Page:Hrabia Emil.djvu/100

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.

— Przecież mię kochasz.

Milczała, mocno trzymając obie ręce jego, uwięzione w swoich.

I wreszcie powiedziała, jak wyznanie — cicho i ze smutkiem:

— Wierzę tobie, że póki nie będziesz pewny, że mnie kochasz — — póki mnie nie będziesz kochał — —

Zrozumiał — i nic nie odrzedł. Całował ją lekko po włosach. Opanowało go zniechęcenie, dziwne, nagłe lenistwo zmysłów i woli. Nie chciał udawać, chociaż nawykł do tego, chociaż umiał. — Myślał o tamtej. Myślał o nieznanem mieście, gdzie teraz jest. O jej życiu, odebranem mu nazawsze.

Głaskał miłe, jedwabne ramiona kobiety, która nie chciała mu się oddać. Nie wiedział, czy to dlatego, że naprawdę był pierwszy — może — i że nałogi cnoty są trudne do przezwyciężenia, jak każde inne. Było mu wszystko jedno. Jakakolwiek jest, jest bliska, jest możliwa, jest rzeczywista.

Bawił się wąskim naszyjnikiem, który miała na szyi. Bawił się od niechcenia, niby obrożą psa. Nadstawiała szyję pełną i białą jego dotknięciom. Czuł gorące, suche jej pocałunki na rękach swoich.

Było mu śmiertelnie smutno. Pomyślał jeszcze raz, że właśnie miłość jest przeszkodą do rozkoszy. Gdyby go nie kochała, przecież wziąłby ją bez namysłu, bez skrupułów. — Powstał, by usiąść dalej.

— Odchodzisz? — wyszeptała, wstając chwiejnie. Ale nie podeszła do niego.

— Bo jesteś niedobra dla mnie — rzekł.

Starała się wyrozumieć, ile kłamał. Czekała, że

98