Page:Hrabia Emil.djvu/178

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

a ja wolę zwyczajny świat, bo jest mądrzejszy. — Ale czy oni mają rację, czy nie — tego nie wie ani pan, ani ja.

Emil wolał być sam, niż z tą dziewczyną — to wiedział napewno. Ale nie był dość odważny, aby jej jawnie unikać.

W samotności nie myślał, kto ma rację. Wiedział, że z chwilą, gdy stanie się to możliwe, będzie z nimi. Uczuwał to już nie jako pragnienie, lecz jako usuwający wszelkie wątpliwości obowiązek.

Jednego dnia zobaczył z długiego okna sieni, pośród pełnej, doskonałej zieleni klonu trzy duże liście, powleczone barwą soczystego fjoletu. Uważniej patrząc, pojął, że tak zaczynają usychać te trzy pierwsze. Wiedział, że wszystkie staną się niezadługo naprzód fjołkowe, a później różowawe, złotawe i wreszcie ciemnozłote, jak mosiądz.

— Jesień, — pomyślał z uśmiechem, bez cienia smutku. — Więc cóż? Niema nic smutnego w jesieni, jeżeli nie zaniedbało się wiosny. Jak niema nic smutnego w śmierci, jeżeli życie było piękne i doskonałe, jeżeli wypełnione było do dna, jeżeli wypełnione było, jak przeznaczenie.

I na widok tych trzech liści, okrytych głębokim fjoletem, Emil pomyślał o swej wiośnie ostatniej, wiośnie florenckiej, która była jego trzydziestą wiosną.

Wspominając ją, Emil przecież nie był sprawiedliwy. Jego uczucie wdzięczności zwracało się zawsze nie ku pięknej baronowej, która tak wiele dała mu rozkoszy, lecz ku Dianie, której tyle miał do zarzucenia. Myślał o niej z tkliwością, choć bez tęsknoty.

Przyszedł był do niej — w jeden z ostatnich wieczorów przed odjazdem do kraju, a już po zerwaniu

176