W cieniu miecza (tomik)/całość

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold Staff
Tytuł W cieniu miecza
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Druk Zakłady graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Indeks stron
[ 7 ]

LEOPOLD STAFF



W CIENIU MIECZA



WYDANIE NOWE






WARSZAWA
INSTYTUT WYDAWNICZY »BIBLJOTEKA POLSKA«



[ 8 ]

Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy.



[ 9 ]JAM JEST DŹWIĘCZNA PIEŚŃ...



Jam jest dźwięczna pieśń, wolna, nienatrętna,
Jam taneczny lot i polotny tan.
Wdzięk mój zna, kto sam swego serca tętna
W rytm ujął Ładem.

Jam jest czysty blask, li dla skroni białej,
Co ozdobnych chmur precz rzuciła wian,
By wolnego już czoła nie kryć chwały,
Droższej, niż diadem.

Jam słoneczna woń ranka wśród gór głuszy,
Jam w winnicach chłód rzeźwych, rośnych pian.
Ten się jeno mną upoi, kto w duszy
Jest winogradem.

Jam jest letni wiew pod snem. modrym nieba,
Pełen szczeptów, drżeń, westchnień, cisz i zmian.
Strząsam owoc z drzew. By mnie kochać, trzeba
Być źrałym sadem.



[ 10 ]JAK WIERSZE CZYTAĆ.



Siądź z książką na fontanny krawędzi kamiennej,
W której ogród odbija się i błękit czysty,
Połóż przy sobie uschły kwiat, pożółkłe listy,
Wstążkę i mandolinę, instrument piosenny.

I kiedy słońce kończyć będzie bieg swój dzienny,
Najsłodszy ranek szczęścia przypomnij świetlisty
I wieczór najsmutniejszych łez, gdy ametysty
Niebios zlewały na cię zmierzch bólem brzemienny.

I gdy dwie łzy upadną na kwiat, listy, wstążkę,
Oparłszy skroń na dłoni, otwórz cicho książkę,
A zrozumiesz co znaczą słowa: Zmierzch, Żal, Smutki.

I gdy podniesiesz czoło po zadumie długiej,
Zaznacz tę stronę modrym kwiatem niezabudki
I nigdy już nie czytaj jej w życiu raz drugi.



[ 11 ]CURRICULUM VITAE.



Dzieciństwa mego blady, niezaradny kwiat
Osłaniały pieszczące, cieplarniane cienie.
Nieśmiałe i lękliwe było me spojrzenie
I, stawiając krok, cudzych czepiałem się szat.

Młodość ma pierwsze skrzydła swe wysłała w świat,
Kiedy nad wiosnę milsze zdały się jesienie.
Więc kochałem milczenie, wspomnienie, westchnienie
I plotłem chmurom wieńce z swych kwietniowych lat.

Dopiero od posągów, od drzew i od trawy,
Z kóremi żyłem długo wśród dalekich dróg,
Nauczyłem się prostej, pogodnej postawy.

I kiedym, stary smutku dom zburzywszy w gruzy,
Uczynił z siebie jeno wschodom słońca próg,
Rozumie mnie me serce i kochają Muzy.



[ 12 ]ESTETYKA.



Im wyżej arcydzieło ścigasz tajemnicze,
Widzisz, że kroczysz w wyższe li swej duszy ślady,
Która na olimpijski szczyt wdziera się blady,
By bogi stroić w swoje człowiecze zdobycze.

Im bardziej uszlachetniasz serce, tem oblicze
Sztuki twej bardziej prawe. Nie kuszą-ć bezłady.
Rzetelność gardzi gestem kłamstwa i przesady,
A smak twój w prawdzie jeno znajduje słodycze.

Uczucie powściągliwe przed snu jasnowidem
Jest jeno duszy twojej pięknym, męskim wstydem,
Zwartość dumą, prostota twej siły spokojem.

I oczy twe już zdrady złud się nie ulękną:
Wiesz, że rzecz jest prawdziwa wtedy, gdy jest piękną,
A piękna szukasz w mądrem, dobrem sercu swojem.



[ 13 ]

TAŃCE LIŚCI




[ 15 ]KTO?



Piosnka, która śpiewa,
Która się uśmiecha,
Leci między drzewa,
Budzi w liściach echa...

Piosnka, która płacze
I która się żali,
Niesie swe tułacze
Łkanie z jękiem fali...

W jednej brzmi nadzieja,
W drugiej trwoga drżąca.
Jam jest struną. Nie ja —
Któż więc o nią trąca?



[ 16 ]JANUS.



Wczoraj jeszcze, jak gdyby z uczuciem zawodu
A tęsknoty, mówiłaś o minionej wiośnie,
Gdy z ziemi pierwsze trawy strzelały radośnie
W słońcu slabem, co jeszcze nie przemaga chłodu.

Patrz: znów wiosna w zbudzonych alejach ogrodu,
Na brunatnych zagonach już świeża ruń rośnie.
Lecz nie cieszysz się życiem tkanem na pól krośnie...
Ach, osłody ci trzeba nawet i do miodu.

Ledwo tarń osypała się śnieżystym kwiatem,
Myśl twa już dalej leci i tęskni za latem:
Roisz lipcowe czary, kłos źrały w snach zrywasz.

Czy nie wiesz, że to minie, co jest teraz wkoło?
że dwakroć jedna chwila nie całuje w czoło?
Że, przywołując przyszłość, i przeszłość przyzywasz?



[ 17 ]ŹDŹBŁA SŁOMY.



O, czemuż nas, miłością w wiosennej szczodrocie
Ogrodu uwięzionych, pokusiło wyjście!
Park nasz kąpał się wtedy w dni słonecznych złocie,
Roztapiając swą słodycz w zmierzchów ametyście.

Jakże inne dziś wszystko po naszym powrocie!
Przywitały nas zeschłe pod stopami liście
I piosnka o goryczy, żalu i zgryzocie,
Łkająca w nagich drzewach, w jesiennym poświście.

Odwróciliśmy oczy ku wrótni z westchnieniem.
Tuż drogą wóz przejeżdżał ze słomy brzemieniem,
Minął nas i odsłonił pól pustkę bez końca.

Jeno na drzew gałęziach, co się oń otarły,
Zostało kilka chwiejnych źdźbeł słomy umarłej,
Niby zgasłe promienie straconego słońca.



[ 18 ]JESIEŃ.



Dzień dzisiaj chmurny od samego rana.
Czuć, że się jesień na schyłku przesila.
Chłodno, deszcz zacznie padać lada chwila.
Nie wyjdziem z domu, dal mgłami owiana.

Już zbłąkanego nie znajdziem motyla,
Ani kopicy spóźnionego siana.
Brunatna, naga ziemia już zorana
I wicher gołe topole pochyla.

Tą samą chustką, którąśmy żegnali
Jesień pogodną, znikającą w dali,
Rozprószym smętek, co myśl naszą ściga.

Rozpalim jasny ogień na kominie,
A ty usiądziesz cicho przy pianinie
I, mrużąc oczy, zagrasz „Wiosnę" Griega.



[ 19 ]POCAŁUNEK.



— Słodko-uste, ustom-rade
Wargi twoje dziwnie blade.

„Ach, są blade wargi moje,
Bowiem jest ich tylko dwoje“.

— Ludzie jeno wtedy bledną,
Gdy zostanie z dwojga jedno.

„Ale wargom jest nieskoro,
Gdy ich niema razem czworo“.



[ 20 ]W MAJOWĄ NOC...



w majową noc, wśród woni róż,
W ogrodzie, w pełń księżyca,
Siedzę wsłuchany w tęskną głusz,
Co snami pierś nasyca,
I nagle błyska mi wśród drzew
Biel szat twych mgłą obłoku,
Rozlega się twój cichy śpiew...
Już mnie dojrzałaś w mroku...

A słowik w bzach zawodzi w głos,
Spiew niesie się po perłach ros
I noc srebrzysto-biała
Miłością dyszy cała.

A ty, jak nocy śnieżny kwiat,
W miesięcznych lśnień błękicie,
Skradasz się w szmerze lekkich szat,
Zachodzisz ztyłu skrycie,
Kryjesz mi oczy dłońmi rąk,
Śmiejąc się jasnym śmiechem,
A pusta twoja radość wkrąg
Przeczystem dzwoni echem.

A słowik w bzach zawodzi w głos,
Śpiew niesie się po perłach ros,

[ 21 ]

I noc srebrzysto-biała
Miłością dyszy cała.

Do serca garnę twoją dłoń
I miękki splot warkoczy,
Przechylam w tył ku tobie skroń
I widzę twoje oczy.
Cień znika z czoła mego brózd
I długi, jako wieki,
Łączy nas pocałunek ust — —
...Otwarłem z snu powieki...

To zmilkł słowika słodki głos,
Przybyło kilka kropli ros,
Jeno noc srebrno-biała
Samotne łzy widziała.



[ 22 ]WE DWOJE.



I.

 

Z dwu stron naprzeciw siebie z dali
Wyszliśmy młodzi, z ufnem czołem.
Nie rzekłszy słowa, idziem społem,
Jakbyśmy dawno już się znali.

I każde wierzy, jak w znak z nieba,
że drugie pewno wie, gdzie kroczym,
Ku cudom jasnych łąk uroczym —
Skoro i pytać nie potrzeba.

I żadne troską się nie biedzi,
Choć, milcząc, idziem przez bezdroże.
Lecz niemy spytać się nie może,
Kto nie wie, nie ma odpowiedzi.



[ 23 ]

II.

 

Choć pod twej piersi bielą gładką,
Serce swe żywe pogrzebałem,
Odkąd me serce jest twem ciałem,
Własne mi serce jest zagadką.

