dyną, potęgę, której wolno przybrać taki lub inny kształt, która tkwi w najbliższej zgodzie z naturą świata i z naturą ludzi.
Latem spędził Emil parę tygodni w górach, w założonej tu szkole oficerskiej z internatem. Mieszkał w koszarach, odbywał marsze i musztry. Stał się, jak inni, prawdziwym żołnierzem. Był zwyczajnym, dzielnym, odważnym, wytrwałym i zdrowym chłopcem, jak Justyn Warłom, Janek Sinodworski i mnóstwo innych. Czuł się równy z nimi i równe mający prawa.
I nagle całe to życie cudowne przepadło, jak sen. Emil otrzymał napomnienie, by nie popadał w złudzenia. W czasie jednego marszu, marszu jak tyle innych przedtem, w czasie poprostu zwykłej wycieczki pieszej, przemókł do skóry i dostał bronchitu. A po bronchicie wróciły znajome sprawy: gorączka, zły sen, słabość nóg i jakieś nieuchwytne kalectwo oddechu, o każdej chwili obawa, że zadraśnie się tam wewnątrz jakąś gotową ranę, z której buchnie krew.
Przez dwa zimowe miesiące był w górskiem sanatorjum — samotny i smutny śmiertelnie. Czuł się znowu wyrzucony za nawias życia, wydziedziczony z tego, co stanowi jego cudowną istotę.
Na święta przyjechała do Emila matka. Znalazła, że po kuracji dobrze wygląda i radziła mu nie przejmować się chorobami. Była serdeczna, obca, pogodna.
– Widzisz, jestem prawie stara, — mówiła wesoło. — Ale kiedy się patrzę na młodych, to wcale im nie zazdroszczę. Ja teraz dopiero daleko lepiej wszystko cenię, daleko jestem mądrzejsza i szczęśliwsza. Te same rzeczy mię zajmują, co i dawniej, tylko więcej, głębiej umiem z tego korzystać.