posuwa się teraz wciąż naprzód — w pościgu za ustępującymi. Kawalerja, ku której zdążał, szła w awangardzie. Dogonił ją na trzeci dzień, nad wieczorem. Właśnie się wypogodziło po krótkiej, ciepłej ulewie. Słońce schodziło na zachód, barwiąc małe chmury wczesnym różem i fjoletem. Barwy świata były wyraźne i czyste, niebo i ziemia umyte rzęsistą wodą.

Wciąż spotykał nieznajomych żołnierzy. Wskazali mu wioskę uroczą, skrytą w cienistych sadach, w podłużnej dolinie między pochyłościami wzgórzy, pokreślonych polami w wyraźną szachownicę. Cała dolina była nakryta jasnem, bledniejącem pod wieczór niebem, jak wiekiem ze szkła.

Tu ich było pełno. Z niecierpliwością szukał [ 217 ]znajomych twarzy pod żołnierskiemi czapkami. O jakże się zmienili. Jakże stali się nowi, odgrodzeni od niego całoroczną prawdą wojny.

U plecionych płotów, przed stodołami i stajniami, stali i siedzieli bezładnie. Inni czyścili konie, coś do siebie ze śmiechem pokrzykiwali. Zabawne, ordynarne słowa. Emil z upokorzeniem i tkliwą zazdrością myślał, jak ciężko sobie kupili tę dzisiejszą radosną chwilę.

Zaczepiony przez wesołą gromadkę, zsiadł z konia, robiąc tu sensację niemałą. Jeden z żołnierzy wziął go w niebezpieczne objęcia i między serdecznościami umieścił jakieś przykre paskudztwo o cywilu. Emil poznał wygadanego i hardego górala, Wiestka, z którym odbywał niegdyś pierwsze ćwiczenia.

Wiestek był kapralem i stopnia swego dosłużył się uczciwie. Teraz już szybko dowiedział się Emil wszystkiego. W zwięzłym skrócie epicznym posłyszał po raz pierwszy owe magiczne nazwy miejscowości, symbole nasiąkłe krwią i sławą, które pamiętać miał już zawsze.

Właśnie dowódcą plutonu był tu Warłom w stopniu porucznika. Z pomocą Wiestka Emil znalazł go prędko, stojącego na progu chałupy. Uściskali się serdecznie — jeszcze raz i jeszcze raz.

Emil nie poznawał siebie. Miał w sercu szał wzruszenia, rozkosz zachwytu, szczęście nieogarnione, wynikłe z zaspokojenia długiej tęsknoty!

— Wiem już, wiem, tak, tak, — mówił z radością. I słuchał przecież ciekawie tej samej krótkiej opowieści, tych samych nazw i dat.

Justyn Warłom wyrósł, poczerwieniał, był dzielnym, biegłym w sprawach wojennych oficerem, czarującym [ 218 ]chłopcem. Emil nie wytrzymał i powiedział mu komplement.

Umilkli obaj i pomyśleli o jednym. Ale Justyn nie zapytał o narzeczoną. Więc Emil nie powiedział o niej nic.

Milczeli chwilę, idąc obok siebie w stronę wsi sąsiedniej, gdzie stała część piechoty i sztab.

— A teraz powiedz mi — i Emil zaczął zadawać pytania.

— Tak, tak, — mówił Warłom z głową schyloną. — Spochmurnieli obaj. — To także prawda. I to prawda...

Szli uroczą doliną, w zsypującym się z nieba białawym zmierzchu letnim. Ścieżka, wydeptana w trawie, prowadziła wzdłuż polnej drogi, wyznaczonej dwoma rowami, pełnemi zieleni, i rzadkim po obu stronach szeregiem brzóz.

Emil znów spytał. I teraz Warłom wyliczał nazwiska. Ten tutaj, a ten znowu tam. A od każdego nazwiska szło zimno śmierci i powaga.

— Ruten — — ? powtórzył za nim Emil, nie wierząc, że to słyszy.

— Ruten także. Tam wielu zginęło. Ogień był gęsty. Właśnie szedł z kwatery do okopów obejrzeć swój odcinek. I może gdyby był poszedł gankiem — — ale nie oszczędzał się nigdy — —

— Tak? — spytał Emil. Miał gardło ściśnięte od żalu.

— Już raz przedtem był ranny. Zawsze sam wyrywał się na patrole, chociaż kapitan. Miesiąc leżał w szpitalu, tam przyjeżdżałem do niego ze dwa razy. Wtedy wyleczył się i wrócił. A już później — —

Emil uczuł głuchą mękę. Bo właśnie to nie powinno było się stać. Ruten nie powinien był zginąć — on, który szedł bez radości, który naprawdę — nie chciał [ 219 ]iść. Który mówił: „to nie jest czyn ani ofiara, to jest rezygnacja“.

O tylu rzeczach z nim tylko chciał mówić, od niego się dowiedzieć. Bez niego nie wyobrażał sobie wcale przybycia. Czemu zginął on — i zginął właśnie z nadmiaru odwagi, w którą nie wierzył...

Nie mógł znieść myśli, że nigdy już się nie dowie, Nie będzie wiedział nigdy, jak to było. Czy Ruten przekonał się, że był w błędzie, czy też do końca szedł w bój i śmierć — bez wiary. Czy może — chciał umrzeć, a jego zgon był milczącym protestem przeciw wojnie. Odszedł — i zabrał z sobą na zawsze tę smutną tajemnicę...

— I kuzyn twój, Sinodworski Janek, — usłyszał jeszcze Emil.

Nie zapytywał więcej o nic. Byli już blisko wsi, zajętej przez piechotę. Z cienia sadów, okalających białe chaty, szedł gwar młodego wojskowego życia.

Weszli między opłotki. Warłom otrząsnął się prędko z ciężaru wspomnień — nieważnych wobec trwającej rzeczywistości. Teraz dalej wesoło opowiadał sprawy wojenne. — Och, te początki! pierwsza chwila wymarszu. Jakże to było wszystko na początku! A dziś — —

— Popatrz-no tylko, jak jest. Jaka broń, jakie mundury, co za miny.

Pokazał Emilowi chatę, w której stał sztab. — Tam są oni wszyscy, — powiedział z naciskiem.

Emil doznał radosnego niepokoju. Udzieliło mu się już to, co było w młodym poruczniku: charakterystyczne poczucie respektu. Był oto podwładnym wobec starszyzny, miał odtąd tylko wypełniać rozkazy. Sam mógł nie wiedzieć nic, skoro oni wiedzą. [ 220 ]

Zatrzymali się na chwilę u niskich wrót obejścia. Przed stajnią ordynans czyścił dużą klacz białą, zlekka kremową, jak mleko. Po kolei podnosił jej nogi, na co zezwalała spokojnie. Mył w wiadrze i szorował szczotką ryżową kopyta, a osuszywszy, smarował je hojnie waseliną.

Roboty dozorował osobiście wysoki, ogorzały oficer z pejczem w ręku. Warłom salutował.

— Widzisz majora? — szepnął do Emila.

Emil poznał Żelawę. Drgnął ze wzruszenia, prędko podniósł rękę do czapki. Chciał go jakoś inaczej powitać. Prawie porwał się ku niemu, ledwie umiejąc opanować odruch naiwny. Ale Żelawa nie zauważył tego. Oddał obu ukłon pobieżny i zaraz odwrócił głowę, zajęty koniem.

Z krótkiem niejasnem uczuciem goryczy i zawodu zmieszał się znowu w sercu Emila ostry żal.

— Ta szelma chodzi à tous airs, — mówił Warłom o koniu Żelawy. — Sam go wytresował, jak do cyrku. Straszny koniarz.

Emil słuchał tego i myślał o Rutenie. Ach, czemu go niema, czemu właśnie on umarł — ten jedyny przyjaciel, który go odnalazł, który go wybrał. Emil przypomniał sobie jego list ostatni, odebrany jeszcze we Florencji, list, w którym napisał te słowa: to jest rezygnacja...

Zresztą żałoba po przyjacielu trwała w sercu Emila niedługo. Przeżył ją dość powierzchownie — czuł to, czuł jakąś tymczasowość spowodowanego tą stratą smutku.

Gorący rytm wojskowego życia, trudy marszu, [ 221 ]zmiana ustawiczna miejsc i wrażeń ułatwiły mu to przejście.

Gdy, przedstawiony wówczas dowódcy kawalerji przez Warłoma, zaliczony został do jego plutonu jako prosty żołnierz, powiedział sobie, że tak właśnie jest dobrze.

W krótkim czasie nie różnił się niczem od towarzyszy. Krawiec pułkowy przerobił dla niego mundur, który na razie wydawał się Emilowi przebraniem. Rewolwer przywiózł był z sobą, ponadto zaś „wyfasował“ karabinek kawaleryjski. Siodło, na którem przyjechał, zamienił na wojskowe, żołnierskie, trochę twarde, ale wygodne.

Marzenia dawne o noszeniu rozkazów Żelawy nie ziściły się wcale. Na razie obchodziły Emila tylko rozkazy Warłoma, a nawet Wiestka, w którego sekcji właśnie się znajdował. Po paru miesiącach dopiero uzyskał awans na kaprala, a następnie wachmistrza.

Żelawę zaś widywał zdaleka i rzadko. Tem niemniej pozostał on dla niego kimś jedynym, przedmiotem szczególnego respektu i głupiego uczucia, tajonego jak dziecinna miłość.

Kiedyś ujrzał go, jak jechał stępa w porannem słońcu na swej ślicznej klaczy białej, wyjeżdżonej i uczonej, jak baletnica.

Właśnie wymijała go w parę koni zaprzężona bryka, w której siedział wódz. — Na jego gest Żelawa ściągnął konia i podjechał do stopnia bryczki. Poważnie, z lekko pochyloną małą głową coś odpowiadał na zapytania. Emil widział ciemny rumieniec na śniadej twarzy Żelawy, „On go tak kocha, jak ja jego“ — pomyślał [ 222 ]Emil. I to odkrycie przejęło go najgłębszem wzruszeniem. — Uczuwał się wprzęgnięty w tę sprawę bezpowrotnie, przynależny tu już bez zastrzeżeń, poprzerastały nawskroś nićmi związków, które przeciąć może tylko śmierć.

 

XXXVIII.

 

W to jasne, oczywiste życie wdzierała się jeszcze czasami myśl o Ninie i całym jej świecie, jak zły koszmar.