Gdy patrzę w twoje oczy duże,
Gdy cię tęsknotą oszołomień,
Spowijam, jestem jako płomień,
Który się ślizga po marmurze.

To samo przy twych ust dotyku
Wzruszenie, tajnej czar potęgi,
Przejmuje mnie, co wobec księgi
W niezrozumiałym mi języku.



[ 24 ]

III.

 

Jak dom tajemny, gdzie zasuwa
Zamknęła drzwi i okiennice,
Są piersi twojej tajemnice,
U których ma tęsknota czuwa.

I nęcą, kuszą twoje usta
Milczącym czarem tego domu,
Który nieznany jest nikomu,
Chociaż głąb jego — może pusta.

I może strwonię życie, święte
W wiosennie młodych dni zaraniu,
Na próżnem jego kołataniu
Przeto, że drzwi te są zamknięte.



[ 25 ]

IV.

 

Wstecz nie odwracaj twarzy bladej,
Silnie mnie dłońmi dzierż obiema.
Cóż, że za nami są stóp ślady,
Kiedy przed nami śladów niema?

Lecz może kwiat paproci złoty
Jest przeto szczęściem w ciemnym borze,
że wciąż go szuka wzrok tęsknoty,
A nigdy znaleźć go nie może?

Będziem nocami iść. W świt ciche
Oczy skrywajmy dłońmi szparko,
Z miłości przeto zmarła Psyche,
Że poszła w tajny mrok z latarką.



[ 26 ]MELANCHOLJA.



W komnacie więdną w wazie róże.
Przez okno wleciał ptak skrzydlaty —
Z trzepotem pierzchnął, znikł w lazurze...
Samotne, wpółomdlałe kwiaty
Posiały płatki senne, duże
Na puch kobierca w mrok komnaty...



[ 27 ]PRZECZUCIE.



Ten złoty liść, co na twe złote włosy spadł,
Gdyśmy kroczyli pustą aleją jesienną,
Stał mi się nagle rzeczą drogą i bezcenną.

Blady krąg słońca na cię blask promienny kładł,
A jam w twe oczy patrzał beznadzieją lęku,
Czując, że całe życie moje masz w swych ręku.

Podniosłaś dłoń do czoła, dłoń piękną jak kwiat,
Jakby chcąc dłonią własną przystroić swe włosy
I błysły w twych pierścieniach perły, jak łez rosy.

I strąciłaś liść, który na twych włosach siadł
I nagle mnie przeczucie zdjęło zabobonne,
że to gdzieś w rozpacz pada me serce bezbronne,

Jak złoty liść, co z twoich złotych włosów spadł.



[ 28 ]ZACHÓD.



Nadciąga noc ponura z dali.
Cóż ciebie, serce me, ocali?
Naszemu dniowi kres...
Zapada słońce złote w morze:
To tonie serce me w jeziorze
Krwawych i słonych łez.



[ 29 ]Z UCISKU MIASTA...



Z ucisku miasta, z ulic cieśni,
Co w dzień mgłą trosk i dymu tłoczy,
A w noc sen dając, który nie śni,
Podwójny kładzie mrok na oczy;

Po dniach, gdy kryłem serca bole
Po zmarłem szczęściu w mrok komnaty,
Pod wolne niebo-m wyszedł, w pole,
Pomiędzy drzewa, między kwiaty.

Lecz idę, jakby za pogrzebem!
Tem srożej ból mnie żre straszliwy:
Wśród takich drzew, pod takiem niebem,
Byłem niedawno tak szczęśliwy!



[ 30 ]JESIENNA MGŁA...



Jesienna mgła się włóczy blada
Wśród rzadkich drzew na polu,
I niby się na palcach skrada,
By nie obudzić bolu.

Lecz nie śpi ból: bo w sercu mojem
Wspomnienie dawne żyje
I nad pamięci klęczy zdrojem
I strutą wodę pije.

Smutkiem się sen o tobie przędzie
I łzy mi w serce sączy...
Lecz jeszcze smutniej, puściej będzie,
Gdy smutny sen się skończy.



[ 31 ]W OGRODZIE LEŻĘ...



W ogrodzie leżę o wieczorze,
Patrząc w lecące ptaki,
Pod drzewem, gdziem wyrzezał w korze
Dwu imion naszych znaki.

Dzisiaj nie pozna ich już oko.
Czas i tu sprawił zmianę,
Chociaż je wryłem tak głęboko,
Jak ty w me serce ranę.

Tak dawno już. Wsłuchany w ciszę
Spokojnie śnię te chwile...
Wkrąg trawa świeża się kołysze,
Cicha, jak na mogile.



[ 32 ]WIDMO.



W śnie mi się jawi cień twój cichy,
Jak miesiąc pośród mgły...
Kto z ciebie cień uczynił cichy?
— Twe sny...

Przedziwna twarz ci kryje bladość,
Jak płócien śnieżne lny...
Kto rzucił ci na twarz tę bladość?
— To ty...

Pierś twoją zdobią perły cudne,
Jak rosa białe bzy...
Skąd masz te jasne perły cudne?
— To łzy...



[ 33 ]GDZIE SREBRNY NARCYZ...



Gdzie srebrny narcyz na smukłej łodydze
Modli się niebu słodyczą swej woni,
Pójdę wspomnienia budzić, w których widzę
Serce swe w szczęścia kwiecistej ustroni.

Gdzie srebrny narcyz w nieskalanej bieli
Lśni, jako gwiazda z niebiosów strącona,
Śnić będę w ranek wiosennej niedzieli,
Że słodka bajka jeszcze nie skończona.

Gdzie srebrny narcyz złote serce swoje
Otwiera, skryte w śnieżystym kielichu,
Klęknę i usta łzami ros napoję
I będę płakać po cichu, po cichu.



[ 34 ]NOKTURN.



Wieczór nad leśnym tłumem drzew
Ciemności piętrzy zwał.
Jak łka rozpacznym smutkiem śpiew,
Co z gąszcza liści wstał.

Wieczór odsunął stary dzień
Gdzieś w niepowrotną dal.
Jak płacze rzeka skryta w cień
Bezsilnem łkaniem fal.

Jęk skargi leci w pustkę pól,
Z oddali zawył pies...
Najgłębszy serca mego ból
Jest niemy i bez łez.



[ 35 ]OCALENIE.



O, serce moje! Z bólu otchłani,
Z beznadziejnego dna czarnej nocy,
W którą pogrąża rozpacz i grzebie,
Dźwignęliśmy się na brzeg przystani
Wysiłkiem dzikim ostatniej mocy,
Lecz wydźwignęliśmy już nie siebie...

Siedząc nad tonią wieczornej fali,
Patrzym spokojni, od cierpień wolni,
Mając w niezmiennej ciszy ostoję.
Czybyśmy wówczas się ratowali,
Gdybyśmy byli przewidzieć zdolni
Uratowanych, o, serce moje?



[ 36 ]O ZMIERZCHU.



W ogromnej, świętej ciszy krąg słońca umiera,
Różowiąc nieboskłony zorzą bladozłotą.
Przejmującą tkliwością zmierzch marzący wzbiera,
Jakąś nieutuloną, bezdenną tęsknotą.

Ciepła, najczulsza słodycz miękkiego powiewu
Muska, jak pocałunek ust, liście z szelestem.
Ziemia pośród pieszczoty upojnej zalewu
W ramionach mroku leży śniąc, a ja sam jestem.

Pełne, rozkoszne szczęście oszołomnych woni
Stapia się z senną rosą skrzącą w traw kobiercu...
Ciężko skroń rozpaloną opieram na dłoni
I niemo tonę, tonę w swojem własnem sercu.



[ 37 ]AD ASTRA!



Jakże was kocham, gwiazdy!
Weź mnie w skrzydła krucze,
Nocy słodka, i zanieś do zapomnień bram!
Tobie się w pustem polu modlę smutny, sam...
Niech się snu głębokiego od ciebie nauczę.

W dobroczynnem objęciu twojem dotrę tam,
Kędy do niepamięci wiecznej dasz mi klucze.
Tobie się, najłaskawsza, na zawsze poruczę:
Zbyt mnie przesycił gorzki owoc tęsknot, kłam.

Ku gwiazdom chcę! Ku oczom tym, któremi patrzy
Nicość cicha i dobra, bezpamiętny sen,
Ten dar nad wszechmoc królów i nad słońce rzadszy.

Ku gwiazdóm, co tak cudnie nam z niebios lśnią den
I przeto się oczami śmieją tak złotemi,
Że życia tam i męki niema, jak na ziemi.



[ 39 ]

OBLICZA




[ 41 ]PĘTA.



W głuchych głębiach pamięci, jako przez sen, pomnę:
Jednem pętem związani wyszliśmy z gęstw lasów,
Nadzy. Miałaś we włosach paprocie ogromne,
Ja w ręce kij, ubiwszy tura wśród zapasów.

Na polanie siedzieliśmy w noc przy ognisku,
Spożywając czerwone, krwią dymiące mięso.
Potem ciał nagość sprzęgliśmy w dzikim uścisku...
Dwa krwawe blaski miałaś od ognia pod rzęsą.

Potem spałem, o nagie twe wsparte kolana
I tyś spała, na ziemi wyciągnięta gołej,
Szarym, grubym powrozem do mnie przywiązana...
I leżeliśmy głusi, jak zgasłe popioły.

I bezwiedni czekaliśmy w śnie rannej pory,
Aż brzask, jak inne brzaski, w niebie się uczyni,
By iść, jak szliśmy zawsze, w dzień razem przez bory
I aby w noc spać razem na liściach w jaskini.

Lecz gdym się nocą zbudził, a pomrok był głuchy,
Okiem mętnem powiodłem po iskrzącem niebie
I ujrzałem, że gwiazdy upadły, jak duchy,
Na ziemię, gdzieś za lasem... I zbudziłem ciebie...


