Page:Hrabia Emil.djvu/194

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

– Niechaj pani pójdzie ze mną do pokoju matki. Niech pani tam odpocznie. Pani znowu wcale nie spała. Już dosyć tego. Jutro sam odwiozę panią do Skaliczny.

Teraz Nina przestała płakać.

— Czy to prawda, że wszystkich mają już niedługo stąd zabrać?

— Podobno tak.

— Ach, Boże! Będą przecież umierali w drodze. Są tacy, że ich wcale nie można ruszyć.

— No więc, właśnie, to pani jutro wróci do domu. Cóż tu można pomódz w tem wszystkiem.

Nina otarła łokciem ostatną łzę na suchym policzku.

— Ja już zostanę póki ich nie zabiorą. Ja tu wolę. Wszystko jedno.

I dodała z westchnieniem.

— Ja bardzo lubię być przy chorych.

Wymógł przecież na niej, że poszła do pokoju pani Worostańskiej. Odprowadziwszy ją, powrócił na to samo miejsce w korytarzu i po pewnem wahaniu wszedł do salonu. Ułomny oficer siedział teraz przy fortepianie sam, śpiewając i akompanjując sobie z pamięci. Wydawał się dziwnie nędzny i żałosny, zgubiony pośród nagromadzonych tu przedmiotów, bronzów, wazonów, obrazów i mebli, — jak w antykwarskim bric-à-bracu.

Był widocznie artystą. Spiewał dobrze i grał dobrze, a jego głos mądry i zarazem uczuciowy, robił okropne wrażenie, mieszając się z dochodzącym i tu krzykiem bólu. Ranni leżeli poprostu tuż za progiem drzwi, nie dających się nawet domknąć, z powodu sterczących w tę stronę zwinętych w twarde rury dywanów.

192