Page:Hrabia Emil.djvu/165

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

XXIX.

 

Cudny, pogodny florencki poranek, białawy od mgły i niebieski, stał w nieosłoniętych oknach sypialni. Emil nie spał już wcześnie.

Leżąc, mógł widzieć część zbocza doliny Arno. Ileż radości w tym poranku i w tem oczekiwaniu. Młodość, młodość — — I Emil pomyślał: jestem młody.

Zjadł prędko śniadanie, wyprawił służbę. Sam drzwi otworzył, gdy zastukała w nie starą mosiężną kołatką.

Była trudna do poznania, zmieniona bardzo — w miękkiej, białej sukience, w białym tenisowym kapeluszu i białym szalu. Mniej ładna trochę, ale zato dziwnie młoda. Jak dziewczynka.

Uśmiechnęła się wyczekująco, z zapytaniem w oczach, które, oświetlone przez dzień, były teraz jaśniejsze.

Usiadłszy, zdejmowała zwolna rękawiczki, kapelusz. Emil ukląkł przed nią i powiedział, że jest szczęśliwy. Przyjęła to, jak zwykłą grzeczność, i rozejrzała się po pokoju.

— Pan ładnie mieszka, panie hrabio, — powiedziała. — To pańska willa?

Podeszła do małej kanapki i położyła się na niej nawznak, z rękami pod głową, z założonemi smukłemi nogami — jakby była zmęczona.

Emil stanął u jej głowy i pochyliwszy się zwolna, całował lekko jej czoło, powieki, twarz.

Wcale nie myślał o zemście, o gwałtownych pieszczotach. Był kochankiem delikatnym i szczęśliwym. W objęciu łagodnem podtrzymywał jej ramiona i szyję i świeżemi ustami całował jej cudowne usta.

Nie wyciągnęła do niego ramion, nie otwarła oczu

163