Page:Hrabia Emil.djvu/57

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

gdzieś tam, w tej słonecznej stronie, stanowiła szczęście nieustające.

Marzył czy aż pragnął... Myślał długo, że mógłby pocałować ją w rękę. Drżał, mrużąc powieki, nie pojmując, co mu się stało.

Jego fizyczna wytrzymałość na szczęście kończyła się poza pocałowaniem jej ręki.

Pomyślał, że pocałunek ten byłby krótki i słaby. Pomyślał, że mogłaby mieć wtedy rękawiczkę. To nic, to nic... Nie usunęłaby ręki. Odchodząc, ukłoniłby się jeszcze nisko, nie mogąc, nie mając wcale siły popatrzyć na jej oczy — po tym krótkim pocałunku.

Przez dwa dni nie widział jej zupełnie. Nie widział. To nic. Nie tęsknił. Było strasznie dużo, iż wiedział, że jest. Nie wyjechała przecież. Jest gdzieś blisko, jest wszędzie.

Miał wrażenie, że sam widzenie odkłada. W obawie nadmiaru upojenia czy — klęski.

Na trzeci dzień w południe, jak za pierwszym razem, szedł za nią dość zdala, gdy wracała z kąpieli.

Jak zwykle — prawie nie widział jej realnej postaci. Miała białe ubranie, lekkie i przejrzyste. Nie znaczyło to nic, że widział jej gołą szyję i kark aż po uszy, że ręce jej przeświecały przez rękawy. To wszystko były nieważne szczegóły jej toalety. Ani przez chwilę nie czuł, nie wierzył w nagość jej pod suknią. To także było poza granicą wytrzymałości jego na szczęście. Nic zmysłowego nie było w jego uczuciu.

Szła przed nim. Wydało mu się, że aż dotąd dochodzi smuga zapachu, którą zapamiętał z przejścia na dworzec Ljoński.

Zadrżał, gdy zatrzymała się nagle. Stanęła, zawró-

55