Page:Hrabia Emil.djvu/214

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

Z trudem skłonił ją, że wyznała:

— Kiedyś bardzo grzeszyłam.

— Pani?

— Och, byłam taka zła, zła.

Przymrużyła oczy i patrzyła po powierzchni wody — daleko.

— Był czas, kiedy ja — sądziłam ojca.

Teraz Emil milczał.

— Ale Bóg zesłał na mnie wielką pokutę: ojca śmierć. I zrozumiałam ten boży znak. Zrozumiałam wtedy wszystko — —

Nie powiedziała, co zrozumiała. Była to własna jej tajemnica — cudowna, zachwycająca do łez, niebiańska, której nie umiała wyrazić słowami, tylko swym trudnym uśmiechem i zapleceniem rąk, jak do dziękczynnej modlitwy.

I teraz inaczej popatrzył na pochylenie jej głowy, na linję cudną, idącą od uszu do ramion przez łopatki, linję bezbronnej pokory. Jej usta były małe i zbyt pełne, zbyt świeże i krwawe pośród białej twarzy. Zadrżał i pochylił się ku niej. Więc cóż? Wezmę ją i ucałuję jej usta. Nic nie powie, może się tylko zasmuci. Może będzie się jeszcze śmiała z rozkoszy — ta świętoszka.

W pragnieniu jego nie było wcale słodkiej chęci, aby jej dać szczęście. Chciał właśnie jej szczęście zniszczyć, bo było wrogie i poniżające, chciał je zdyskredytować.

Gdyż i tym razem jeszcze resztką miłości własnej żywił nadzieję, że się myli, że to nie on tylko jest zły ale że wszystko jest złe.

 
212