Emila poraził ten opór zwarty i zorganizowany całego, jak mniemał, narodu. Chłopi i mieszczanie mówili to samo, co szlachta i arystokracja. – Wszystko tam było obce i wrogie, obojętne i głuche, zupełnie odmienne. Widział w tem jakiś ciężar śmiertelny — niby kamień nie do podźwignięcia na grobie Polski.
Mógł był to sobie tłomaczyć jako smutny symptomat długotrwałej niewoli, oburzać się na to, albo to dziejową koniecznością usprawiedliwiać. Ale ten stosunek społeczeństwa do sprawy był przedewszystkiem niezaprzeczonym faktem — i jako taki, niezależnie od merytorycznych kwalifikacji, powienien był zostać wciągnięty do rachunku. Opinja nie jest ani mądra ani głupia, ani słuszna ani niesprawiedliwa. Ona jest objektywną rzeczywistością, jak żywioł, jak każda siła natury. I dlatego oznacza vox Dei.
Emil wydawał się sobie jednym wobec wszystkich. I na to był za słaby. Za trudno, za przykro było mu uwierzyć, aby wszyscy oni byli w błędzie, aby popełniali taką winę.
Nie miał siły znieść konsekwencji własnego mózgu. Nie chciał mieć racji, byłoby to zbyt straszne. Zgodnie z dawniejszą niechęcią do siebie, łatwiej mu było uwierzyć, że to on jeden się myli. Wolał się mylić, wolał cały być pomyłką i błędem — byle jakoś jeszcze módz wierzyć przynajmniej w świat. To jest wyjście jedyne dla słabych, którzy czują, że sami nie mogą nic zmienić.
Z tej pochyłości, na jakiej się znalazł, uratował Emila tylko termin powrotu.
Ach, wrócić do swej pracy, zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności — tego pragnął. Tęsknił za tem życiem zbiorowem, za ruchem i codziennym, bezpośred-