Page:Hrabia Emil.djvu/212

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

nieustannie, żeby doznawali go wszyscy, żeby czuli, jakie to szczęście żyć.

Gdy próbowała z wysiłkiem coś o tem mówić Emilowi, słowa jej były małe, pokorne, nieumiejętne.

Raz jechali razem łodzią po stawie w Śniwodzie. Była jeszcze wciąż ta sama wiosna.

Łąka na brzegach — miękka, głęboka i zielona, okryta była kwitnącemi kaczeńcami. Wysokie drzewa nad wodą, olchy, wierzby powłóczyste i rozrosłe nadwiślańskie topole, były już całe zielone, ale jeszcze przejrzyste. I przeglądało przez nie niebo.

Woda, po której płynęli, w słońcu i pachnącym wietrze, jedną stroną każdej małej fali odbijała niebo mocno niebieskie, drugą — zielone drzewa. I temi dwiema barwami pawiła się metalicznie, migotała w świetle, jak gardło bażanta.

W olszynie na brzegu śpiewał słowik — jasno i donośnie. Od czasu do czasu przerywały tę melodję zięby swym krótkim muzycznym frazesem.

Emil złożył wiosła, które przytuliły się same do mokrych boków łodzi. Sunęła jeszcze cicho przez chwilę i stanęła oparta o zielony, przerosły korzeniami brzeg kępy. Cienie małych liści poruszały się, jak siateczka, na wodzie i na sukni Niny.

Zrobiła palcem znak milczenia i ciszy i pokazała miejsce na brzegu, mówiąc szeptem: — Żaba. — Na czarnej ziemi, zmytej ruchomą wodą, pod daszkiem z trawy, siedziała żaba duża i zielona, z oczami wypukłemi, jak krople złota.

— Dać ją pani? — spytał Emil, czając się z dłonią na małego, nagiego potworka — bez piór i sierści.

210