Nie chciał jej już pamiętać. Odwracał się od nieznośnego wspomnienia. — Cała ta wiosna, spędzona w smutnych promieniach jej dziwnego, nienawistnego szczęścia, cała ta śliczna wiosna, pełna głuchej, niewymownej męki, była jak zielone moczary, wciągające w swą głąb.

Emil widział w tem teraz jakąś ciemną wolę podświadomości, jakąś suggestję niby to przemożnych, od niego niezależnych przeznaczeń. Za nic z owego czasu nie brał na siebie odpowiedzialności, umywał ręce.

Przez cały czas pościgu kawalerja szła w awangardzie. Emil ze wzruszeniem słyszał pierwsze strzały utarczek. Zapytywał siebie bacznie, czy się nie boi. Nie, nie bał się. Był niecierpliwy, był pijany z niecierpliwości i szczęścia.

Dość długo przyszło mu czekać, aby coś się stało. Wychodził z innymi, jechał w szpicy — baczny, uważny, skwapliwy. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie tu — —

Ach, lubił te dalekie, skryte wyprawy, pieszo albo [ 223 ]na koniu, nocą lub dniem, gdzie tyle było samodzielności, tyle gry instynktu — i myśli. Tajemnicze w czarną noc pustki pól zżętych, wąwozy o ścianach zielonych, nakryte niebem, bezszelestne głusze lasów. Wszystko tu było ważne — głosy i cisza, czarne plamy i białawe smugi, — wszystko mogło coś znaczyć. — — I wreszcie natknięcie się w ciemnościach na cichy szmer cudzego życia, na gęste strzały naoślep, na patrol wroga.

Stało się wreszcie. Koń wspiął się, krzyknął i runął łbem na korzenie. Ukryty za ciepłym brzuchem konia, na którym oparł karabin, Emil leżał, strzelając. — Nie drga już koń, tak prędko umarł. Emil ładował i palił. Uciekną czy nie uciekną? Obok wszędzie trzaskały strzały. Ilu ich tam być może? — myślał z gniewem. I strzelał.

Zdawało mu się, że ich widzi. Ciemności bielały. To tam! — gałęzie niskie drzew, prawie przy ziemi — i chyba konie. — Ruszają się od wiatru gałęzie...

Czy już rzadziej strzelają? Nie, nie. O, jest ich dużo, daleko więcej. To tylko ktoś blizko jęczy, tuż przy ziemi, z twarzą w czarnej trawie.

Emil krótko popatrzył w bok, nie odrywając policzka od kolby. Nie poznał, nie mógł sobie przypomnieć, który to był najbliżej. — Teraz usłyszał jakiś hałas, huk strzałów nowych blisko. Ach, to wrócił już Wiestek ze swoimi.

Przytomniał zdumiony. Co się stało? Zupełnie przestali strzelać. Uciekają? Ach, gonić, gonić — wrzał Emil, gdy inni już trzymali w strzemionach nogi i w biegu wspinali się na siodła. Pojechali.

Nie miał już konia, swojej kasztanki z Kluwieniec. [ 224 ]Leżała gruba i ciężka a trochę dalej, w niskich zaroślach, drugi trup koński. Zazdrościł tym, co pojechali, ach, zazdrościł! Wiatr przedporanny szumiał gałęźmi i głuszył głosy pogoni.

Emil był sam — z rannym, który już nie jęczał. Ukląkł nad leżącym, podniósł głowę, szukając rany. Była w szyi. Wyciągnął bandaż, ale schował go napowrót, rozumiejąc, że ma przed sobą umarłego. Szkoda, że zginął, ten dobry, wesoły Olek. Teraz przypomniał go sobie, jak był żywy, pamiętał jego śmiech głośny. Ale musi ktoś zginąć gdy jest bitwa. Tylko jeden — na tyle strzałów. Mój Boże! i dwa konie.

Za drzewami zobaczył jasne światło płomieni na niebie szarem. Ach, to drewniany most na rzece się pali. Więc uciekli. — Już po wszystkiem — pomyślał z żalem.

Poszedł za głosem, który wydało mu się, że słyszy w szumie wiatru. Szedł dość długo i niechętnie. Tu więc stali; dalej, niż myślał. Wygnieciona trawa i ludzie, leżący po ziemi. Dwóch jeszcze żyło. Jeden popatrzył chmurnie i zamknął oczy. Drugi z głośnem rzężeniem konał.

Emil pomyślał, że wypada ratować tamtego dalej leżącego, którego uważał już za jeńca. Podchodząc jednak, zachwiał się od gwałtownego huku; uczuł lot kuli tuż przy skroni. — Głupi! — pomyślał z gniewem i jednocześnie wystrzelił. Dopiero za drugim strzałem zobaczył, że tamtego ręka z rewolwerem opadła.

Dobiwszy jeszcze konia, który, stękając, zrywał się napróżno na przednie nogi, Emil wrócił piechotą do oddziału. Był wesoły i niewyspany. Był senny, zmęczony i szczęśliwy. Poszedł do kwatery Warłoma, [ 225 ]który, jako dowódca szwadronu, otrzymał był już raport i wiedział wszystko. — Że też się wymknęli, — mruknął i zaklął zirytowany. — No, to twój pierwszy ogień, dodał natychmiast z kurtuazją. Emil był mu wdzięczny za tyle uwagi.

Odtąd już często zdarzało się Emilowi być w ogniu. Poznawał różne rodzaje walki, uczył się roztropności i męstwa.

Była chwila, że walka niejako emancypowała się z pod swego celu, rozrastała się w potęgę, przesłaniającą sobą cały świat — i swą przyczynę. W chmurze zawrotnego entuzjazmu stawała się upojeniem, grą ślepą i szaloną szalonych serc. Dumna, dzika radość, że bierze się udział w czemś, o czem się wie tylko, że jest straszliwe. Że to już jest to właśnie, to ostatnie, poza co dusza odwagą, szałem, potęgą i wolą wyjść nie może.

Gdy szwadron spieszonej kawalerji zajął okopy, krótki odcinek, wysunięty klinem ku pozycjom wroga, gdy od pocisków artylerji waliły się ziemianki, Emil myślał: tu mogę umrzeć, tu wszędzie jest śmierć — na słońcu, na powietrzu, na zielonej ziemi. Nigdzie niema jej tyle, co tu — na tej linji frontu, idącej żmiją długą przez krainy, przez góry, wody, rzeki, ziemie... I wiedział, że wszędzie oni tam są, na jedno wydani, ku jednemu całą mocą życia obróceni: aby walczyć.

Rzecz szczególna: to twarde życie żołnierskie zbiegło się u Emila z dobrym względnie stanem fizycznym. Czuł się zdrowy, czuł się nerwowo silny.

Miał to wrażenie, że wreszcie zrzucił z siebie odpowiedzialność, że wreszcie żyje na cudzy rachunek [ 226 ]moralny. Z twardych posłań, nawet z mokrej ziemi dźwigał się o świtaniu bez przygnębienia dawnych poranków. Jadł z kotła, fasował cienkie papierosy, czasami trochę rumu lub czerwonego wina. Wieczorami, po zmęczeniu marszem całodziennym, gdy piechota waliła się plutonami spać, gdzie popadło, Emil, zanim się położył, musiał sam czyścić konia, czekać, aż wytchnie i wtedy karmić go i poić, a często jeszcze lecieć po owies do prowiantury. — Jak jedna lady, żyjąca w świecie, nie miała czasu, by być szczęśliwą, tak Emil nie miał czasu, by być smutny. Rzeczy stawały się same — nakazane, przewidziane, wzięte przez innych pod uwagę, — jedne za drugiemi. — Emil nie potrzebował niczego chcieć, mógł tylko czekać.

Przeżył już głębokie wstrząśnienia, nakazane przez zmienny los wojny. Doznał na sobie zawodów zbiorowych i żałoby, odchodził z innymi z krótkotrwałych ojczyzn żołnierskich i z innymi wierzył, że je odzyska. Owa karność wojskowa, zalecana i ceniona, jako siła — to było rozkoszne jakieś lenistwo ducha, zawierzenie się komuś bez zastrzeżeń, z zaufaniem i wiarą, z jedyną potrzebą, aby było naprawdę za co umrzeć.

Żyjąc tak, myślał że to jest jedyne życie, że poza tem nic niema. Świat podzielił mu się na odcinki frontu, wyrażał w cyfrach jednostek bojowych, sekcji, plutonu, szwadronu. Przeszłość miała w pamięci miejsce tygodnia, przyszłość obliczona była do najbliższej bitwy.

W tym czasie pokochał swego konia z tą intensywną tkliwością, jak za czasów dzieciństwa — nie jak Tomboya, ale jak dawną, białą Elborak. Po stracie swej kasztanki całe uczucie przeniósł na nowego [ 227 ]wierzchowca, chłopskiego konika, którego kupił sobie tanio we wsi niedalekiej. Ten koń, gruby, miły, skarogniady, zajmował w życiu jego masę miejsca. Emil poznawał grożące mu niebezpieczeństwa, choroby skóry, kopyt, żołądka. Nie byłby się z nim za nic rozstał, chociaż Warłom chciał mu zwrócić otrzymanego odeń w darze białego araba z Kluwieniec.

Masę rzeczy, dawniej niezabawnych, przyprawiało Emila o wesołość, o śmiech zdrowy, pierwotny, trochę ordynarny. Brał udział w wyrządzaniu różnych figlów. Śmiał się z młodej ruskiej dziewczyny, która zaszła w ciążę i chodziła zapuchła od płaczu i nadąsana. Śmiał się z tchórzliwych żydów, którym po piwnicach chłopcy chytrze wykopywali ukrywane kosztowności. Brał udział w wyśledzeniu szpiega i drżał z gniewu na myśl, że mógł był się wymknąć i uniknąć kary. Był przy dwuch egzekucjach i przeniósł je na sobie bez wysiłku.

Śmierć, cierpienie, oglądanie pobojowiska — to wszystko stało się bliskie, zrozumiałe i proste. Wcale już teraz nie myślał, czem jest wojna i poco — tak samo, jak można przecież żyć, nie myśląc, czem jest życie.

Wyjaśniło mu się teraz wiele spraw — przez szczególne powiązanie ze światem jego dzieciństwa. Rzeczy straszne i krwawe, mord, zemsta, okrucieństwo, stały się zrozumiałe i normalne, odkąd weszły w sferę pożytku i obowiązku. Emil pojął, że cały mętny świat perwersji, z tem związanej, jest sztucznym wytworem cywilizacji, jest sensem wtórnym, narzuconym sprawom prostym przez suggestję moralną. Można to widzieć zwyczajnie, jak jest u zwierząt, które pożerają się i torturują nawzajem, a mają duszę naiwną i prostą, duszę natury. [ 228 ]

Nie czuł drżenia, mierząc do ludzi, ciągnąc za cyngiel. To, że sam był o każdej chwili mogący być zabitym, dawało mu pozwolenie na wszystko, rozgrzeszało w sposób najwyższy.