[ 42 ]

Drżący cały szeptałem ci o tajnym dziwie,
Dźwigając cię, by szukać gwiazd za puszcz ostępem.
Lecz tyś patrzyła na mnie, zaspana, leniwie
Wodząc po niebie okiem nieprzytomnem, tępem.

I odwróciwszy ciężko głowę, co mnie musła,
Ległaś znów, a gdym wstrząsnął cię, mruczałaś gniewna.
I pierwszy raz uczułem nagle, że powrósła
Wiążą nas i targnąłem cię, jak kawał drewna.

Z płaczem wstałaś, pięściami przecierając oczy...
Spojrzałem krzyw na pęta i swą pięść jak z głazu,
Dotknąłem dłonią pletni, czy się nie roztroczy...
ścisnąłem garść, szarpnąłem i pękła odrazu...

I zlękliśmy się, przestrach w twarzy swej pobladłej
Czytając... Rozejrzeliśmy się z trwogą wkoło...
Z rąk struchlałych powrozy do stóp nam upadły
I długo ciężką ręką tarłem niskie czoło.

I podniósłszy konopny sznur, z palcem na ustach
Stąpałem cicho, dzierżąc cię za rękę, niemy
I wiodłem w gęstwę lasu najgłuchszą po chróstach...
A tyś szła, pytająca okiem: gdzie idziemy?

I w zaroślach zwikłanych, w czarnym, dzikim jarze,
Wygrzebawszy dół w ziemi i żwirze głęboki,
Kajdany zakopaliśmy w nim, jak zbrodniarze
I uciekli w ciemności spłoszonemi kroki.


[ 43 ]

Potem, podawszy sobie ręce ziemią czarne,
Rozeszliśmy się... Ległaś sama w sen na trawę,
A ja, jak gdybym deptał zgliszcza kniej pożarne,
Gnałem bez tchu przez bory na mych gwiazd obławę...

...Powróciłem po długich dniach z głową zwieszoną,
Czarny, chudy, milczący... z pustemi rękoma.
Obojętnie patrzyłem na twe nagie łono
I pod drzewem jak kłoda ległem nieruchoma.

I tyś patrzyła na mnie zdumiona i obca,
Jedząc czerwoną wargą soczyste owoce...
Lecz w noc, nie śpiąc, dumałaś u skalnego kopca
I ja, nie śpiąc, minione wspominałem noce.

Zeszliśmy się północą, z pod oka nawzajem
Patrząc na się, nie plotąc nagich ciał uściskiem.
Rano poszliśmy w leśny jar suchym ruczajem
I błądziliśmy długo czarnem uroczyskiem.

I nie mówiąc nic sobie, szukaliśmy, niemi,
Jednem spojrzeniem, gdzieśmy zakopali pęta?
Lecz nie mogliśmy, znaleźć poruszonej ziemi
I żadne z nas już ścieżki w puszczy nie pamięta.

Wróciliśmy z wbitemi do ziemi oczyma.
I długo w noc siedzili z głuchą próżnią w skroniach,
Wsparci o siebie wzajem nagiemi plecyma,
Z łokciami na kolanach, płacząc z twarzą w dłoniach.



[ 44 ]POKUTNIK.



Z tykwą na kiju, w szarej włosienicy,
Przez czarne lasy i płowe ugory,
Do świętej, ojcze, przychodzę stolicy,
Ciągnąc za sobą swych grzechów wieczory.

Niespane, długie mych pożądań noce,
Wściekłe marzeniem o szalach rozpusty,
Wlokę za śladem swych stóp po opoce,
Jako zrywane w śnie z jej ciała chusty.

W piersi swej miałem bezsenności kaźnię,
Gdzie serce wiło się wśród mąk i zgrzytu
W pożodze, która pali wyobraźnię
Głodem dzikiego wiecznie niedosytu.

Poiłem sny swe pełną jadu czarą,
Trucizną mętów czarną i przeklętą,
Byłem rozwięzłych widm dziką pieczarą,
Gdzie czarownice święcą chutne święto.

Byłem zamkniętą parnej żądzy wieżą,
Gdzie ciało sabat odprawia nagości
Ponad zawrotną obłędu rubieżą,
Pełną czerwonych róż, czaszek i kości.


[ 45 ]

W krwi rozkiełznanej kipiącym potopie,
Co szkarłatnemi mózg zalewa bluzgi,
Samotność była ćwiekiem w mojej stopie,
Pletnią katowską bezlitosnej rózgi.

Aż, nad krawędzią przepaści zawisły,
Strachem zbudziłem się i przerażeniem,
Że mnie wszeteczne opętały zmysły
I czeka piekło z wiecznem potępieniem.

Księcia ciemności podstępna obłuda
W jarzmo zatraty wprzęgła moje chucie:
Grzech w słodkie ciała przystroiła cuda,
Abym w uciesze żył i bezpokucie!

Ojcze, pod pieczę twej pasterskiej laski,
Która rozkwita przebaczenia kwiatem,
Uciekam, żebrząc odpuszczenia łaski,
Wzgardziwszy życia rozkoszą i światem.

Idąc, raniłem o głazy i ciernie
Nagie swe stopy; spalonej swej wardze
Pić nie dawałem przy chłodnej cysternie,
Aby zapomnieć w męce to, czem gardzę;

Aby zapomnieć płomienne godziny,
Czerwone, jako miłosne przysięgi,
Noce namiętnych pożądań i winy,
Co w moc mnie dały straszliwej potęgi!


[ 46 ]

Lecz róże polne, gdym spoczął strudzony,
Płacząc gorzkiemi łzy w żalu i skrusze,
Płonęły jako jej ust kwiat czerwony,
Co w czarną przepaść wtrącił moją duszę.

Lilje najbielsze w kościelnym ogrodzie,
Gdziem padał, pielgrzym, u progu ze strachem,
Złocąc się w słońca pobożnym zachodzie,
Woniały słodkim jej ciała zapachem.

Zboże, co płowe na wietrze się kłoni,
Lśniło, jak włosów jej grzywa rozwiana;
Różowe, krągłe owoce jabłoni
Jako jej gładkie wabiły kolana.

Białe na strzesze słomianej gołębie,
Były jak piersi jej, skarbce pieszczoty;
Szyje łabędzi odbitych przez głębie
Jako jej ramion śnieżyste oploty.

Tysiącem ponęt, pastwą nocnych rojeń,
Sny me nęciła jej zawrotna krasa,
Obietnicami otchłannych upojeń,
W których zachwycie pamięć świata zgasa.

W perłowej muszli boska ciała perła,
W grocie kwitnącej róż stęsknieniem cichem,
Bez królewskiego płaszcza i bez berła,
Króluje cudnej nagości przepychem.


[ 47 ]

W święto żądz w pełnem róż i ciała łożu,
Na pocałunków żarłoczną biesiadę,
W przystań swych objęć na rozkoszy morzu
Wołała ciało me od głodów blade.

Najdroższem życia winem, krwi nektarem,
Bezcennym modrych żył klejnotem szczodra,
Chciała mnie spowić włosów swych pożarem,
Okuć w ramiona najsłodsze i biodra.

W omdlenia szału, w obłędne uściski,
W drżeń niewysłownych niebiańskie rozkosze,
Kusiła cudem swym, co był mnie bliski,
Jak ust mych słowo to, którem ból głoszę.

Tak bliska była, naga i gorąca,
Studnia upojeń, wiedza szczęścia błoga,
Radość wszechmocna bez kresu i końca...
Lecz mnie strach napadł okropny i trwoga!

Z rozpacznej grozy nieprzytomnym krzykiem,
Pięśćmi zakrywszy przerażone oczy,
Wśród trwóg, co węży ścigały mnie sykiem,
Po różach, które spadły z jej warkoczy,

Uciekłem smagan biczami sumienia,
Sieczony śmiechów szatańskich rózgami,
Przed strasznem widmem mego potępienia,
Skrapiając ziemię płomiennemi łzami...


[ 48 ]

I oczy palą mi łzy nieprzytomne,
Padam i w prochu tarzam się i płaczę...
Każdy jej ciała przesłodki czar pomnę,
A jam nie wgardził! I już nie zobaczę!

Wzgardziłem życia najcudniejszym darem,
Precz go rzuciły me ręce szalone
I jęczy rozpacz ma skruchy bezmiarem,
W żalu za grzechy me niepopełnione!



[ 49 ]ZDOBYCZ.



I.

 

Dwa serca do niej biły, jak dwie pięście
Do jednej bramy, kędy cud się chowa,
A sercom echem grało już nieszczęście,
Jako złowieszcza w nocnym lesie sowa.

Dwa serca do niej biły, jak dwa miecze
W skarbiec, gdzie rozkosz jest zwycięzcy łupem...
Nie mogła Boga wzywać na odsiecze,
Ale z nas jeden mógł w piasek paść trupem;

Nie mogła wzywać, by nam obom gardły
Kazał jeść ziemię, gdzie się żmije lęgą,
Bo o nią nasze dwie żądze się żarły,
Ona zaś serca nie miała drugiego,

A jedno dała już. — I dar gołębi
Piersi złożyła przed snów tajnym progiem
Temu, co krew mi widokiem swym dębi
I choćby bratem był, musi być wrogiem!

Spętał ją w więzy, choć nie tknął jej włosa,
Ukradł ją, chociaż nie wyciągnął dłoni.
W śnie mu oddała się naga i bosa,
Choć on w śnie nagość jej w biel śnieżną słoni.


[ 50 ]

Wziął ją, jak wicher liść, jak pożar słomę,
Chwycił, jak płuco dech, jak gniew nóż chwyta,
A ona słała mu śluby kryjome,
O których serce wie, chociaż nie pyta.

