chłopcem. Emil nie wytrzymał i powiedział mu komplement.
Umilkli obaj i pomyśleli o jednym. Ale Justyn nie zapytał o narzeczoną. Więc Emil nie powiedział o niej nic.
Milczeli chwilę, idąc obok siebie w stronę wsi sąsiedniej, gdzie stała część piechoty i sztab.
— A teraz powiedz mi — i Emil zaczął zadawać pytania.
— Tak, tak, — mówił Warłom z głową schyloną. — Spochmurnieli obaj. — To także prawda. I to prawda...
Szli uroczą doliną, w zsypującym się z nieba białawym zmierzchu letnim. Ścieżka, wydeptana w trawie, prowadziła wzdłuż polnej drogi, wyznaczonej dwoma rowami, pełnemi zieleni, i rzadkim po obu stronach szeregiem brzóz.
Emil znów spytał. I teraz Warłom wyliczał nazwiska. Ten tutaj, a ten znowu tam. A od każdego nazwiska szło zimno śmierci i powaga.
— Ruten — — ? powtórzył za nim Emil, nie wierząc, że to słyszy.
— Ruten także. Tam wielu zginęło. Ogień był gęsty. Właśnie szedł z kwatery do okopów obejrzeć swój odcinek. I może gdyby był poszedł gankiem — — ale nie oszczędzał się nigdy — —
— Tak? — spytał Emil. Miał gardło ściśnięte od żalu.
— Już raz przedtem był ranny. Zawsze sam wyrywał się na patrole, chociaż kapitan. Miesiąc leżał w szpitalu, tam przyjeżdżałem do niego ze dwa razy. Wtedy wyleczył się i wrócił. A już później — —
Emil uczuł głuchą mękę. Bo właśnie to nie powinno było się stać. Ruten nie powinien był zginąć — on, który szedł bez radości, który naprawdę — nie chciał