Page:Hrabia Emil.djvu/135

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

Podszedł przeto do dziewczynek, grających w jakąś nową grę przy stoliku. — Pochylił się nad żółtowłosemi główkami. Popatrzył na jakieś numerki i obrazki, a później w oczy nauczycielki. — Miała właśnie moment swojej piękności, zapewne o tem nie wiedząc,

— Muszą kochać panią te małe, prawda? — odezwał się zbliska, półgłosem, zupełnie zresztą nie tak, jak zamierzał.

Dziewczynki skwapliwie i zdawkowo potaknęły. Ona zaś zaczerwieniła się, nachmurzona. Nie powiedziała ani słowa i dalej zajmowała się grą dzieci.

Żałował swych głupich słów i zwłaszcza tonu. Widział, jak ta blada, smutna i bezbronna dziewczyna cofnęła się przed nim daleko w swój jedyny niedostępny i własny świat, w swoją niewinność. Nie miała nic dla siebie — ani czasu, ani swobody, ani młodości. Jej myśl, pamięć, głos — wszystko było zapłacone. Tylko jako kobieta była wolna, była swoja własna. To był jedyny ocalały pośród życia, ubogi posterunek jej niezależności i dumy.

W fotelu niedaleko drzwi siedziała stryjenka Róża i trzymała na kolanach czwartą żółtowłosą księżniczkę, najmniejszą. (Emil bowiem powrócił do rozróżniania ich po wzroście). Z głową i nagiem czołem, pochylonem ku dziecku, miała w spojrzeniu coś z brzydkich, żałosnych madon flamandzkich. Z tęsknotą i tępą rezygnacją słuchała jej ptaszęcych modulacji i niemądrych słówek, gładziła po ślicznych włosach i pieściła tę cudzą córkę.

Znęcona widokiem dziecka, podeszła hrabina Worostańska i siadając tuż obok bratowej, też zajęła się małą. Emil przez chwilę słuchał, jak rozmawiały te dwie różne kobiety.

133