Jeno zwierciadło wód zdwajać umiało
Jej postać cudną, gdy szła nad strumieniem.
Lecz jedna tylko postać miała ciało,
Więc i z nas jeden musiał stać się cieniem.

Za dużo było nas aż dwóch na świecie,
Gdy ona była nam światem w przestworze.
świat ten zbyt trudno dwom unieść na grzbiecie
I jeden tylko udźwignąć go może.

Krew jest czerwoną, ale śmierć jest biała,
Krew jest gorąca, ale grób jest zimny...
Ledwo-m pomyślał, nóż wpił się w miąższ ciała,
A z krwi kałuży kurzył obłok dymny.

Trupa-m precz cisnął, jak wyrzut sumienia,
Krew z noża starłem, jako zazdrość z duszy...
I długo piłem wodę ze strumienia,
Chciwie, jak ziemia spękana od suszy.

I ległem ciężko w leśnem uroczysku,
Z piersią spokojną, jak górska dolina
I pozdrawiałem gwiazdy po nazwisku,
A każda imię jej mi przypomina.


[ 51 ]

I byłem szczęśliw, jak noc księżycowa,
Żem jest i piękność jej jest na tej ziemi,
Słodka jak wino i jak wiosna nowa...
Aż sen mi oczy tknął usty niememi. —

A rano czarny od nocnego spania,
Stawiając poprzód ciężko stopę twardą,
Szedłem, gdzie biała trwożyła się łania...
A ona w pierś mnie uderzyła wzgardą!

Wstręt swój, jak popiół, cisnęła mi w oczy,
Twarz zesmagała nienawiści biczem!
Ale-m ja nie jest ten, który wstecz kroczy,
Ale-m ja nie jest ten, co wraca z niczem.

Szaleństwo serce mi jako dzban stłukło,
Krew w skroń skoczyła... bo krew była w dzbanie!
Zgiąłem ją w rękach niby trzcinę smukłą,
Opór złamałem, jak pręt na kolanie.

W oczach mi gwiazdy zwichrzyły się złote
Z kwieciem jej oczu i ust pianą białą...
Oblęd rozkoszy-m kupił za tęsknotę,
A za krew wroga jej najsłodsze ciało.

Gorącą nagość jej i śnieżną krasę
Piłem swem ciałem, jak wargą całunek.
Ogniem się chłodzę i głodem się pasę
I szukam ust jej, nowych żądz zwiastunek.


[ 52 ]

Padam w sad piersi wonią oszołomny,
Płomień rozkoszy członki me owija,
W lesie jej włosów błądzę nieprzytomny
I niepamiętny, że wszystko przemija.

Oczy me ślepe od olśnień zachwytu,
Bezwładna warga, co w wieczność przewleka
Brak tchu w stopieniu ust, wśród zębów zgrzytu
I w zapomnieniu, że czas w dal ucieka.



[ 53 ]

II.

 

Dzień mój był nocą od oślepień szału,
Noc dniem od dzikich ogni roziskrzenia...
Chwile rozłąki wlokły się pomału,
Jak pełzający wąż, co skórę zmienia.

I dzień odmienia się, jak łuski węża,
A z dni popiołu wstają ciężkie lata,
Jak popiół szare i jako włos męża
I włos kobiety, które szron przeplata.

I płyną lata, jak chmura po chmurze
I sieją liśćmi w jesieni topole
I wiosna gaśnie, więdną złote róże
I smutna zmarszczka zakwita na czole.

I oczy gasną, bledną warg ogrody,
Swieżość poranka, jak opył, się ściera,
Wietrzeje boski czar i urok młody
I serce widzi, ie piękność umiera.

O, dniu przeklęty, gdym rano zbudzony
Poznał, że wiele lat musiało minąć,
Gdym nie chcąc wierzyć, ujrzał przerażony,
że, co zrodziło się, musi też zginąć!


[ 54 ]

Odtąd patrzyłem i widziałem co dnia,
Jak czas zniszczeniem całował jej lica,
Jak piękno gasło, niby w mgle pochodnia,
A każdy dzień był jak nędzy granica.

Uśmiech jej smutny się stał, jak wygnanie,
Usta znużone, jak późne wieczory,
Każde spojrzenie, niby pożegnanie,
Pogrzebem każdy włos siwizną chory.

Tłukłem zwierciadła, by nie powtarzały
Okropnej prawdy i zgryzoty głuchej;
Wyciąć kazałem ogród róż wspaniały,
Bo woń ich była jak zmarłych lat duchy.

O, któż bez zgrozy ujrzy, że już stary,
Bez buntu zniesie, że został żebrakiem,
że młodość, życie, szał i szczęścia czary
Z ostatnim lata odleciały ptakiem!

Któż bez rozpaczy, mając wszystko ongi,
Posiadłszy piękna cud niekazitelny,
Zniesie, że wieczne są tylko posągi
I jeno martwy proch jest nieśmiertelny!

O, żalu dziki i klątwo rzucona
Sile pamięci i bogom w słonecznem
Niebie, iż dawszy nam piękno w ramiona,
Nie uczyli tego piękna wiecznem!


[ 55 ]

Nędzo pamięci o pięknie, co było
Dziwem zachwytu, radością i jawą!
Czemu wspomnieniem nie śpi pod mogiłą,
Lecz żyje nędzną rozkładu niesławą!?

Piękno, co mogło zostać sobą we śnie,
Stało się prawdą upadku, brzydoty...
Błogosławiony, któryś umarł wcześnie,
I swojej własnej nie grzebał tęsknoty.

Błogosławionyś, wrogu mój nieżywy,
Wrogu młodości, lecz dziś przyjacielu.
Tyś zgonu piękna nie widział, szczęśliwy,
Zbity od celu, doszedłeś do celu.

Błogosławiony bądź, młody mój druhu,
Boś ty prawdziwym zwycięzcą z nas obu,
Ty ukochany mi dziś, jak w mym duchu
Sen dawny. Modlę się u twego grobu.

Jam poniósł klęskę. Niech me łzy najkrwawsze
W grób twój, jak haracz dla zwycięzcy wsiękną:
Boś uniósł w oczach zamkniętych na zawsze
Jej nieprzemienne, nieśmiertelne piękno.



[ 56 ]BAŚŃ PARKU JESIENNEGO.



(Stary, samotny park w bogatym przepychu złotej, konającej jesieni. W głębi, wśród drzew, nad fontanną szemrzącą, marmurowy posąg Nimfy płaczącej. Pod lipą, przy kamiennym stole, zasłanym białym obrusem i zastawionym do przedwieczornego posiłku, siedzi młoda, w biel odziana dziewczyna, obok siwej kobiety w czerni. Obie są przedziwnej, tajemniczej piękności. Słońce zachodzi, spłomieniając żółte drzew liście).

MŁODA.

Jak wielką radość sprawiasz mi, dostojna pani,
Nawiedzając mnie w cichej, jesiennej samotni
Złotego wrześniem parku. W tej snów mych przystani
Odludnej, gdzie się każda chwila wielokrotni
W długie, nieżywe wieki, dalekie od czasu
Drżącego tętnem życia, jak grobowce królów
Wymarłego plemienia — w tym parku do lasu
Zaczarowanej księżny podobnym, dla bólów
I radości zamkniętym, w wiecznem wyrzeczeniu
Mojego serca, jesteś czekaną niedzielą
Dla ust moich, co, jakby o święcie, w milczeniu
Śnią, aby cię pozdrowić.


[ 57 ]

STARA

Moich włosów bielą
Nie zdajęż ci się wróżbą rychłego już szronu
Dla złotych liści parku?


MŁODA.

Uśmiechów twych słońce
Zmienia szron w rosę, która przed godziną zgonu
Orzeźwia je i życie ich wzdłuża gasnące.
I szrony przedwczesnego przymrozku w mem sercu
W rosę żywą roztapiasz. Jaśniej mi i lepiej.


STARA.

Po spadłych, suchych liści szelestnym kobiercu
Przyszłam, jesień, co wiosną twej krasy się krzepi,
Nawiedzić jesień parku. Zachód mego życia
Przyszedł pozdrowić zachód słońca, co umiera
O wschodzie twej piękności.


MŁODA.

Żyję wśród ukrycia,
Jak słońce, co już zaszło i cicho zawiera
Za sobą wrota zmierzchu.


STARA.

Dusza twa płochliwa
Boi się zgiełku życia, jak skrzydła motyle
Dłoni, co chcą je chwycić, drżąc, że ręka żywa
Zetrze z nich barwy cudne. Lecz wierzaj mi: chwile

[ 58 ]

Są jak kwiaty i kryją miód, którego twoje
Usta już się wyrzekły, nim słodycz poznały.
A słońce twoje zajść chce w zachodu podwoje,
Nim dosięgło południa świetności i chwały.


MŁODA.

A jeśli to południe miast cudów błękitu
I jeziór, w których słońce swoją piękność mnoży,
Gotuje czarne, ciężkie chmury u zenitu,
Co je zaćmią i zgaszą?


STARA.