Widział tyle zgonów — strasznych, tragicznych, czy nawet podniosłych. Ale śmierć przestała być ważna sama przez się. Ważne było kto umierał i czy wynikła stąd strata czy pożytek. Bohaterstwa we wszystkiem było tu mało. Bohaterami byli ci conajwyżej, którzy już zginęli. Żyjący nazywali się dzielni chłopcy. Nic więcej.

Ostatecznie wojna podobna była do życia. W życiu też — ściśle biorąc — o każdej chwili można umrzeć.

Wojna — zdaleka wydająca się obłędem, dzikością, żądzą krwi i zguby lub wreszcie bohaterstwem marzonej śmierci za ojczyzną, — zbliska stawała się przedewszystkiem twardym obowiązkiem, zgiełkiem roboczego dnia, zdrową swawolą po trudach i wielkim spokojem sumienia, ukołysanego czcią i miłością dla wodza.

Emil ani przez chwilę nie czuł rozczarowania. To bowiem było więcej, niż oczekiwał.

 

XXXIX.

 

Sens wojny nie ograniczał się dla Emila tylko do trwającej chwili.

Wojna stworzyła pewien architektoniczny plan dla całego minionego życia. Wszystko, idące dawniej jedno po drugiem, ułożone wzdłuż linji chronologicznej, rozmieściło się teraz odrębnie, rozłożyło planowo, jako konieczne etapy jednego: drogi prowadzącej do czynu. [ 229 ]

Emil już dawniej wiedział, że plan życia nie jest dany zgóry, że niema go w założeniu. Plan życia to jest sąd o nim, wydany w pewnej późniejszej chwili, chwili ważnej albo nawet ostatecznej, chwili, uznanej za punkt widzenia. Inne, niż dotąd, rzeczy, występują wtedy z przeszłości, jako najważniejsze, robią się zpośród wspomnień wystające, otrzymują nową zupełnie kwalifikację.

Wiedział też, że czasami dalsze życie przestawia i przesuwa plan już ustalony, że plan ten jakgdyby nie obowiązuje nadal, że działa tylko wstecz. W ten sposób jedynie śmierć nadawałaby życiu sens ostateczny.

Tak już i dawniej w biografji Emila zdarzały się momenty, niejako szkicujące plan życia. Jednak przelotne. Momenty — jak teraz się przekonał — złudzeń.

Coś w tym rodzaju wyczuł naprzykład po przyjeździe do Krakowa, gdy z Anielą zwiedzał kościoły i myślał o ojczyźnie. Całe poprzednie dzieje wyraziły mu się wtedy w tem przeciwstawieniu: obczyzna i powrót. I w owym powrocie, który go wiązał z dzieciństwem, tkwiła prawda, głęboki sens, określający pobyt cały zagranicą, jako stracony w smutku i tęsknocie czas.

Ten plan utrzymał się dosyć długo. Nawet później, gdy Emil wstępował do organizacji i pomyślał, że czyni tak z rozpaczy po utracie Diany, — pomyślał to w tej samej projekcji, w której Diana była pokusą obczyzny — a tu właśnie był obowiązek i prawda. Później stopniowo przeciwieństwem owego obowiązku zaczęły się stawać Kluwieńce i ich ponęty.

Dalszy rozwój życia zmącił mu zupełnie ten [ 230 ]szemat. Sprawy ułożyły się nagle w innym porządku — jakby po obu stronach imaginowanej linji, leżącej na granicy zdrowia i choroby.

Diana zjawiła się znów w innym zupełnie charakterze — jako zdrowie i pogoda nerwów. Nie miała nic wspólnego z nienawistną wówczas obczyzną, była własna, najbliższa, nieodzowna, jak powietrze. I przeciwstawiła się jej ostatecznie nie ojczyzna wcale, ani obowiązki patryjoty, tylko jeszcze piękniejsza kobieta, naiwna i zepsuta, jak złe dziecko albo zwierzę. I wtedy Diana stała się reprezentantką intelektu i męczącej abstrakcji, a baronowa Ephraïm — zmysłów i znowu jedynie prawdziwego życia. Zresztą tylko do rewelacji Fane’a, która bardzo Emilowi popsuła ten plan, tak prosty i pociągający.

Emil widział, że życie jest wciąż ruchome, nawet wtedy, gdy się już stało.

Później takim szkicem, błyskawicowym zygzakiem nowego zupełnie planu było zetknięcie się ze światem duchowym Niny.

Emil doznał tego wówczas, jak gromu, jak nadludzkiego rozczarowania. Wszystko, co przedtem było, przedstawiło mu się w innym układzie. Czyny, kiedyś obojętne, otrzymały teraz kwalifikację moralną, olbrzymiały, jako grzechy. Jakże był pyszny, sądząc, że niema zła i dobra, jakże błądził, pobłażając sobie i rozgrzeszając siebie owem złem, które wszędzie upatrywał pośród świata, złem obowiązującem, które uważał właśnie za siłę. — Jakże sam byłem zły, ileż zrobiłem złego, — myślał Emil. I widział przed sobą tylko skruchę, tylko żal za grzechy i odkupienie win. [ 231 ]

I ten charakter ekspiacji nosił w duszy jego dziwny projekt małżeństwa z Niną.

Te dwa miesiące, które przebył pod jej smutnym urokiem, miały na niego wpływ szczególny. Ale nie kochał jej. Przyjmował ją, jak przeznaczenie. O niej jednej to myślał, że może być jego żoną. Pomimo przeszkód wszystkich, pomimo tej napozór nie do odparcia zapory z przeszłości. — Jak będzie smutno w Kluwieńcach, których ona będzie panią, — myślał.

Była w tem jakaś suggestja paradoksalna, że takiem małżeństwem bez szczęścia i bez miłości jedynie można zgładzić tamten, umarły już, cudzy grzech.

Powiedział jej o tym swoim projekcie, poprosił poprostu o jej rękę. Odmówiła, zasłaniając się temi co dawniej znikomemi motywami, któremi znów Emil ze swej strony się kierował. Nina broniła się, jak przed szczęściem, przed tem, co Emil uważał za ekspiację. Dość długo usiłował przezwyciężyć jej opór, przekonać ją — i siebie.

Dla odwrócenia uwagi swej od całej tej sprawy poszukiwał nawet pokus innej kategorji. Narażał się na nie świadomie.

W jeden z ostatnich wieczorów wiosennych w Kluwieńcach wracał do domu od strony stajen. Sady wzdłuż drogi już były okwitły i białawe ściany domków kryły się w ich ciemnej zieleni. Nadchodziła noc krótka i błękitna. Nina była daleko, w Śniwodzie. Ale widział ją był przedwczoraj i mógł zobaczyć jutro. Zawsze na niego czekała.

Przed długim, murowanym domem zobaczył znajomą wiejską dziewczynę. Raz już przedtem wyróżnił ją był łaskawie zpośród nieprzeliczonych dziewcząt [ 232 ]i najemnic w czasie robót wiosennych w parku. Nie skorzystał jednak z tego przelotnego gustu, chociaż była istotnie urocza i nietrudna. Teraz już służyła za niańkę u lokaja i wyrażała się o państwu z taką czcią służbistą, jakby lokaj był pierwszą osobą w pałacu. Nazywała się Weronka.

Uśmiechnął się do dziewczyny i przystanął, witając ją zbyt swawolnym sposobem. Rozumiał to bowiem, że tak właśnie wypada.

— Ech! — rozśmiała się nibyto wzgardliwie, pełna radości z siebie, nawykła do tego typu galanterji. Cofnęła się tylko cokolwiek, nie zgorszona wcale, czekająca dalszej zaczepki.

Była bardzo urodna. Pośród ciemnej twarzy jaśniały duże oczy zielonowodne, obronne sztywnemi rzęsami i chmurnem skrzydłem brwi. Usta śmiały się przyzywająco, pełne zębów, białych i ślicznych. Trochę nieforemne rysy twarzy czyniły tę urodę bardziej żywą i rzeczywistą w zmierzchu błękitnym.

Stała tak chwilę — niedbała, niewiele sobie z czegobądź robiąca, spokojna i niewrażliwa. „Pan to ochotny do dziewczyn“, — powiedziała pobłażliwie. Odpowiedział komplimentem, że tylko do ładnych. Namawiał ją, aby przyszła do niego, ale czynił to bez przekonania. Ogarniało go tępe lenistwo i niejaki smutek. Czuł się winien, że nie ulega pokusie. Teraz uważał to za grzech.

Rozejrzał się. Było pusto. Powinien ją był przynajmniej pocałować, ale nie miał chęci. — Młoda, zdrowa, spokojna, bez nerwów. Właśnie nazbyt zdrowa i spokojna.

Wziął na serjo jakiś zdawkowy jej odpór i niby zniechęcony odszedł, zostawiając zdziwioną. Wąchał gorące, pachnące rozgrzaną za dnia zielonością [ 233 ]powietrze. Szedł ku pałacowi i myślał o Ninie: co to znaczy, przecież jej chyba nie kocham.

Pojechał tam zaraz nazajutrz, palony gorączką niecierpliwości, czy tęsknoty — sam nie wiedział.

Pani Bietowska powitała go, jak zwykle, z obawą i niechęcią. Emil nie baczył na tę niechęć. Uważał, że jest w porządku, gdyż oświadczył się był przecież Ninie i ostatecznie bywał tu w zamiarach po raz pierwszy w życiu swojem — poważnych. Więcej poparcia znajdował Emil u bawiącego wtedy w odwiedzinach u córki ojca pani Bietowskiej, starca roztropnego i ambitnego. Ow pan Krzystanowski, znany szeroko ze znacznych bogactw swoich i skąpstwa, samotny wdowiec od lat kilkudziesięciu, prowadził w pięknym domu swym życie pełne dziwactw i gorszących nieprzystojności. Nina była jedyną jego wnuczką i słabością, w przyszłości zaś jedyną dziedziczką. — Po krótkiej wstępnej pogawędce o nieokreślonych sprawach wiejskich i wojennych, przyszła Nina. Miała zbyt prostą sukienką w białe i szare paski z surowym białym kołnierzem i buciki sportowe o noskach szerokich i niskich obcasach. Emil nie lubił takiego naiwnego, dobrodusznego przylegania stopy do ziemi, wolał buciki wąskie i wysokie, czyniące stopę kobiecą podobną do małego kopytka. Ten zupełny brak zalotności w całej postaci i manjerach Niny nie podobał mu się i zarazem w szczególny sposób go pociągał.

