Page:Hrabia Emil.djvu/8

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

jednym z nich siedząc, można było każdej jesieni, poprzez szereg wązkich, wysokich, tuż przy sobie wyciętych okien, wychodzących na ganek z filarami, widzieć ów najwcześniej żółknący klon, który z tego punktu zajmował całe niebo i wogóle świat.

W niektóre dni wrześniowe, pogodne i czyste, kiedy niema wcale obłoków, a niebo jest zbyt niebieskie, — owe liście z weneckiego złota, aplikowane na zgęszczonym, prawie twardym, jak turkus, błękicie, nasycone słońcem, były doprawdy cudowne.

A w dni najbardziej spłakane, późne dni jesienne, pochmurne i smutne, ów klon rzucał w okna ostatni swój przepych śmiertelny, zaoszczędzoną z całego lata energję słoneczną. I póki nie opadły mu wszystkie liście, świecił jeszcze przez mokre szyby, jak trochę słońca.

Ale z drugiej strony domu było daleko ładniej. Tu zdawało się, że pałac stoi na wysokiej, stromej górze. Był mniejszy jakby, mniej wspaniały, przecięty wpoprzek wielkim tarasem z balustradą, gdzie latem ustawiała matka najpiękniejsze swoje palmy w kubłach zielonych, latanje i kentje.

Poniżej tarasu stały wzdłuż trawników różowe i ciemne rododendrony i rosło mnóstwo błękitnych hortensji.

A dalej, poza trawnikami i kwiatami, był mur niewysoki, poręcz z cegły, po której pięło się caprifolium, pełne pachnących, herbacianych kwiatów w maju, a jesienią płonące gradem kulek czerwonych, piękniejszych, niż korale. Poza poręczą zaś była zupełna przepaść, stok, miejscami nawet trawą nie obrosły, urwisko, podmurowane tu i owdzie, spadające ku rozległej dolinie łąkowej i rzece.

6