Ta myśl ciebie trwoży?
Lecz ty możniejsza jesteś, niż chmur przemoc ciemna:
Jesteś piękna. W ochronnym lip odwiecznych chłodzie,
W pozłotnym cieniu parku, jesteś jak tajemna
Zagadka jego krasy. Do stóp twych w pochodzie
Liście zdają się padać w hołdzie. Patrzę na cię
Zachwytem oczu. Twoja obecność czarowna
Nadaje rzeczom nowe znaczenie. W twej szacie
Zda się tkwić życie czułe, jakaś moc wymowna
Liści i rzeki, jakby szata rosła z ciebie,
Jak liść z gałęzi, rzeka ze źródła pod skałą.
Kiedy chleb łamiesz w ręce, zda się, w białym chlebie
Budzi się świeżość, którą tchnie twe żywe ciało.
Te na błękitnych, chłodnych talerzach różowe,
Gładkie owoce zdają się ciepłe jedynie
Ciepłem pobliża twego. Te jabłka woskowe,
Fiołkowo-mętne śliwy, puszczyste brzoskwinie,

[ 59 ]

Zastawa stołu, którą śliczny wdzięk niewieści
Niedbałą troskliwością nawyków wytwornych
Na gościnnym gromadząc stole, oczy pieści
Bezkorzystną grą miękkich półświateł wieczornych
Na rżniętem szkle i starem srebrze, — wszystko tobą
Piękne jest wkoło. Myślą tego stołu, zda się,
Dopełnieniem rozumnem i mądrą ozdobą,
Są bezroboczo wątłe, wiosenne twe ręce,
Kwiaty z łąki, gdzie jeno dobroć gospodarzy.
Co ujmiesz niemi, żyje — zdaje się — w podzięce,
Jak w przyrodzonym swoim żywiole. Czar twarzy,
Wymowę lica mają twe ręce przeczyste,
Bez pierścieni i lśniącej ozdoby bogatej,
Palce nagie i smukłe, jak lilje śnieżyste,
Strojne zamiast klejnotów w różowe agaty
Paznokci zaostrzonych, jak rzecz obsieczna,
Chlubiąca się, że pieścić umie, chociaż może
Ranić boleśnie. Dłoni twych biel jest tak mleczna,
Marmurowa, że zdają się o każdej porze
Chłodne, jakby stworzone, aby studzić skronie
Rozpalone gorączką: kwiaty, co wyrosły
Na ukojonych wodach spokoju...


MŁODA.

W koronie
Dobroci swej mnie widzisz w swej duszy wyniosłej.
Ręce moje wyrzekły się już dawno czoła,
Na któremby chłodzącą spoczęły pieszczotą.
I mnie miłość wołała, ale już nie woła.


[ 60 ]

STARA.

O, nie mów tak! Sam głos twój zdaje się tęsknotą,
Rozemdlonem westchnieniem pragnienia pomiędzy
Dwoma pocałunkami. Pierś twa, gdzie drży trwoga,
Faluje, z pod koronek przeźroczystych przędzy,
Jak rzeka, która przyjąć ma nagiego boga
W dziewicze swoje głębie. Drzemie w dni twych głuszy
Sen o miłości wielkiej, jako śmierć niezłomnej,
I samaś jest snem o niej w czyjejś pięknej duszy,
Co zbudzi się dla jawy miłości ogromnej
W dzień, kiedy ujrzy w ciebie.


MŁODA.

Czy budzić należy
Ze snu o szczęściu? Nie jestże szczęście snem tylko,
Snem, co mija?


STARA.

I życie mija, gdy uderzy
Jego godzina. Życie jest wiekiem lub chwilką.
Lecz jeśli musi minąć, niech szczęśliwie minie,
Jak puhar, który krańca dosięga krawędzi,
Gdy jest pełny.


MŁODA.

Lecz jeśli miast słodyczy w winie
Jest męt i gorycz cierpka? Czyż ich nie oszczędzi
Dłoń ustom bardzo drogim?


[ 61 ]

STARA.

Miłość jest słodyczą
Boską, jak piękność, która miłość w sercu budzi.
A tak pięknaś jest cudną swą krasą dziewiczą,
Żeś godna mieć u stóp swych serca wszystkich ludzi —
Nie! tego, co sam jeden miłości wystarcza —
Za wszystkich ludzi świata i wszechświaty!


MŁODA.

Pani!
I tyś jest piękna. Włos twój srebrzysty obarcza
Czoło królowej, której świat do stóp padł w dani.
A jednak, kiedy włos ten był młody i złoty,
Czemuś wzgardziła czarą szczęścia i miłości?
Nie poznałaś kochanka ni męża. Tęsknoty
Zamknęłaś w sercu niemem, idąc w próg starości
Sama, dumna i blada. Czemuś swemu słońcu
Nie dała wstąpić w zenit złotego południa?


STARA.

Młoda, nie byłam piękna. Przy późnym dnia końcu
Słońce me błysło, kiedy pole się wyludnia
Z żeńców miłości. Piękność ma smętnie wzleciała
Srebrnym motylem późnej starości z poczwarki
Młodzieńczej wiosny. Młodość ma była jak skała,
Z której czas, zapóźniony bardzo i nieszparki,
Wiosną i latem rzeźbił biały posąg zimy.
Niepiękna nie zaznałam w młodości kochania
I oto czas mój minął...


[ 62 ]

MŁODA.

Na jedno patrzymy
Widmo ciemne. Ja widzę je okiem zarania,
Ty, pani, okiem zmierzchu. Ja przed siebie patrzę,
Ty poza siebie, w przeszłość. Lecz jeden cień pada
Na oba nasze czoła.


STARA.

Lica twoje gładsze
Od płatków czystej lilji. Róża krwi twej składa
Wezwanie pocałunków na twe świeże wargi,
Oczom zazdroszczą gwiazdy i niezapominki.
Nie im więdnąć wśród głodu, starzeć się wśród skargi
Niedzielonej tęsknoty, kłaść się na spoczynki
W nadziei beznadziejnej i z wiedzą żałosną,
że jutro będzie późno, a dziś nic nie dało.


MŁODA.

Ale jutro odbierze ręką bezlitosną
Co da dzisiaj i wydrze z księgi kartę białą,
Gdzie się zapisze szczęście, by wpisać okrutny
Wyrok wygnania. Nie jestże lepiej w swem życiu
Nie zaznać raju, szczęścia biesiady rozrzutnej,
Niż być wygnanym z raju i konać w rozbiciu?
Posłuchaj, pani! Ród mój szlachetny i stary
Dziwną obarczon klątwą. Wszystkie w nim kobiety,
Jak pamięć sięga, były nieszczęsne bez miary.
Uposażone w cudnej urody zalety
W młodości — więdły szybko, a starości ramię,

[ 63 ]

Sięgając po nie, ryło bezlitośnie wcześnie
Na ich licach uwiądu i brzydoty znamię.
I matka ma piękności przedziwnej, jak we śnie
Przeżywszy szybkie szczęścia miłości młodzieńczej,
Ocknęła się przy mężu, co po krótkich latach
Upojenia zbudzony w jej ramion obręczy,
Ujrzał, że dzieli łoże z inną, niż wiódł w kwiatach
I wieńcu ślubnym w stare swego zamku ściany...
Straciła miłość męża, który znikł bez wieści,
Nie mogąc serca kłamać już niemiłowanej.
A rzucona, nie zmarła z rozpacznej boleści,
Lecz jak cień żyła cieniem beznadziei wiecznej,
Bojąc się własnej twarzy i serca wspomnienia...
Córka jej się zamknęła w ustroni bezpiecznej,
Stłukłszy wszystkie zwierciadła i w szybę strumienia
Nie spoglądając nigdy... Czyli dobrze czyni,
Że będąc snem przepięknym gdzieś w duszy szczęśliwszej,
Budzić ze snu jej nie chce... i siebie? Z pustyni
Nie wyszłam skarbu szukać, aby skarb straciwszy
Nic wracać do pustyni podwójnej. Gdzieś w dali
Czeka miłość i szczęście, by przyjść i mnie rzucić
Wraz z pięknością, gdy zniknie w zapomnienia fali
I zostawić...


STARA.

O, nie kończ!


MŁODA.

Aby nie zasmucić
Jesieni, że jest piękna, smutna, jak marzenie?

[ 64 ]

Ogród trawi się w ognia jesiennego złocie,
Kona. Jakżeśmy wszystkie piękne: Trzy Jesienie,
Dla których cudnie słońce zachodzi. W tęsknocie
żegnamy je, bo piękne było, jak sen krótki...


STARA.

Patrzysz przed się, ja patrzę za siebie. Zawcześnie
Ty stracisz, co znalazłam za późno...


MŁODA.

Dwa smutki:
Który z nich jest mniej smutny?


STARA.

Dwie łabędzie pieśnie:
Która z nas jest szczęśliwsza?


MŁODA.

Nimfa nad fontanną:
Jest kamienna, tęsknotą piersi jej nie jękną,
A piękna wiecznie...


STARA.

Skargą płacze nieustanną
Wodotrysk. Może skarży się jej chłodne piękno,
że nie zaznało tęsknot? — — —


(Brak odpowiedzi zastyga w nieme milczenie. Słońce zaszło. Mrok okrył ogród purpurowym cieniem, który zwolna tężeje w przejrzysty, głęboki fiolet. W fontannie błysło [ 65 ]łabędzie widmo księżyca, który zwolna wypływa w pełni nad drzewa, srebrząc marmurowy posąg Nimfy płaczącej i oświecając postacie siedzących niemo kobiet: starsza, podparłszy skroń dłonią, spogląda w ziemię z pogodnym uśmiechem smętku; młodsza, splótłszy ręce na kolanach, patrzy bez ruchu wdal mroczną, a w ciemnych jej oczach lśnią dwie duże łzy, słodkie, jasne, spokojne).

[ 67 ]

GRA ŚWIATEŁ




[ 69 ]KONIEC NADZIEI.