Po podwieczorku wyszli do ogrodu. Zatrzymali się, jak zwykle, u wejścia do ślicznego brzozowego gaju. Mały blady księżyc zjawił się wcześnie pośrodku nieba. Zmierzch jak zielony, mleczny dym, snuł się tu w dole, w lesie. Z małej ławeczki, wbitej drewnianemi nogami [ 234 ]w ziemię, widok był tylko na bliską białawą łąkę i olchy. Tuż obok taił się cały zakamar świata pod dziką czereśnią — o gałęziach rozłożystych i tak niskich, że dużemi liśćmi swemi dotykały wysokiej trawy i bielejących tam teraz wielkich, różnobarwnych o dniu kwiatów.

Tutaj rozmawiała z nim często Nina o swych głupich udrękach sumienia i bezprzedmiotowych upojeniach, o niepewnościach i wiarach, upartych i niepotrzebnych. Był w niej ten materjał psychiczny, który tworzył niegdyś zarówno świętych, jak apostatów i herezjarchów, zarówno błogosławione, jak grzesznice.

Z twardych, szerokich skrzydeł kołnierza wychylała ku niemu swą murillowską główkę i małemi, zbyt pełnemi ustami usiłowała go naiwnie pouczyć, jaki powinien być. — Ale ja panią kocham, — powiedział, jak się mówi niezmiernie smutną prawdę.

Ukląkł przed nią i całował jej nogi w nieładnych bucikach z szerokiemi noskami, i szczupłe ręce, załamane z rozpaczy. Zaskoczona i nieszczęśliwa, trzepotała się w miejscu, jak niemądry ptak, nie umiejący jeszcze uciekać. Przytrzymał jej małą główkę, pełną czarnych warkoczy, i ucałował po wierzchu jej suche usta. Broniła się niezręcznie i słabo, wstydząc się każdego swego ruchu i dotknięcia. Nie śmiała otworzyć oczów. Gdy ją prosił, aby spojrzała na niego choć raz, zobaczył wreszcie te oczy pełne łez, zdziwione niezrozumiałą rozkoszą pocałunku.

— Teraz już jesteś moją narzeczoną, Nino, — powiedział znowu z tem uczuciem najgłębszego smutku.

Zobaczył jej przeczący ruch głową. Płakała cicho i załamywała ręce, nic nie mówiąc. [ 235 ]

— Czemu tak płaczesz? — spytał.

Z trudem wymówiła:

— Jeżeli ja pana kocham, to jest straszne...

— Połóż tu główkę, przytul się do mnie, — szeptał z tkliwością, od której rwało mu się serce.

Tak widział ją ostatni raz. Z chwilą wyjazdu z Kluwieniec, wyjazdu „na wojnę“, plan życia, wytworzony przez wpływ Niny, rozwiał się, jak dym. Był bardzo nietrwały, był zbyt wrogi. Zawierał potępienie wszystkiego przedtem, całkowite wszystkiego zaprzeczenie. Był klęską.

Wojna zaś, nadając całemu życiu plan nowy i, jak głęboko wierzył Emil, ostateczny, zbagatelizowała sprawę Niny, sprowadziła do jedynie właściwych rozmiarów. Myśl o małżeństwie z nią uważał teraz za dzieciństwo. Owo niewinne durzenie się w ładniutkiej i cnotliwej szlachciance nie obowiązywało go przecież do niczego.

Teraz różne dawne rzeczy powróciły na swoje miejsce lub otrzymały nowe. Wszystko w jakiś sposób stało się potrzebne, aby doprowadzić tu, na ten najdalszy kres, aby wynieść na ten najwyższy poziom życiowej możliwości, o którym Emil zawsze marzył. Wszystko zostało — rozgrzeszone.

W przelotnych rozpamiętywaniach uznojonego, zgonionego, zczerniałego od brudu, słońca i wiatru, żołnierza, zjawiały się niekiedy owe kontury kobiece — jako dawne lub możliwe kochanki, radości dziś prawie niedostępne, głupio ominięte kiedyś.

I w tej projekcji częściej występowała ognista, niefrasobliwa Weronka, niżeli Nina, o której myślał był dawniej naiwnie, że jedna tylko ona może być jego żoną.

 
[ 236 ]

XL.

 

Jednym z najcięższych przeżyć Emila na wojnie była śmierć Justyna Warłoma. Zginął wczesną wiosną. Podczas utarczki dostał błahy postrzał w nogę. Żołnierzom, chcącym go ratować, kazał wrócić do oddziału, bał się bowiem, by nie wpadli w ręce wroga. Sam miał zrobić sobie opatrunek, ale widocznie zabrakło mu siły i uszedł krwią. Na trzeci dzień znaleziono go na tem samem miejscu, głęboko zaszytego w krzaki, martwego.

Och, to jeszcze nie wszystko, myślał Emil. Dławienie w gardle podczas pogrzebu, wszystkie honory wojskowe, uczucie czci najgłębszej, chęć stania tam bez końca z pochyloną, obnażoną głową. To nie wszystko... Emil czuł, że tę śmierć, jak śmierć Rutena, przeżywa jakoś powierzchownie, jakoś tymczasowo. Nie doznał tego do dna, nie mógł jakby odzyskać przytomności. I wiedział, że sprawa nie jest załatwiona, że ją sobie zaledwie odłożył na później, na jakiś straszliwy moment spokoju i świadomego, przytomnego widzenia, przed którym drżał już dziś.

I po raz pierwszy zbudziło się w nim niejasne podejrzenie, że ta wojna cudowna, ten stały punkt, znaleziony dla ustalenia sensu i planu życia, może się kiedyś zamienić w przedmiot widzenia, w znikomy szczegół nowego planu. Że dopiero o jakiejś przyszłej, niewiadomej chwili, zostanie właściwie zakwalifikowana — i wtedy będzie można się dowiedzieć, czem jest naprawdę.

Gdy to pomyślał, wszystko stało mu się znów niepewne i płynne. Tak wyglądała najgorsza rzecz — zwątpienie. [ 237 ]

Ale trwało krótko, jak błyskawica. Nie było na nie czasu. Dnie mijały szybko, pełne powszedniego trudu żołnierskiego.

Emil znalazł był przy Warłomie list do Ady, pisany zdaje się w ostatnich chwilach. Natychmiast zajął się jego wysłaniem. W niedaleko stojącej kolumnie amunicyjnej służył kuzyn Emila, młodziutki, delikatny i bardzo dobry Rysiek Sinodworski; od niego dowiedział się Emil adresu Ady. Ten Ryś też powiedział mu z tajemniczą miną, że Ada miała się zaręczyć z kimś innym, że nie odpowiadała na listy Warłoma, że z tego powodu Warłom bardzo cierpiał.

To wszystko nie wydało się Emilowi zbyt prawdopodobne, zwłaszcza, że wkrótce później przyjechała sama Ada, aby zabrać ciało narzeczonego. Potrzebne na to pozwolenie uzyskała aż w Wiedniu, a pomógł jej w tem właśnie niezapomniany stryj Emila, posiadający szerokie stosunki w wyższych sferach wojskowych i wielkie wpływy na zewnętrzną politykę kraju, hrabia Józef Worostański.

Emil widział się z Adą tylko przelotnie i niewiele mógł z nią mówić. Powziął zaledwie nieco pobieżnych wiadomości o rodzinie, której nie widział tak dawno i która zresztą mniej jeszcze, niż kiedykolwiek, teraz go obchodziła. Zauważył, że Ada wyrosła na zupełnie piękną kobietę. Podobał mu się nawet jej strój męski i wojskowy, chociaż tak go kiedyś raził u księżny Jaszwin — zresztą dla tego może, że Ada była kształtniejsza i wysmuklejsza. Trochę mu tylko nie dogadzał jej ton zbyt swobodny i lekki, wobec misji, w jakiej przybyła. Z łatwością dostała się wszędzie, gdzie było trzeba, i sprawę całą załatwiła bez większych przeszkód. [ 238 ]Emil myślał, że już wyjechała, gdy zjawił u niego wieczorem stroskany Rysiek z wielką prośbą. Panna Jahniatyńska powiedziała, że nie odjedzie, póki nie zobaczy miejsca, gdzie to się stało. Myśłał, że będzie mógł z nią pojechać, tymczasem nie może. — Ty pojedź, — prosił Emila. — Widzę teraz, że ona go naprawdę kochała, — dodał wzruszony. Odchodząc zaś powiedział: — nie, nigdy nie myślałem, że ona jest taka.

Jeszcze nie zeszło słońce, jak Emil zajechał na folwark wioski, gdzie stała kolumna amunicyjna. We dworze, mimo bliskości linji nie opuszczonym przez właścicieli, Ada znalazła była gościnę. Była już o tej porze gotowa. Wyszła natychmiast w tym samym męskim stroju i wsiadła zręcznie na konia, którego przyprowadził jej ordynans Sinodworskiego.

— Cudownie, — rzekła. — Jak to dobrze, że pan mógł pojechać. Biedny Rysiek jest niepocieszony.

Poprawiła się w strzemionach i z uwagą dopinając zatrzask u rękawiczki, mówiła:

— To bardzo dobry chłopak i chyba przystojniejszy od tego biednego Janka. Wczoraj mu powiedziałam: — Pan nie jest odważny, panie poruczniku. — A on się zaczerwienił i odpowiedział: „ja jestem odważny, tylko nieśmiały“... Ale ten paradjer nie przynosi zaszczytu stajni kluwienieckiej, — dodała, opuszczając oczy na emilowego wierzchowca.

— To nie stamtąd — odrzekł Emil, trochę dotkniętz. — Moją klacz z kluwienieckiej stadniny mi zabili.

Ada zainteresowała się, jak to było. Emil pokrótce opowiedział. — Więc pan był w takiem niebezpieczeństwie? — Och, — roześmiał się lekceważąco i zaraz pomyślał, że o tem nie powinno się mówić z kobietą. [ 239 ]Pomyślał też, że Ada wydaje mu się daleko ważniejsza tu, na wojnie, niżeli była w Kluwieńcach i Skalicznie, gdzie jej nie lubił i nawet unikał.

Wyjechali z podwórza na wiejską drogę, piaszczystą, wysadzoną zrzadka karłowatemi wierzbami i dzikim agrestem. Chłód pachnący ostro i wilgotny kładł się tu i owdzie, widomy i błękitny, jak cień. Zapach skóry na uprzęży i zapach żywych koni mieszał się z rzeźwą wonią wiosennej ziemi.

