Page:Hrabia Emil.djvu/253

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

kiem, jak kajdany, snuły się zjawy potworne, nie dające się objąć ani myślą, ani uczuciem.

Powtarzało się widzenie pobojowiska o jakimś zmierzchu popielatym i przerażającym, widzenie, które wcale nie było wspomnieniem. Leżące po gładkim polu zwłoki ludzi były nieruchome, wypukłe i wyraźne, jakby widziane w stereoskopie, źdźbła trawy sterczały twardo, niby wycięte z blachy. Osobno porzucone przedmioty, ubranie, broń, przylegały do ziemi w niepojętym, przenikającym grozą popłochu.

Czasami była to żółta, matowa smuga zachodu o późnej jesieni. I na niej szereg czarnych, skradających się postaci, idących grzbietem nagim wzgórza — dających znaki dziwaczne — czy obłąkanych. Obraz przesuwał się cały, jak malowany fryz, a na żółtem, straszliwem tle rysowała się przelotnie czarna figura jeźdźca i konia, mająca niby oznaczać zło czy śmierć — jeźdźca o krótkim profilu Żelawy, — i zaraz znikała w czarnym dymie.

Emil przebudzał się z tych widzeń, drętwy z przerażenia, oblany potem. Myśl jego przytomniała, usiłowała pracować, szukała sposobów ratunku. Nie dla siebie. Dla świata.

Gdy go odwiedzano, uśmiechał się, rozmawiał mimo zakazu, dostawał wypieków. Wieczorem brał narkotyki, aby spać. Był bardzo słaby.

Do Kluwieniec przyjechał stryj Józef, sławny obecnie dyplomata, wybitny mąż stanu. Było godne uwagi, że w enuncjacjach swoich i wywiadach, powtarzanych szeroko przez prasę, piętnując politykę efektu i frazesu, szczególny kładł nacisk na żelazną logikę, na rozum jako dźwignię działalności państwowej. Emil nie