O, serce! Tylu doznałoś zawodów,
A samo wzywasz ciągle nowych głodów.
Gdy cichy spokój oczy do snu klei,
Ty sen odpędzasz i wołasz Nadziei!
Mogąc bez wieńca w komnaty najcichsze
Skryć się, wian pleciesz skroni i na wichrze
Stajesz, choć wicher wieniec z czoła zmiecie,
Lecz dłoń twa nowy dla wiatrów uplecie.
Czy cię nie nużą te daremne boje? —
A na to serce odrzekło mi moje:
Kiedy cień żywą obali osobę,
Kiedy spać będziesz mógł tydzień na dobę,
Kiedy śnieg w zimie upadnie zielony,
Gdy pszczoły będą znosiły miód słony,
Kiedy winnice rodzić będą mleko,
Gdy woda zmarznie pod słoneczną spieką,
Gdy ptaki latać będą w morzu na dnie,
Kiedy niedziela we czwartek przypadnie,
Gdy, zamiast pachnąć, kwiaty będą śpiewać,
Wtedy się serce przestanie spodziewać.



[ 70 ]DZIECKU O CZARNYCH OCZACH.



Kiedy cię na kolana wezmę i przygarnę
Twą głowę, dziecię z twarzą o bieli opłatka,
Na której uśmiech bawi tak krótko i zrzadka,
Jakby wszystko tak wcześnie już było ci marne:

Rozumiem, czemu patrzy tak na ciebie matka,
Której wzrok zalęknioną przypomina sarnę.
O, dziecię! Smutek kryją twoje oczy czarne
I marszczyć się już uczy nad niemi skroń gładka.

Jeśli masz z tych być, którym tajny los proroczy
Czarno na świat czarnemi patrzeć każe oczy
I w cieniu widzieć ziemi tej czary królewskie:

O, nie ucz się pacierza o dar zdrowia, chleba
I szczęścia, jeno ręce podnosząc do nieba
Módl się codzień gorąco — o oczy niebieskie!



[ 71 ]GRZĄDKA DZIEWCZĘCA.



Nie kryj marzeń przede mną, dziewczyno, jak złota
Swoich włosów nie kryjesz. Z duszy twej zakątka
Przez oczy ci wyziera twa cała istota.
Zresztą zdradza cię własna pod oknami grządka.

Jak gdyby ją najskrytszych twoich uczuć prządka,
Przyjaciółka dziewczęcej komnaty, tęsknota,
Utkała z twych bezwiednych snów i myśli wątka
W kobierzec, gdzie się w cudny wzór tajń twoja mota.

Widzę, co widzą szyby twojego pokoju:
świętą wstydliwość fiołków, lilij biel marzącą,
Posłuszne przywiązanie słabego powoju

I panieńskiego mirtu cierpliwość tęskniącą —
A wszystko przeplatają wkrąg niezapominki
Ciche, czyste i piękne, jak dobre uczynki.



[ 72 ]MARZEC.



Marzec. Wracamy z parku. Wreszcie przeszła zima.
Z pod stopniałego śniegu wyjrzały murawy.
Drzewa nagie, lecz pierwsze kiełkują już trawy,
Choć na stawie zielony, cienki lód się trzyma.

Z upojonemi wiosną wracamy oczyma.
Krokiem lekkim, jak podczas tanecznej zabawy.
Ulicą po słonecznej stronie idziem prawej,
Za sobą ciepło słońca czujemy plecyma.

W rozpiętych płaszczach śpieszą ochoczo przechodnie,
Jacyś świeżsi, wesoło patrzą i pogodnie;
Niańki z dziećmi wychodzą z ciemnych domów sieni.

A my, pierwszą przechadzką dumnie upojeni,
Idziem w miasto po płytach suchych już chodników,
Z grudkami pulchnej ziemi na piętach trzewików.



[ 73 ]PO WSCHODZIE SŁOŃCA.



Słońce weszło. Z ros nieoschły jeszcze
Ranek wiejskiej, majowej niedzieli.
Trawę świeże przebiegają dreszcze,
Jak chłód ciało po zdrowej kąpieli.

Ziemia sama sobą się zachwyca,
Że umyta, czysta, nieskalana,
Jakby jakaś niebieska świetlica
Przez anioły ślicznie posprzątana.

Pod drzewami długie, modre cienie
Przeciągają jeszcze po śnie członki,
Łan się kłoni, chwaląc nieb sklepienie,
Gdzie się w śpiew roztapiają skowronki.

Jak z czerwonych ust jasne uśmiechy,
Z róż motyle wzlatują w blask wschodu,
A woddali słomiane chat strzechy
Są jak ule złote, pełne miodu.

Jeszcze ludzie nie wyjrzeli z domu,
Wszystko młodą nowością rozkwita,
Ziemia zda się nieznana nikomu,
Jakby jeszcze nie była odkryta.


[ 74 ]

Oko patrzy dziecinnie zdumione,
Jakby pierwszy raz świat dziś widziało:
Jak to dobrze, że drzewa zielone
I że niebo nad ziemią jest całą.



[ 75 ]ZIARNO MIŁOŚCI.



Nie skarżę się, rzekło serce, że mnie rzucono na ziemię.
Ziarno wyrosło ku niebu, bo je rzucono na ziemię.

Nie skarżę się, rzekło serce, że napojono mnie łzami.
Ziarno wykwitło bogatym kłosem pojone ros łzami.

Nie skarżę się, rzekło serce, że dusza brata to kamień.
Ziarno na chleb się zmieniło, upadłszy na młyński kamień.

Ty nie wiesz, bracie mój, ile bólu dłoń zadać twa może.
Lecz me cierpienie i ból mój jeno ci dobrem być może.

Jeden miłości łan wydał i serce moje i zboże.



[ 76 ]WRAŻENIE MORSKIE.



Zniknęła ziemia, widnokrąg i dale...
Jak rozpłynione w opary opale,
Perłowe niebo i perłowe morze
Zlały się w jedno mgły sennej przestworze.

Jeno nieliczne żagle blado płoną
Poza przeźroczą, srebrzystą zasłoną,
Wisząc w przestrzeni, wiewem ledwo wzdęte,
Niby snów białych skrzydła wniebowzięte.

I czasem jeno, od mgły zda się letsze,
Jaskółki czarne, przeciąwszy powietrze,
W mgle przepadają, jak śmigłe kotwice
Przez sny rzucane w niemą tajemnicę.



[ 77 ]TRYPTYK SZTUKI WŁOSKIEJ.



I. VENEZIA.

 

W głębi na smukłym słupie lew świętego Marka
Na błękitnem tle nieba i modrego morza,
Na którego laguny przedwieczorna zorza
Kładzie się barw polewą, głęboka i żarka.

Z śród koronek pałacu skamieniałych Doża
Kroczy, gdzie śni o Wschodzie Bucentaura barka,
Co rytmicznemi skrzydły zgodnych wioseł szparka
Kraje miękkie jedwabie wodnego podłoża.

A z brzegu patrzy Tycjan, co słońca promienie
Miast włosia wprawił w pendzel, światłem nawet cienie
Malując i zmieniając w słodycz morze słone.

A szum fali chwytają muszle mozaiki,
Szum, którego o zmierzchu dnia słuchał Giorgione,
On, który oblókł w ciało barw duszę muzyki.



[ 78 ]

II. FIRENZE.

 

W niebo ucieka wieżą chmurna Signoria,
Przerażonych wód falą w dal umyka Arno,
Wlokąc, niby widm zmarłych karawanę czarną,
Cienie smutnych cyprysów i krwawy brzeg mija.

Bo w Mieście Kwiatów straszna walk domowych żmija
Podniosła z sykiem żądła swą głowę bezkarną
I zimne skrzydła śmierci w objęcia swe garną
Dziś zabitego, jutro tego, co zabija.

Wśród zgrozy jeden tylko cichy i spokojny,
Patrząc, jak myśl o wieży — w nieb obłoki, Giotto
Sni o owcach i druhu, co zdała od kraju,

Tułacz, wygnany z Piekła bratobójczej wojny,
Przez Czyściec mąk, jak ogień palących tęsknotą,
Zaszedł do Beatryczy słodkich stóp, do Raju.



[ 79 ]

III. ROMA.

 

Władcze lico świątyni twej, Opoko-Piotrze,
Dźwigają ziemskie słupy, co w swej rzymskiej pysze
Depcą z wzgardą pokorę i modlitwy mnisze,
Hardych kolumn pogańskich bliźnie siostry młodsze.

Nie drżą, chociaż opodal wściekłą burzą dysze
Sykstyński Sen, co ciała, jak chmury najwiotsze,
Rzuca w niebo, rozpaczny, że nigdy nie dotrze
Tam, gdzie Prasiła twórcza tajne Słowo pisze.

Jak czoło mędrca, gdzie śpi owładnięta groza,
Lśni kopuła piotrowa, jak apoteoza
Snów Michała Anioła i myśli papieża:

Mistrz dzierży dłoń Juljusza uściskiem przymierza
I patrzą na się smutni wiedzącem milczeniem,
że piękność doskonała jest jeno kamieniem.



[ 80 ]CIEŃ.



Żeś mocarz był, uczczono cię wśród drzew posągiem
Z głazu między śnieżnemi wybranego złomy.
W prawicę miecz ci dano: znak siły widomy,
W lewą jabłko: świat, któryś zdobył wojen ciągiem.

Lecz czas, zrównawszy moc twą z zatartym szelągiem,
Odtrącił ci prawicę, co siała pogromy.
Z lewej dłoni, bez jabłka, pije ptak łakomy
Krople deszczu, jak gdyby był losu urągiem.

Dziś cień twój, co na złotym błękitnieje piasku,
Do stóp zarys postaci twej ci położywszy,
Jest od ciebie, mocarzu, ruchomszy i żywszy:

Od wchodu do zachodu codzień w słońca blasku
Obchodzi cię ździwiony i o żadnej porze
W niemocy twojej poznać wszechwładcy nie może.



[ 81 ]CAPRI.



Na morzu wyspa górska: miniatura Tatr,
Jeno że Morskie Oko, miast w środku, jest wkoło,
I miast smreczków, tyrsami winnic wstrząsa wiatr,
Jak niewidzialny tancerz, co pląsa wesoło.