Od strony linji zaczęły już pohukiwać pojedyńcze strzały. Wkrótce wyjechali za wieś, przebyli most na rzece, budowany niedawno przez saperów i wjechali na groblę, wiodącą w lasy i bagna. Konie roztropnie biegły po drodze, układanej z pni sosnowych poprzez grząskie bagna tych okolic. Ich kopyta, starannie wyszorowane szczotką ryżową, były unurzane w błocie i pryskały niem na wszystkie strony, chlapiąc czystą, lśniącą od szczotek sierść nóg i brzucha.

Zmierzch zimny i smutny ciężył jeszcze nad ziemią. Pośród martwego spokoju nagłe podmuchy wiatru jakby odrywały się od ciemnej ziemi, zaszumiały w trzcinach suchych, poruszały gałęzie sosen i koralowe pręty młodych brzóz.

Chwila przypominała jakieś dawne półdziecinne zdarzenia, pory odjazdów, wiejskich podróży nocą. Widziało się tak zbliska intymne życie natury — samo sobie wystarczające, zamknięte i obojętne.

O pewnej chwili wybuchł nagle pośród ciszy jednoczesny, donośny, śliczny krzyk wszystkich skowronków.

Powietrze zrobiło się zupełnie przezroczyste. Słońce wyszło już ponad widnokrąg, ale było jeszcze niewidzialne — zakryte długą, zupełnie czarną chmurą, od [ 240 ]słonecznego ognia obrzeżoną twardym kantem purpurowym.

Konie szły wolno. Słychać było głośny chrzęst skóry siodła i puślisk, miły klekot uprzęży. Rzadkie strzały odzywały się wciąż. Tu i tam przechodziło dźwięcznem powietrzem znajome Emilowi nucenie samotnej kuli, jak wyprężona taśma: pi-juu!

— Jak pan wygląda, nie, jak pan wygląda, — mówiła Ada. I śmiała się.

— Więc tak się zmieniłem?

— Jest pan teraz wcieleniem militarnych wszelkich ponęt.

Słońce wynurzyło się już z za chmury. Na niebie, głęboko niebieskiem od jaskrawej białości światła dziennego, szły śpiesznie wielkie, śniade obłoki, obwieszone białemi strzępami i frendzlami. Przez ruszające się wciąż gałęzie widziany był naprzemian głęboki ów szafir, biel światła i śniadość przelotnych obłoków.

— Czasu mamy niewiele, musimy pośpieszyć, — odrzekł Emil, nie biorąc na serjo tego awansu Ady. Ruchem cugli popędził konia.

Las się urwał. Między sosnowe pnie i krzaki szeroką zatoką wchodziły łęgi podmokłe i ciemno-granatowe na nich rozlewiska. Środkiem wód szła grobla z pni ułożona. Na ciemnej wodzie kwitły kaczeńce żółtemi smugami — tam zwłaszcza piękne, gdzie w wodzie odbijała się chmura.

— Czy pani dawno widziała pannę Ninę? — spytał Emil.

— Tak, widziałam. Byłyśmy w Skalicznie podczas świąt — niejako z kondolencją u pani Sinodworskiej. A ponieważ Nina lubiła zawsze żyć w świecie z [ 241 ]piosenki, więc jej zaśpiewałam: — Ej, dzieweczko, nie płoń liczka, bo ułan niestały...

Emil zapomniał zupełnie, po co jadą. Tak było wesoło...

Mijali przysiadły nad wodą, stary i zrujnowany młyn. Zepsute śluzy nie zatrzymały wód wiosennych, które spłynęły i rozlały się płasko, aby dać odbicie głębokiemu lazurowi nieba. Wielkie koło młyńskie wisiało nieruchomo i bezpotrzebnie. Wiatr ruszał trzcinami. Na drugim, dalekim brzegu młody gaj brzóz przechylał się ku granatowej wodzie. Za niemi ciemnym murem stał wielki, obejmujący widnokrąg, bór sosnowy. Słup biały słońca, odbitego w rozlewiskach, raził oczy.

Ada jechała teraz w milczeniu. W pewnem miejscu zsiedli z koni i Emil pokazywał jej jakieś zarośla. Patrzyli na młode gałązki i trawę, pełną białych anemonów, — jakby w nadziei, że jeszcze znajdą przedmiot jakiś zapomniany.

— Tu — powiedziała Ada. I rozejrzała się po wierzchu drzew, po niebie. — Przyjemność oglądania tych miejsc — cokolwiek melancholijna — zaczęła lekko i nie skończyła.

Po chwili odezwała się innym, głębszym tonem:

— Właściwie tyle tylko mu napisałam, Justynowi, że wolałabym, aby gdzieindziej się przeniósł. Że mi to jest zabardzo romantyczne, zabardzo naiwne. I tego zaraz nie mógł znieść...

Emil słuchał, nie przerywając.

— Ostatecznie walka jest przecież zbyt potężnym żywiołem, aby nie wystarczała sama sobie, — ciągnęła. — U innych narodów wojna wyłamuje się z pod [ 242 ]wszelkiego rygoru i kontroli swego tematu, swego pierwotnego motywu — tego, o co się toczy. I tak właśnie powinno być. To jest zgodne z najgłębszym, drzemiącym u nas instynktem rasowym walki.

Szli kawałek wgłąb zarośli. Emil trzymał za uzdę oba konie i ciągnął je za sobą.

— Ja myślę, — mówiła Ada, — że człowiek dzielny, do głębi serca mężny, rasowy, ten walczy w chwili uniesienia bojowego jednakowo, — czy broni granic swej ojczyzny, czy też na krańcach Afryki sieje zniszczenie, mordując i w zgliszcza zmieniając kwitnące cudze kolonje. Walka — to jest powołanie. Człowiek waleczny rabuje nie dla łupu, zabija nie dla jakiejś korzyści — choćby najwyższego porządku, nie dla sławy ani pochwały wodza, i — teraz niechaj się pan zgorszy — nie dla ojczyzny. Wojna dla człowieka rasy jest czemś bezinteresownem zupełnie, jest grą wesołą, radością w sobie i dla siebie, cudowną zabawą w śmierć.

Emil nie odpowiadał. Myślał nad jej słowami i bronił się przed ich sensem.

— I takim właśnie, rasowym człowiekiem walki, był Justyn. Tylko nie chciał w to uwierzyć, nie chciał nawet o tem się dowiedzieć... Takich pewno jest wielu między wami.

Emil myślał: tak nie powinno być. Czyżby to znaczyło, że tak jest? Prawidłowa, klasyczna walka odbywa się o nic — to jest prawda. W chwilach największych — nie pamięta się o hasłach. Gdy jest dobrze, gdy robota wojenna idzie sprawnie i pomyślnie — ojczyzny niema. Zjawia się, kiedy jest potrzebna, — jako bodziec i ostroga, wreszcie — może — jako usprawiedliwienie.

— Och! — krzyknęła nagle Ada. [ 243 ]

Emil obejrzał się w tę stronę.

— Tu coś leży. — Ktoś, — poprawiła się po chwili — ze wstrętem.

Zdala od drogi, w dużej trawie, leżał trup — nie pogrzebany, zapomniany oddawna.

Leżał na wznak. Twarz miał ciemno-bronzową wargi białe, kość nosową i zęby na wierzchu.

Rozkrzyżowane ręce obrócone były dłońmi ku górze, a skóra na nich popękana i odwinięta. W szparach ruszały się duże, białe robaki z czarnemi łebkami. Jadły zgniłe mięso ludzkie, odejmowały je pracowicie od kości.

Ada zatkała nos chustką i stała, patrząc.

— Odejdźmy stąd, — rzekł Emil. — Niech pani na to nie patrzy. Muszę tam powiedzieć, żeby go przecież zakopali.

— Ja nie jestem nerwowa, — odrzekła Ada i roześmiała się. — Na mnie to nie robi wrażenia.

Pomógł jej wsiąść na konia i ruszyli żwawo w drogę powrotną.

— To jedno jest niewątpliwe, że z nami wszystkimi tak będzie, — mówiła, gdy znów zwolnili biegu. — Na razie jednak jesteśmy jeszcze żywi. I to mi się wydaje bardzo ważne.

Odwrócili się, spojrzeli na siebie i oboje obleli się rumieńcem.

— Jestem sam z tą kobietą — pomyślał Emil. I zaraz precz odegnał tę myśl.

Ale gdy już odjechała razem z trumną, zawierającą zwłoki Justyna Warłoma, uczuł z tego powodu przykrość. — Dlaczego tak mię raziła wtedy ta księżna Jaszwin? — dziwił się. — Ada właściwie nie jest inna. [ 244 ]

— To ja jestem teraz inny — odkrył nagle. I uśmiechnął się. Ada bowiem pasowała zupełnie do tego planu życia, jaki wytworzyła dla Emila wojna.

 

XLI.

 

Gdy nie można było strzelać do ludzi, Emil chodził na polowanie i strzelał do zwierząt. Widział teraz, że to jest dosyć podobne i równie niewinne.

Polubił też łowienie ryb, sport dawniej lekceważony. Wzdłuż haczyków nawlekał kręte dżdżownice, które na drucie były sztywne i nieruchome, a dalej wiły się żwawo w bezsensownej męczarni. Zarzucał wędkę daleko w wodę rzeki płynącej i czekał cierpliwie na łup. Niekiedy przesuwał haczyk pod skórą małej, żywej rybki i puszczał ją znów do ukochanej wody, gdzie usiłowała jeszcze pływać, — nie domyślając się wcale, że o to właśnie chodzi, — i naturalnemi, wdzięcznemi ruchami wabiła szczupaka.

Ten właśnie sport zbliżył Emila do Żelawy. Major bowiem, z oczami wbitemi w pławik, umiał spędzać nad wodą długie, leniwe godziny. Tak postępując, wierny był wrodzonej sobie zasadzie oszczędności energji, którą magazynował na ten czas, gdy będzie znowu potrzebna. Emil był szczęśliwy, mogąc mu nieść wędki i wyświadczać ze skwapliwością różne znikome usługi.

Żelawa urządzał czasami ciekawe masakry ryb. Brał ze sobą na brzeg rzeki puszkę ekrazytu i, trzymając ją na kolanach, zapalał sznur Bigforda, długi na czas pięciu sekund. Emil z rozkoszą patrzył na sprawne, prawie niepośpieszne ruchy Żelawy, który w [ 245 ]mgnieniu oka odrzucał od siebie daleko ten jakby zwinięty zdradnie, uśpiony piorun.

