brażał sobie postacie, twarze, uśmiechy. Niektórych ludzi, z którymi mówił, nie widział nigdy.
Mówiąc, uśmiechał się żywo, prawie nadskakująco, ukazując piękne dotąd zęby — i wodził źrenicami nieco powyżej otoczenia, nie wyczuwał bowiem dokładnie, dokąd sięgają w górę pokoju ludzie siedzący.
Pytał o sprawy polityczne, o stronnictwa. Zachował umysł jasny i pogodny. Z lekarzem swym chciał się spierać o rolę nauki i wiary, napróżno jednak, gdyż doktór, czy to przez uprzejmność, czy przez zbieg okoliczności, był tego samego zdania.
Niekiedy wpadał hrabia w wenę naracyjną. Podróżnik kiedyś i myśliwy namiętny, miał nieprzebraną ilość wspomnień, któremi mógł się podzielić. Opowiadał z wesołością, jak rzeczy minione, ale możliwe, mogące jeszcze o każdej chwili być.
Nagle rozglądał się, nie widząc, i zapytywał o żonę. Przychodziła często. Czasami przecież nie mogła przyjść. Dom był pełen ludzi i spraw.
Wszystko przewijało się tam od rana do nocy, gwarzyło, szemrało. Dom żył. Hrabia czuł życie wkoło siebie — sam pośrodku świata, ciężki jak kamień, zupełnie zbędny, a mimo to ogromny. Świat jego wspomnień rozrastał się w ciemnościach. Każda rozmowa, każda wizyta nowego człowieka — to były ery.
Emil odwiedzał teraz ojca codziennie. Przychodził z matką i patrzył na nią uważnie, by wiedzieć, jak ma się zachować. Jego stosunek do ojca nie był nigdy prosty i zwyczajny. Choroba przejmowała go smutnym respektem i lekką obawą, zmieszaną z obrzydzeniem. Wizyta i rozmowa to były rzeczy, które należało wypełnić. Pamiętał, że we wszystkiem trzeba być takim,