Musiał spocząć pod drzewem, bo wachlarze palm
Chłodzą go; snać zarzucił za nimfą pościgi.
Pojednawcze oliwki w sen nucą mu psalm,
A nagość swych owoców odsłania liść figi.

Łyskliwy, wonny cytryn i pomarańcz sad,
Które się przeplatają z sobą na przemiany,
W liściach swych jednocześnie chowa śnieżny kwiat
I owoc: cytryn złoty, pomarańcz miedziany.

Pinia, niby parasol, roztacza swój szczyt,
Janowce, jak poduszki złote, lśnią wśród trawy.
Kaktusy, do zielonych placków na swój wstyd
Podobne, między siwe kryją się agawy.

Jak pełen cudnych kwiatów i zieleni kosz,
Gdzie łańcuch domów, niby kostki cukru, skrzy się,
Leży wyspa, ujęta pod niebiosów klosz,
Na morzu, jak na gładkiej, szafirowej misie.


[ 82 ]

I cudnie jest, gdy w morzu tonie słońca krąg
I jaskółki w nieb cichym świegocą błękicie,
Zupełnie jak nad senną równią naszych łąk,
A w trawie świerszcz tak samo gra, jak w polskiem życie.



[ 83 ]POŁUDNIE UPALNE.



W ogłuchłym dziko, leśnym jarze
Śpi południowa śpieka...
Żwir wyschłej strugi świeci w skwarze,
Jak biała wapna rzeka.

Upał, którego wiew nie przetrze,
Wsparłszy na nieboskłonie
Bławat nieb, zamknął w nim powietrze,
Jak w szafirowym dzwonie.

Drzewa, co cień i dzikie pszczoły
Gromadzą w swem pobliżu,
Wznoszą bez ruchu swe wierzchoły
Z ziemi, jak spiż ze spiżu.

Za skałą, która mchem zielona
Ogniowy żar wydycha,
Własną swą głuszą przerażona
Paniczna cisza czycha.



[ 84 ]FAUN STUDZIENNY.



Teraz, gdy na omdlałym w suszy horyzoncie
Legła w żar rozpalona słońcem lipca spieka,
Gdym studni wśród drzew dopadł, przybywszy zdaleka —
Teraz mi, chłodne wiewy, poszumem owiońcie

Tego fauna, co stoi w leśnym parku kącie,
A z ust mu marmurowych szemrząco wycieka
Srebrzystej, cienkiej strugi nieustanna rzeka
W konchy, by z nich spłynąwszy, zniknąć w traw zaplącie.

Mówcie mu, gdy gorączkę gasić będę w zdroju,
że nie zna on mąk drogi: skwaru, potu, znoju,
Stojąc pod chłodną pieczą starych drzew i cienia.

Lecz usta jego, śpiewnym wód wymowne gwarem,
Darząc kruże kamienne krynicznym nadmiarem,
Rozkoszy gaszonego nie znają pragnienia.



[ 85 ]SMUTEK SZCZĘŚCIA.



I.

 

Zgodną różnych zieleni mieniąca się gamą
W zachodzącego słońca głębokim zestroju,
Spoczywa ziemia w złotej pogody spokoju,
Ujęta ukojonych niebios senną ramą.

W załomach skał, we wzgórzy falistym wykroju,
Gdzie srebrno-fioletową blask przygasa plamą,
Zda się, nie cień śpi chłodny, ale szczęście samo
I szczęśliwy się każdy kamień zda w wyboju.

Ciche drzewa tak prosto stoją, jakby w świecie
Nie było nic, co zgina i łamie i gniecie
I cisza swej błogości nawet się nie dziwi.

A w zieleni lśnią domy, bielą tak niewinne,
Jak gdyby były wewnątrz święte i gościnne
I jak gdyby w ich ścianach mieszkali szczęśliwi.



[ 86 ]

II.

 

Czyli znasz smutek szczęścia? Późne popołudnie,
Gdy słońce, które w zachód kłonić się poczyna,
Niby ciepłego bronzu poważna patyna,
Spokojną ziemię stroi pogodnie i cudnie?

Światło tak ciche, że się wkrąg zdaje bezludnie,
Pada, jak ów w dzieciństwa dniach blask od komina,
Co czynił pokój złotym, jak dziwna kraina
Baśni słuchanych w zmierzchu ożywionym złudnie.

Wkrąg błogość pogrążona w tak wielkiej zadumie, —
Jak zamyślony smutek jedynie być umie:
Żaden liść nie drgnie, żadne źdźbło. się nie zachwieje;

Szczęście takie głębokie, że prawie aż boli...
I ziemia śni w najsłodszej, boskiej melancholji,
Jakby zbyt pięknie było na to, co się dzieje.



[ 87 ]PAMIĘĆ DZIECIŃSTWA.



Ilekroć dusza moja, dumaniom swym wierna,
W zieleń drzew mnie zawiedzie; gdzie słodkiemi echy
świegot ptaków napełnia świeże liści wiechy,
A w górze lśni spokojnie głąb nieba niezmierna:

Zbłąkane wśród gałęzi słoneczne uśmiechy
Zdaje się skrywać smutkiem jakaś troska bierna,
Cisza zdaje się dziwnie łzawo-miłosierna,
A śpiew ptaków brzmi Jakby bezradne pociechy.

I nie wiedziałem długo, skąd ten smętek wzrasta.
Aż wspomniałem, że pierwszy raz mnie, dziecię miasta,
Zawiedziono w przyrodę w żałobie: na cmentarz.

Tam pierwszy raz ujrzałem łzy i wolne drzewa,
Usłyszałem, jak matka płacze i ptak śpiewa,
I dotąd mnie ta chwila pyta: czy pamiętasz?



[ 88 ]ZMIANY.



I.

 

W myśl o śmierci wstępuje codziennie, jak w łódź,
I na błękitach życia chwilę się kołyszę:
Wszak tak często spokojnie-m wsłuchiwał się w ciszę,
Przy echach z brzegu, które brzmią, jak smętne „wróć!“

Gdy zmierzch zaczyna cienie szafirowe snuć
Na szczytach gór, co złocą się w zachodu pysze,
Długo źrenicą niemą na blaskach zórz wiszę,
Co kwitną, jak wrześniowych róż spóźniona młódź.

Czemu ma trwożyć zmiana? Czyż nie kocham zmiany?
Tak często do mgły jutra tęskniłem nieznanej.
A czym dziś żyw ten, który-m był w dzieciństwa czas?

Czyżbym się nie czuł jako kamień wśród kamieni,
Gdybym wiedział, że nic się już nigdy nie zmieni?
A jestże coś mniej piękne przeto, że jest raz?



[ 89 ]

II.

 

Niech pozdrawiają słodką miłością twe usta
życie, które wciąż w zmiennej wita ciebie szacie.
Niechaj oko twe, widząc stubarwne postacie,
Podejrzeniem niegodnem nie szuka oszusta.

Albowiem tak jest wszystko, jak jest, dobry bracie,
A ziemia ci nie zdaje się kłamna i pusta,
że kryje ją maj kwietny i śniegowa chusta,
Słoneczny blask i północ w miesięcznej poświacie.

Lecz ty skargą i żalem obarczasz sam siebie,
Żeś sam jest złudą, która na mgłach się kolebie
I oczom twym Tajń kryje, jak barwna przepaska.

O, wiedz: nieprzenikliwa, mamiąca zasłona
Zniknie z Tajni nieznanej, jak mgła rozprószona,
Gdy z śmiercią sam z niej spadniesz,
jak przedśmiertna maska.



[ 90 ]LAS JESIENNY.



Jak pijany sen świetnej szaleńca palety,
Pali się las jesienny rdzawemi drzew czuby,
Gdzie barw orgja namiętna święci złote śluby
Z błękitem nieb, co pada pod liść tłem podniety.

Jak chorej dumy śnione w gorączce zalety,
Jak majestaty chwały, aureole chluby
Rojone przez pobitych królów w nocach zguby,
Gorą korony pychą — ostatnią, niestety.

Złote klony, miedziane buki, rude dęby,
Jak dymów bursztynowe i siarczane kłęby,
Lśnią w sprzeczce pojednanej i w zgodnej rozterce:

Zda się, że w pogłębione szafirem niebiosy
Wznoszą się rozżagwione złotym ogniem stosy,
A w każdym Piękno spala swoje boskie serce.



[ 91 ]MALI LUDZIE.



I. SYMBOL.

 

Kocham was, mali ludzie, i szarzyznę smętną
Dni i izb waszych, w których trumna czy koleba
Nie odwraca wam myśli od grosza i chleba,
Zarobionego pracą pilną, acz niechętną.

Nieświadomość wyryła wam bezducha piętno
Na czole, co nie wznosi się do gwiazd i nieba,
Bo żadnej krasy życiu waszemu nie trzeba
I duszę na czar piękna macie obojętną.

Lecz choć jesteście, zda się, tak ślepi i głusi
Na wszystko, co urokiem snu i marzeń kusi
W dal cudu i zachwytu, ku przyrodzie-matce:

I wy macie krainę poezji, choć biedną
I chowacie w swej duszy tęsknotę bezwiedną:
Skrzyneczkę z owsem w oknie swem i ptaszka w klatce.



[ 92 ]

II. ZMIERZCH NIEDZIELNY NA MOŚCIE.

 

Twoja zdyszana praca długiego tygodnia,
Która przy heblu, czy też wśród kuźni hałasu
Rozmawiać i duszą własną nie daje ci czasu,
Rękom każąc być wszystkiem, czem możesz być co dnia.

U staje dnia siódmego. Lecz czar pól ni lasu
Nie wywabia cię z miasta. Li izba gospodnia
Gości cię nieprzytulnie, obco, jak przechodnia,
A myśl głuszy ci piwo, fajka i huk basu.