Nabój spadał na głębię z pluskiem niewinnym, jak kamyk zwykły. I dopiero głuchy łoskot, ciężki huk podwodny dawał znać, że pięć sekund już upłynęło. Woda wydymała się w górę olbrzymią, nadnaturalną falą, brzegi wdrygały i ginęły na chwilę pod krótkim zalewem. Emil z Żelawą wskakiwali do małej łódeczki i sieciami zgarniali z powierzchni mrowie ryb, zabitych lub ciężko ogłuszonych przez wybuch. Ze względu na obecność Żelawy, Emil miał wrażenie, że bierze udział w czemś bardzo ważnem. Doznawał radosnej dumy, składając na dnie łodzi olbrzymie, wspaniałe sztuki, całą górę srebrnego mięsa.

Emil dopełniał sobie teraz charakterystykę Żelawy, tego urodzonego człowieka wojny, człowieka władzy, każdem wydaniem rozkazu biorącego na siebie brzemię odpowiedzialności zbiorowej.

Nie ze słów mógł sądzić o nim, słów skąpych i oschłych, albo zdawkowo dobrodusznych. Nad wodą czasami w ciągu długich godzin zamieniali ze sobą zaledwie parę zdań. Żelawa mówił Emilowi nazwę ryby złowionej lub przelatującego ptaka. Znał bowiem wygląd, usposobienie i zwyczaje wszystkich gatunków zwierząt. Ponadto nie miał nic do powiedzenia. Emil zaś zbyt wiele uczuwał respektu, aby narzucać własny temat albo zadawać pytania.

Siedząc kiedyś nad dwiema zatkniętemi w brzeg wędkami, Emil ujrzał jakiś dymek, idący z okrągłego wierzchołka świeżo rozwitej wierzby. — Cóż to się może dymić z drzewa? — zainteresował się i podniósł głowę. [ 246 ]

Było rano kwietniowe, pełne słońca, owiniętego w mleczne, wilgotne, ruchome obłoki. Kawałki nieba, ciemne i czyste, ukazywały się tu i tam. Niżej drzewa drugiego brzegu rzeki wyściełały dół obrazu swemi złotym pyłem liści osypanemi głowami.

Po niebie przefrunął mały ptak i usiadł blisko, na wierzchołku drzewa. Żelawa przyjrzał mu się z życzliwością i powiedział do Emila:

— Krętogłów szary.

I znów nastało milczenie. Emil powrócił wzrokiem do owej ciemnej smugi, dymiącej z dalekich wierzbowych gałązek.

Smuga wiewała się — jakby za wiatrem, ale niezawsze w tym samym kierunku, co młode gałęzie wierzby, — skupiała się naprzemian i rzedła, wydłużała się w lej, rwała i jednoczyła znowu, nikła prawie, by znów zaciemnieć na przeciekłych białym światłem obłokach.

— Nie, to jest bardzo dziwne, — myślał Emil. — Tam się przecież nic nie pali.

Dymek ciemniał i błękitniał na nowo, wciąż zmieniając stan skupienia, wił się i słaniał lekko, nie ulatując, — raczej urywając się ku górze.

— To poprostu wcale nie jest dym i to mi się wydaje, — zdecydował Emil.

Zamknął oczy, aby wyzwolić się od złudzenia. Ale gdy je otworzył, ujrzał znowu na tem samem miejscu nieba ciemnawy lej, wydłużony zgrabnie i wibrujący — jakby od lekkiego powiewu — błękitnawemi przymgleniami.

Żelawa, którego uwagi nic nie uszło, obejrzał się w tę stronę i spytała Emila, co tam widzi. [ 247 ]

— Właśnie, że nie wiem — wyznał ten zmieszany.

Major przymrużył oczy i popatrzył.

— To jest rój muszek — powiedział krótko.

Emil doznał znacznej ulgi. Smuga rozdwoiła się teraz i jako dwa obłoki wisiała nad drzewem. Był to najoczywiściej wielki rój wiosennych muszek, sfornie i solidarnie kręcących się na jednem wciąż miejscu. Odległość tylko nazbyt znaczna nie dozwoliła mniej doświadczonemu oku Emila rozeznać odrazu natury tej chmurki.

Uspokojony, zatopił znowu oczy w pławik i myślał: Co jest ów kształt smugi, kształt obłoku, kształt leja? To tylko sposób, w jaki te nieprzeliczone małe muchy chcą być blisko siebie. Zjawisko jest oczywiście zupełne błahe, ale daje wyraz czemuś bardziej zasadniczemu, ogólnemu. Bo zakres i kształt przestrzeni, jaki udaje im się zająć w ustępliwem medjum powietrza, wyznacza zarazem granicę ich wspólnemu bytowaniu.

Emil widział przed sobą jakąś myśl i bardzo pragnął ją pochwycić.

— To właśnie jest: organizacja — błysnęło mu nagle na polu świadomości.

I słowo to otwarło przed nim całe perspektywy.

Oto w czem żył i co było piękne: organizacja. Sprzęgnięcie woli cudzych sobie, żelazne i niezłomne, przezwyciężenie siebie w najbardziej hardych dążeniach samotności, w najtajniejszych pychach wolnego rozumu ludzkiego — jedna z ofiar najcięższych i jeden z największych cudów między czynami człowieka.

Stało mu się jasnem, że wydanie rozkazu i jego wysłuchanie jest zarówno czynem głębokiej woli. [ 248 ]Posłuszeństwo stwarza władzę i samo w sobie jest pragnieniem mocy. Z najgłębszych zakamarów dumnej duszy wyławia perłę tajemną — wierność.

Gdy po jednym z pomyślniejszych połowów Emil uzyskał zaproszenie do Żelawy, poszedł zaraz nazajutrz. Był skrępowany, sztywny i oficjalny — ale szczęśliwy.

Major miał kwaterę na brzegu złupionej i poczęści spalonej wsi, leżącej o jakie pół wiorsty od linji, w osłonie małego wzgórka i gaju cienkich brzóz.

W opłotkach z powydzieranemi kołami, przysłonięty, jak narzuconą siecią złotawą, młodemi, cudnemi prętami zielonej wierzbiny, stał pozór chaty, kształt odymiony, popiołem i węglem z wierzchu przeżarty, z rogiem, wydartym od granatu.

Zato wnętrze izby nie nosiło śladów zniszczenia, Major kazał je sobie wybić grubem płótnem szarem, ujętem w ramy cienkich, na pół połupanych pni brzozowych. Tylko powała miała belki trochę osmalone, a wiszący w kącie wizerunek Matki Boskiej Poczajowskiej podziurawiony był odłamkami tego samego granatu.

Gdy Emil wszedł, Żelawa leżał na niskim tapczanie, okrytym kilimem w pasy czerwone, granatowe i ciemnozłote. Na widok gościa powstał i przywitał go łaskawie, nie tracąc przecież właściwej sobie, trochę pochmurnej powagi.

Emil rozejrzał się z zaciekawieniem i major zaczął mu pokazywać szczegóły swego urządzenia.

Nad legowiskiem, na tle bzowym starego francuskiego haftu, znalezionego w złupionej cerkiewce, wisiała broń myśliwska w skórzanych futerałach. Emil znał się na tem cokolwiek i Żelawa był widocznie [ 249 ]zadowolony, że mówi z koneserem. Wyjmował strzelby, składał i pokazywał mu ich zalety. Dalej wisiała szabla ze starą rękojeścią, torba, pas z rewolwerem, lornetka polowa, teka do map sztabowych z szybką celuloidową, by je łatwo na koniu odczytywać było możno i latarka elektryczna z blokiem do pisania nocą rozkazów.

W kącie stały przybory do rybołówstwa, składane wędziska bambusowe z bladozielonemi sznurkami z jedwabiu Allcocka, które, rozmiękłe w wodzie, wydają się oczom ryb łodygami roślin wodnych.

W osobnem pudełku podziwiał Emil wyborową kolekcję haczyków — od dużych, podobnych kształtem do kotwic — aż do najmniejszych na płocie, liny i jazie.

Żelawa poczęstował Emila doskonałym Johannisbergerem. U siebie był nieco rozmowniejszy, wszelako nie raczył mówić o sobie. Od innych wiedziało się wszystko o nim i to było dosyć. Emil umiał teraz na pamięć jego dzieje, pamiętał wszystkie jego czyny i myślał o nich, patrząc w jego oczy.

Mała, krótko ostrzyżona głowa Żelawy, rysowała się ciemnym konturem na tle okienka chłopskiej chaty. Widziana pod światło jego twarz, spokojna i szczupła, była jeszcze bardziej ogorzała i bronzowa.

Zwięźle tłómaczył Emilowi, w jaki sposób łowi się szczupaki na widełki drewniane, wkoło których okręca się sznur od wędki. A Emil, pełen baczności i skupienia, literalnie pił jego słowa. Siedząc naprzeciwko, po drugiej stronie sosnowego pniaka, na którym stała butelka i kubki aluminjowe, zdawał sobie sprawę, jaką chwilę przeżywa.

Nie był roztargniony ani lekkomyślny. Pragnął wyzyskać ją do samego dna. [ 250 ]

Podlegał czarowi, który bije od mężnych, nieprzepartemu urokowi władzy. Uczucie dziwnej, zaszczytnej niewoli, z której nie pragnie się wyzwolenia...

— Oto jest człowiek, za którego z radością — umrę — pomyślał.

Ale rozumiał zarazem, że poniesienie śmierci jest zaledwie szczegółem, jednym przelotnym momentem ważniejszej ofiary.

W pewnej chwili powstał, uznając, że czas na przerwane wizyty. Uczucie wierności i czci przepełniało mu piersi.

— Byłbym szczęśliwy, — zaczął i nie umiał dokończyć. Zawstydził się rumieńca, który uczuł na twarzy.

Nawykł do maskowania uczuć, nie wiedział, jak się je wyraża.

— Chciałbym — poprawił się i znowu nie dokończył.

Sama ta myśl, że jedno słowo tego człowieka, że pochylenie głowy, zmarszczenie brwi — porusza sieć nici żelaznych, nierozerwalnych, związujących w jedno ich wszystkich...

Ukłonił się w milczeniu. Major podał mu rękę.

— Tak — powiedział. I uśmiechnął się.

A Emil zrozumiał, że on ani na chwilę nie wątpi o tem wszystkiem, co tak gorąco pragnął mu powiedzieć.

