Page:Hrabia Emil.djvu/187

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

gniony przez wszystkich tutaj spokój i bezpieczeństwo. I tak zostanie.

Emil miał myśl niewolniczą, bierną i jak sobie sam powiadał: lepką. Już dawniej wystarczyło mu poznać nowego człowieka, usłyszeć wiadomość, ujrzeć zdarzenie — by na czas pewien wypełnić sobie świadomość doszczętnie. Myślał już nieustannie o tem jednem, określał to i osądzał, ustosunkowywał się do tego po sto razy wciąż trochę inaczej, wciąż niby w sposób bliższy prawdy, wciąż na nowo.

Każde nowe zjawisko stawało się dlań pretekstem do ogromu myślowej zupełnie jałowej pracy. Nie mógł znieść, gdy zostało w tem jeszcze coś, nieprzemyślanego do końca, coś niejasnego. A zostawało zawsze — aż do następnego wrażenia.

I tę pracę myśli, upartej i wyłącznej, uczuwał jako walkę. Każda rzecz i każdy człowiek — to było coś obcego, co mu przemocą z zewnętrznego świata wtargnęło w obręb wiedzy, coś wrogiego, co się już na zawsze narzucało jego pamięci. Musiał to tak jakoś przerobić, ukształtować w sobie, aby mogło tam zostać, nie raniąc wszystkiego naokoło, nie zadając bólu.

Tak teraz nienawistnie myślał o tej wojnie, widzianej tu, na tyłach, tu właśnie po raz pierwszy doświadczonej. O tej wojnie, z której może nie dane mu będzie doznać już nigdy nic innego, nic więcej.

Było okropnie. Wlókł się długo pochmurny dzień jesienny, bez deszczu. Egzotyczna księżna siedziała zamknięta w pokoju z nowym swym kochankiem, niedawno przyjezdnym oficerem sztabu. Ranni jęczeli monotonnie, dopominali się zmiany opatrunków. Ktoś głośno krzyczał na posługacza, ktoś płakał.

185