Zrozumiał, że nie można nic przyrzec, niczego przysiąc — bo wszystko już jest postanowione przez konieczność. Że wszystko największe, wszystko, co byłoby po nad siły — jest tylko obowiązkiem...

 
[ 251 ]

XLII.

 

Emil nie od rany umierał. Zły los chciał, aby śmierć jego nie miała tej jedynej, ostatniej ozdoby życia.

W czasie odwrotu i wiosennych walk Emil po dwuch dniach marszu dostał krwotoku i zemdlał. Wóz ambulansowy wiózł go do najbliższego szpitala. Od ruchu drogi tracił wiele krwi, ale nie można było slę zatrzymać. Jechał bezsilny, odurzony morfiną, napół przytomny z rozpaczy. W krótkich snach i majaczeniach roił, że jest ranny.

Trzy miesiące spędził na łóżku szpitalnem, żyjąc najstraszliwszem życiem wydziedziczonych, zawadzając innym swą opieszałą śmiercią.

Skłonił matkę, że uzyskała możność przewiezienia go do Kluwieniec, ponieważ oddawna już postanowił był sobie, że tam umrze. Był sam zdania, że niema już tym razem ratunku, chociaż kołysał się jeszcze niekiedy różnemi głupiemi nadziejami.

Cierpiał straszliwie, ugodzony tym ciosem właśnie wtedy, gdy żył najwięcej, gdy uczuwał najsilniej bezwzględne, dzikie, nierozumne szczęście życia. Czasami nie mógł wcale uwierzyć, aby to jego spotkało.

Nietylko był chory, nietylko miał umrzeć. Nie o niego tylko szło. Przez tę chorobę zmienił się zupełnie cały świat, ukazał się nareszcie w swej ostatecznej, właściwej postaci. Emil przejęty był zgrozą i rozpaczą, to widząc. Nigdy nie byłby przewidział, że aż tak się umiera.

Przypomniał sobie, że jest niesprawiedliwość większa w śmierci, niżeli najcięższe krzywdy życia. Teraz na sobie przenosił tę złą prawdę. [ 252 ]

Nie umarł prędko, od kuli, od odłamka granatu, nie miał danej sobie cudownej śmierci tylu tych, co konali koło niego — śmierci, która nie zdążyła nic zmienić w życiu.

U niego śmierć rozpostarła się na wszystko, co było. I godziny, tygodnie, miesiące Emil patrzył na umieranie wszystkiego, co kiedykolwiek przeżył, co kiedykolwiek zdobył, jako najwyższe dobro życia.

Śmierć rozpostarła się, przeciekała wszędzie. Zepsuła dzieciństwo, wytłomaczyła sens tajemny słów oślepłego ojca, wyolbrzymiła to dawne wspomnienie, jak zmorę.

Nie żałował żadnego złudzenia młodości, nie tęsknił do uczuć dawnych, do utraconego szczęścia, do niemożliwej rozkoszy. Wszystko przesiąkłe było tą późniejszą śmiercią, wszystko rozsypywało się we wspomnieniu na popiół cuchnący.

Ta praca śmierci, niszcząca, zatruwająca kolejno źródła życia, była jednak powolna, była systematyczna.

I przyszedł dzień, kiedy ugodziła w to, co było najcenniejsze, co jeszcze żyło najdłużej: w wartość wojny.

Leżąc na wielkiem łóżku, ustawionem, jak katafalk, pośrodku pokoju, naprzeciw okien, rozwartych na taras i na ogromną przepaść nieba nad światem, Emil przeżywał we snach dręczących, w niezgładzonych wspomnieniach, w halucynacjach i wizjach wszystkie straszliwości wojny. Przecież widział, przecież przeżył ją na jawie — i wtedy nic takiego nie czuł. Była dla niego wtedy, jak życie — nie zła i nie dobra, ale nie podlegająca wątpliwości, niezawodna. Poprostu: była.

Dziś — w noce gorączki, w ciele zwalonem, [ 253 ]ciężkiem, jak kajdany, snuły się zjawy potworne, nie dające się objąć ani myślą, ani uczuciem.

Powtarzało się widzenie pobojowiska o jakimś zmierzchu popielatym i przerażającym, widzenie, które wcale nie było wspomnieniem. Leżące po gładkim polu zwłoki ludzi były nieruchome, wypukłe i wyraźne, jakby widziane w stereoskopie, źdźbła trawy sterczały twardo, niby wycięte z blachy. Osobno porzucone przedmioty, ubranie, broń, przylegały do ziemi w niepojętym, przenikającym grozą popłochu.

Czasami była to żółta, matowa smuga zachodu o późnej jesieni. I na niej szereg czarnych, skradających się postaci, idących grzbietem nagim wzgórza — dających znaki dziwaczne — czy obłąkanych. Obraz przesuwał się cały, jak malowany fryz, a na żółtem, straszliwem tle rysowała się przelotnie czarna figura jeźdźca i konia, mająca niby oznaczać zło czy śmierć — jeźdźca o krótkim profilu Żelawy, — i zaraz znikała w czarnym dymie.

Emil przebudzał się z tych widzeń, drętwy z przerażenia, oblany potem. Myśl jego przytomniała, usiłowała pracować, szukała sposobów ratunku. Nie dla siebie. Dla świata.

Gdy go odwiedzano, uśmiechał się, rozmawiał mimo zakazu, dostawał wypieków. Wieczorem brał narkotyki, aby spać. Był bardzo słaby.

Do Kluwieniec przyjechał stryj Józef, sławny obecnie dyplomata, wybitny mąż stanu. Było godne uwagi, że w enuncjacjach swoich i wywiadach, powtarzanych szeroko przez prasę, piętnując politykę efektu i frazesu, szczególny kładł nacisk na żelazną logikę, na rozum jako dźwignię działalności państwowej. Emil nie [ 254 ]znosił teraz owej jego głupoty, którą kiedyś tak podziwiał. Przyjazd skwapliwy stryja kojarzył sobie w sposób przykry z naturą swej choroby i przewidywanym przez wszystkich jej wynikiem. Dick i metr jego zjawiali się z oficjalnemi wizytami, które nie sprawiały Emilowi przyjemności. Ale nie chciał ich unikać, gdyż i tak dosyć dużo był sam. Stryjenkę Różę, która wystrzegała się przykrych wrażeń, widywał rzadko; była w ciąży, co uczyniło ją nieładną bardziej, ale pełną godności.

Matka była taka sama, jak przed laty, gdy przychodziła do chorego ojca. Dobra tą łatwą, wesołą dobrocią, która nie kosztuje nic, a przecież nie ma ceny. Emil żałował bardzo, gdy odchodziła, ale nie okazywał tego, nie zatrzymywał jej nigdy. Myślał o niej: mogę przypuszczać, że to, co jest nią, jest wieczne. Była przede mną i będzie po mnie. Jakże małe jest moje życie, które całe zamyka się w jej życiu.

Jednego razu ciotka Sinodworska, oschła, gładko uczesana, ubrana czarno i staromodnie, z cennym różańcem na ręce zamiast bransolety, przywiozła z sobą nową młodą parę narzeczonych: Ryśka, który przyjechał na urlop, i Adę Jahniatyńską. Okazało się, że zawsze marzyła o niej, jako o synowej, chociaż miała na myśli nie Ryśka, lecz biednego Janka.

Ada, której Emil nie widział od czasu owej makabrycznej przejażdżki, była mu znowu równie niemiła, jak dawniej, przed wojną. Rysiek, — dobry, prosty i dzielny tam na froncie, — raził go teraz swą naiwną pychą oficera, nawet swym mundurem, lakierowanemi butami i dzwonieniem ostróg.

Emil zapytywał go o rzeczy, które z zewnątrz słyszane, niedokładnie rozumiał. [ 255 ]

Ryś — wysoki, ładny, niewiele starszy od swej narzeczonej, rozgorzały szczęściem i dumą, mówił żywo i z humorem. Opowiadał Emilowi, co się tam u nich działo od jego wyjazdu. Mieli już niezadługo wejść do swego kraju, do swojej stolicy. Oto więc nastała wreszcie chwila chwały i nagrody.

Emil słuchał w milczeniu. Usiłował zdać sobie sprawę jasno, dobrze zrozumieć. Ale te rzeczy dalekie i na zawsze już niemożebne, były dla niego obce, dziwne i smutne. Były za małe.

— Pamiętaj wyzdrowieć do tego czasu, — powiedział Ryś serdecznie. Sam pełen radości, nie chciał godzić się na cudzy smutek.

Po tej wizycie zwaliły się na Emila nową lawiną wspomnienia, udręki i zmory.

Myślał znów o tych wszystkich, co nie doczekali dnia nagrody, o rannych i konających, którzy znikali tak prędko w jamach ziemnych, albo pod płótnami wozów sanitarnych, a teraz zniknąć nie chcieli z pola myśli.

Trwali, wlokąc pod mrocznemi czaszkami ohydne sensacje ostatnich chwil przed zgonem. Resztą tchu pracowali, aby do końca umrzeć. Jakże mógł tam być koło tego — i nie oszaleć? Nie umrzeć z pierwszym tym, który umarł obok niego.

...Było to nocą, w szpitalu. Na łóżku niedalekiem spał cicho młody człowiek z amputowaną nogą. Przecież chyba skończyło się dla niego wszystko, co było przedtem, przecież odtąd miał już być wymazany zpośród zwyczajnych i szczęśliwych.

Odtąd miał iść powoli i niezręcznie, gdy inni się spieszyli, miał wieczorem zdejmować oprócz ubrania przedmiot wstrętny i dziwaczny przez to, że podobny [ 256 ]do nogi. Bo mechanizm może być piękny tylko wtedy, gdy nie naśladuje rzeczy żywej. — Ale był zmęczony cierpieniem i spał cicho. — Tego śpiącego ujrzał przechodzący sanitarjusz i zdziwił się jego bladości. Zdjął zeń koc i ujrzał pościel czarną od krwi. Zaalarmował lekarzy, sanitarjuszki, że jest krwotok. Zbiegli się ze światłem, instrumentami. Rozcięli bandaż, rozdarli całą straszną ranę, która nie była zwykłą raną w ciele, która była końcem jego nogi. Szarpali ją i pruli, szukając arterji, z której waliła krew. Szukali jej przez godzinę i pół, gdy on ani na chwilę nie przestawał krzyczeć najsilniejszym krzykiem bólu i błagać o śmierć. Błagał, by mu dano umrzeć, mówił, że nie chce już dłużej, że nie może. Nie chciał wcale żyć, zupełnie mu na tem nie zależało. A oni przytrzymywali go tylko, by się nie rzucał. I z tym krzykiem, z sondą, grzebiącą w ranie, wreszcie umarł.

Myśl o tym była cierpliwą, nigdy niewygasłą torturą.

I jeszcze trup znajomego żołnierza, który nie bał się śmierci. Na ochotnika wyszedł nocą na patrol i nie wrócił. Leżał między jedną i drugą pozycją — i nie można go było zabrać. Leżał codziennie przez tydzień cały, jeden, drugi i trzeci. Widać go było dokładnie na równym gruncie, był czarny, wystający. Oficerowie patrzyli na to miejsce przez lornetkę. Zmieniał się, choć to już było zupełnie zbyteczne, w pewien jakiś sposób jeszcze żył. Pęczniał. Zmieniał kolor. Prawie jakby się ruszał. Pomieszał się ze swem ubraniem. Emil widział przez lornetkę dużą wronę, która usiadła mu na twarzy, mniej więcej na ustach — i dziobała oko. Strzelił do niej dwukrotnie z rewolweru i nie trafił. Wrona odfrunęła niedaleko, aby wrócić. A Emil poszedł zobaczyć, czy [ 257 ]jest już waselina do smarowania kopyt grubemu, gniademu koniowi.

Pamiętał pewne sceny, których zawstydzająca groza wytłomaczona była ich nieodzowną pożytecznoćcią. Teraz zjawiały się w innej zupełnie kategorji, w płaszczyźnie ohydnych, wszystko niejako przewidujących marzeń chłopięcych. Obrzędy egzekucji, groteskowe sylwetki ludzi powieszonych, nieumyślne ich przechylenie na bok głowy — jakgdyby tak właśnie, pomimo wszystko, trochę lepiej było wisieć, — nie były już teraz tylko przelotnym, przykrym momentem wojny. Emil uczuwał w tem poza grozą i cierpieniem jeszcze coś więcej, coś, co już przenikał w dzieciństwie — dziwaczną, kryjomą, wstydliwą, malutką rozkosz okrucieństwa.

I wciąż nie pojmował, jakże to mógł tam, pośród tego wszystkiego codziennie żyć. Jakże mógł przenieść to na sobie, być, jak inni.

— To jest straszne dlatego tylko, że jestem chory, — odkrywał nagle i powielokroć. — To mnie się wydaje straszne, ale w rzeczywistości nie jest. Ja sobie tylko wyobrażam wojnę — i dla tego. Żyłem tam przecież, brałem w tem udział od wewnątrz — więc wiem. Byłem zdrowy, taki zdrowy i szczęśliwy — więc wszystko wydawało mi się inne, proste i konieczne.

Nadszedł czas, który Emil przewidział był poniekąd już dawniej, czas, aby odłożoną na później śmierć Rytena i Justyna Warłoma przeżyć do dna. Było to straszliwe zadanie, pod którem uginał się zmęczony chorobą umysł Emila i które spełnił, chociaż było nad siły.

Na dnie leżała tam myśl, od której zastygało mu serce, myśl, której nigdy nie miał na wojnie, a teraz przeniósł ją na sobie całą, od początku do końca: czy [ 258 ]ta nieogarniona praca cierpienia, ta olbrzymia budowla ofiary, męki, śmierci, — czy to wszystko ma pośród świata jakąś wagę i sens, jakieś zadośćuczynienie. Czy to się stało ku czemuś i po coś, czy może — to się tylko stało.

Nieważne słowa później umarłych, ze wspomnienia wskrzeszone i wyolbrzymione, strzępy zdań, spojrzenia, głosy, chwile — to wszystko mieszało się i mąciło. Przywiodło przecież do jednego, głupiego i razem nieubłaganego wniosku, który wreszcie zapewnił Emilowi spokój, ten spokój, w którym się „spoczywa“.

Ów sens nowy, plan chyba już ostateczny, rzucony na całą przeszłość i teraźniejszość, to było, że życie jest drogą do śmierci.

Spokój Emila wynikł stąd, że już nie przewidywał, aby ten plan mógł ulec zmianie.

 

XLIII.

 

Emil pomyślał, że teraz nadeszła chwila Niny. Zapytał więc o nią matki.

Niny nie było w Sniwodzie. Pani Bietowska pojechała z córką do chorego ojca. W domu pana Krzystanowskiego zapanował na ten czas sposób życia bogobojny, a Nina, która „lubiła być przy chorym“, pielęgnowała dziadka.

Wróciła dopiero późną jesienią, pozostawiając powróconego życiu i umiejącego je cenić starca dawnym upodobaniom i nałogom.

Emil był już wtedy bardzo słaby i bardzo spokojny. [ 259 ]

Gdy Nina z matką przyjechała do Kluwieniec, poprosił aby do niego weszły.

— No, czyż tak bardzo się zmieniłem? — spytał, usiłując być swobodnym.

Nina uśmiechnęła się nieśmiało i powiedziała po chwili: — Właśnie zawsze chciałam, żeby pan się zmienił.

Gdy wszyscy już odeszli, wróciła sama. Powiedziała, że teraz pozostanie przez jakiś czas, że niezadługo znowu przyjedzie i powtórzyła, że lubi być przy chorych.

Była blada i delikatna, ale nie smutna. Była dobra i pogodna.

— Moja narzeczona, — wyszeptał Emil. I uśmiechając się, przymknął oczy, by jej nie widzieć.

Pod tym uśmiechem zataił smutek dawny i głęboki. Doznał go był po raz pierwszy już wtedy, gdy z Niną chodził po folwarku kluwienieckiem i patrzył za odchodzącą małą córką Joanny.

Wiedział teraz, co znaczyła owa czarna smuga, idąca na życie jego od Niny. To było przeczucie tej chwili, która teraz nadeszła, chwili, której Nina była potrzebna.

Zgodził się, że milcząca chodziła cicho koło niego i oddawała mu posługi, które nie mogły mu już nic pomóc. W jej oczach widział rzewną dobroć i łagodne oczekiwanie czy prośbę. Domyślał się, o co idzie, i — rzecz dziwna — nie pragnął z tem walczyć.

Smutną rzeczą jest śmierć, — myślał teraz. — Ale to nie mówi nic złego o życiu. Ono jest niezależne od śmierci, jest zupełnie odmienne. Śmierć — jak skrucha i poprawa — nie może nadawać barwy życiu, nie może [ 260 ]go potępić, ani rozgrzeszyć. Śmierć nie jest dla życia miarodajna.

To, co teraz myślę, do niczego mnie nie obowiązuje. Ani mnie, ani świata.

Mogę myśleć cokolwiekbądż — skoro przecież umieram. Wszystko jedno, co sobie myślę.

I ukołysany tą bezodpowiedzialnością, marzył, że zakazana jest pośród narodów wojna. Że ludzie ujrzeli nagle sami, jakiem jest dziwnem szaleństwem, jakim zbędnym, niepojętym czynem. — Ale wiedział, że to jest marzenie.

Przywracał teraz wartość wszystkiemu, co kiedykolwiek ją miało. Bo wiedział, że życie należy sądzić nie później, ale jednocześnie. Że jedyną trwałą i miarodajną wartością rzeczy, jest ta ich wartość jednorazowa, owoczesna, przelotna.

Dlatego rad był, gdy odwiedził go ksiądz, stary ksiądz Szpikolos, który spowiadał niegdyś ojca, który przez tyle lat spowiadał matkę i nie zamącił pogody jej lekkomyślnej duszy. Był chłopem z pochodzenia, pełnym zdrowia i siły. Miał twarz z tych rasowych twarzy chłopskich, z głębokiemi orlemi oczami i nosem garbatym.

Ujrzawszy go przy swem łóżku, Emil miał wrażenie przelotne, że to wrona, spadająca na zwłoki. Ale nie wziął tego zbyt głęboko. Spokojnie myślał, że gdy doktorzy przyjeżdżają już rzadziej, powinien zjawić się ksiądz.

Śmierć bliska to jest moment, aby rozważyć swoją znikomą, błahą sprawę ze światem od strony dogmatów, na poziomie, łączącym wszystkich zwyczajnych ludzi. [ 261 ]

Z własnej chęci zażądał spowiedzi. Pociągała go niezmierna łatwość sprowadzenia siebie do tych kategorji, przetłomaczenia siebie na język powszedni.

Miałem kobiety, zabijałem ludzi. Oto są grzechy Człowieka. I łatwe jest ich przebaczenie. O ileż wyrozumialszy jest trybunał religji od sumienia.

Spowiadając się, Emil wyznał nieśmiało, że nie dostrzegł całej piękności i wartości życia, póki żył. Wyznał to, jako grzech. Ale nie został zrozumiany.

Nie zraziło go przecież, że mówił do prostego człowieka, dla którego słowa inny miały sens. Starał się sam być prosty i dostępny, starał się być współmierny z resztą świata. Powiedział przeto:

— Nie widziałem całej dobroci Boga.

I grzech ten, za który żałował, został mu odpuszczony.

Gdy później wszyscy odeszli, powróciła znowu tylko Nina. Zobaczył jej oczy, wielkie od łez.

— Czemu płaczesz? — zapytał. — Czy nie jesteś zadowolona?

Nieodrazu odpowiedziała.

— Powiedz, dlaczego płaczesz, ty moja dobra dziewczynko.

— Ja się za pana modliłam. Ja płaczę ze szczęścia.

— Ze szczęścia, — powtórzył Emil.

— Tak.

Wielkie okna sali dawały Emilowi widok na świat. Była jesień późna. Dzień cały zimny, chmurny, zlany krótkim, ulewnym deszczem. I żywy wiatr.

Nadszedł wieczór. Na zachodzie, którego Emil nie widział, w jednem małem miejscu rozsunęły się widocznie chmury. I wypadł stamtąd na przeciwległy [ 262 ]świat promień słoneczny, zupełnie żółty, jaskrawy pośród mroków, tak wyraźny i mocny, że prawie dotykalny. I palił się przez chwilę na wierzchu drzew pożółkłych i na dalekim lesie. I zgasł. Żółtawa czerwień barwiła krótko brzegi różnych czarnych już chmur.

O tym wieczorze, jak o wielu innych przedtem, Emil pomyślał, że może jest ostatni. Był ostatni. Emil umarł tej nocy, spokojny i bardzo zmęczony długą chorobą.

Przedtem zdążył jeszcze pomyśleć naiwnie i smutnie, że ludzie powinni przecież wszyscy łączyć się ze sobą przeciwko śmierci, bo życie jest piękne, bardzo piękne.

 


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false