Lecz gdy niedziela mija i zmierzchu godzina
Świąteczna o powszedniem jutrze przypomina,
Wracasz do dom i dziwna schodzi na cię chwila:

Zaduma cię na moście przez poręcz przechyla
I w mgle zachodu patrzysz w fale ciemnej rzeki,
Jak w nieprzeczutych, własnych tajni świat daleki.



[ 93 ]

III. DUSZA.

 

Sama nie wiesz, dziewczyno biedna, jaką bliznę
Snów niezaspokojnych i tęsknot za blaskiem
Kryjesz w sercu, jak chowasz pod skrzyni zatrzaskiem
Korale, za sprzedaną braciom ojcowiznę.

Wieko kufra, wyciętym z gazety obrazkiem
Wylepione, twych marzeń stanowi ojczyznę.
Zresztą pierzesz i mokrą rozwieszasz bieliznę,
Lub wodzisz po niej pilnie gorącem żelazkiem.

Że w niem jest dusza, wszystko to, co wiesz o duszy,
I przez dzień cały nawet myśl cię nie poruszy,
Że jest coś, jak sen o czemś dalekiem, nieznanem.

I dopiero z poddasza o szarym wieczorze
Patrzysz w cichą ulicę i w gasnące zorze
Z okna, co jest twą książką i twym fortepianem.



[ 94 ]

IV. KIESZEŃ.

 

Wychowane w wilgotnej, stęchłej domu sieni
Dziecko miasta, któremu ogrody i baśnie
Obce są, a znajome jeno w domu waśnie
Jątrzące się wśród biedy, której nic nie zmieni;

Dziecko ludzkiego ula, co dla trosk-szerszeni
Zbiera w dzień miód niesłodki znoju, nim w noc zaśnie
I wraz z słońcem w śnie myślą niemarzącą zgaśnie,
Dziecko! ty jednak chowasz świat w biednej kieszeni.

O, bajeczna poezjo kieszeni chłopięcej,
Co kryje w sobie dziwów drogocennych więcej,
Niż dno morza, rupieci różnych skarbce całe:

Kamyki, sznurki, szkiełka, pióra zardzewiałe
I kredki kolorowe, gdzie snom jeno znane
Śpią stubarwne pejzaże nienamalowane.



[ 95 ]

PRZEWAŁ




[ 97 ]

JEŃCY MICHAŁA ANIOŁA.

(Grota w Giardino Boboli we Florencji).



Kamienie cierpią... W obcej ich tragicznej doli,
W niegodnej, by cierpienia cud mieścić wyniosły,
W stalaktytowej grocie ogrodu Boboli:

Cztery widma kamienne w cztery kąty wrosły,
Jak oskarżenia słane w cztery świata strony,
Jakiejś okropnej tajni i zagadki posły.

Ciosane z gruba w głazie, jak sen niedośniony,
Poniechane snadź w chwili gniewu czy zawodu
Przez mistrza, co z nich nie zdjął ostatniej obsłony,

Skazawszy je na niebyt na progu porodu —
Patrzą, jak w grób wkopane żywcem potępieńce,
Jakby dyszące jeszcze topielce z pod lodu.

Ciała napięte w strasznej wysilenia męce,
W rozpacznym buncie dzikiej, ciemięskiej bezsiły,
Kipią wezbraniem mięśni w nadludzkiej udręce.

Ścięgna, które się w grudy twardych guzów zbiły,
Daremnie usiłują przerżnąć się przez szyby
Nieprzenikliwe głazu, co im wrasta w żyły.


[ 98 ]

Kształt bioder, łon i piersi potężny, jak gdyby
Ciało zwycięstwa, w podłej niewoli się wije.
Nóg, rąk i głowy, które głaz ściska, jak dyby.

Jeńcy-ż to? Czyje moce narzuciły, czyje,
Białemu marmurowi rzemiosło czerwone
Kata, które czyniły Laokona żmije?

Jeńcy-ż to? Jakie bogi dzikie i szalone
Kazały pięknu nędzą być, sile rozpaczą,
że marmury się zdają, jak sól, od łez słone?

Kto uczynił, że głazy cierpią a nie płaczą
Szmerną, źródlaną ulgą skamieniałej Nioby,
Której sny w zapomnieniu żadne nie majaczą?

Lub są-ż to zmarłych bogów olimpijskich groby,
Zwłoki niebian spowite w śmierci prześcieradła,
Którym Mojra odmawia cyprysów żałoby?

O, żadna jeszcze męka nigdy nie pobladła
Tak bolejącą bielą, jak te ciała z głazu,
Na które niezbłagana, tajna klątwa padła.

Straszny bój musiał toczyć się tutaj z nakazu
Dzikich sił, straszna klęska i pogrom w niemocy!
Nawet słońce nie wgląda tu blaskiem topazu...


[ 99 ]

Nigdy białość nie kryła w sobie tyle nocy!
Nigdy marmur tak nie był stalą i kajdanem,
Kamień tak bardzo sercem i taki sierocy!

O, duszo moja, uniż się kornem kolanem...
Kamienie mówią męki bolesnym wyrzutem
Do tego, co, obecny tutaj, jest ich panem

I co serce swe krwawił i zabił swem dłutem.



KAMIENIE MÓWIĄ:

 

Jakaż zemsta okrutna, za co pełna żółci
Zielonej złość nas męczy w gniewu wściekłym szale!
O, ramię me potężne, kto przeguby skuł ci?

Oczy, kto rzucił na was ślepoty blachmale,
Wszczepiwszy wam wpierw złote przeczucie światłości,
Tchnąwszy w was wiedzę, że są lazury i dale?

Biada nam, biada! Kształt jest początkiem wolności!
Przeklęty, który białe zapłodniwszy łono
Zabił je, ostawiwszy w mogile wnętrzności

Żyjący płód! Przeklęty, kto ręką szaloną
Napisał słowo: Wolność! na więziennym murze.
Każąc nam być źrenicą i własną zasłoną!


[ 100 ]

Przeklęty, który przypiął skrzydła, jak dwie burze,
Do jarzma okutego otroka i czoło
Cierniom wieńca mu kazał zdobić w krwawe róże!

Nie było nas i dla nas nie było nic wkoło.
Był sen bez snu i martwy niebyt, co jest niczem.
Nie śniły o nas Parki nad życia kądziołą.

Tyś stawił bezbolesną nicość przed obliczem
Żywota i tęsknoty w okrucieństw rozpuście.
Tyś wcielił nas zaklęciem woli tajemniczem.

Wulkanie, coś wyrzucił nas, bryły! Oszuście,
Coś nam dał przeczuć piękna kształt nieskazitelny,
By nas w niedoskonałe pogrążyć czeluście!

Kto nie jest, jest jak szczęśnik w żywot nieśmiertelny
Wierzący, co nie będzie oszukany złudą,
Mrąc nierozczarowany, choć jest pył popielny.

Lecz tyś nas wywiódł z śmierci w wolne życia cudo,
A spętałeś nas wiecznym wolności zakazem
I dałeś pierś, by bardziej cierpieć, wielkoludą.

Czemuś nas wyśnił w głębiach snu, co gadał głazem
I krzyczał ku bezdeni nieb młota językiem,
W rytm serca twego w marmur bijąc ciosu razem?


[ 101 ]

Kto-ć kazał nas z kamienia dobyć niewolnikiem,
A nie cielesną pieśnią w boskiej Niki szacie,
Która w przelocie sandał opina rzemykiem?

Czemuś nie efebiczną hermą, srogi kacie,
Wywołał nas z martwoty, choć dziewiczy kamień
Ukrywa w sobie wszystkie kształty i postacie?

Raczej nas młotem swoim na biały proch zamień,
Jak śmierć ciało na popiół rozkłada na nowo!
Wyrwij nas z niedościgu żądz i snów omamień!

Milczysz, szatański Boże, marmurów Jehowo,
Piorunów śpiących w młocie straszny Adonaju,
Krzywdzicielu szyderczy z źrenicą surową!

Na martwoty i życia każesz nam rozstaju
Stać wiecznie w ruchu, co się z kamienia wydziera,
By nigdy się nie wydrzeć do światłości raju!

Przeklęty bądź, że gwiazda Piękna złotoszczera
Świeciła ci, lecz myśl twa, co zgodę zakłóca,
Uczyniła cię chmurą, co światło odbiera

Od słońca, a na ziemię ponury cień rzuca!



[ 102 ]

GŁOS DUCHA:

 

Tytanicznie cierpiący, żyję w was, jak wprzódy
Żyłem w swem własnem ciele, o, moje kamienie,
Ja twórca wasz, com stworzył z głazu całe ludy.

I dwa nieba stworzyłem, co w swoje sklepienie
Zbierają modlitewnych próśb kościelne śpiewy
I własne niebo twórcze stworzyłem: Cierpienie.

O, niebo me piekielne! Snów najbielsze mewy,
Wzbiwszy się pod zuchwałe twoich sklepień łuki,
Rzucają czarne plamy, jak rozpaczy siewy.

Białych gołębic cienie są czarne, jak krμki,
Cóż dopiero me myśli, jak orły-krwiożerce
Wpite dziobem w me serce, jak w kark wilczej suki.

Cierpię w was! W każdym głazie cierpi moje serce.
Tyle serc miałem, ile jest głazów na świecie,
A każde świat mieściło w swej krwawej rozterce.

Najkrwawszy ból, w objawień natchniony podniecie,
Nierozdzielnym się mego życia stał udziałem,
Który na skroń wybrańców wieniec z cierni plecie.

Najwyższą doskonałość w zachwycie widziałem!
Dany mi był sen Boga, a siły człowieka...
Nikt tak nie kochał ciała i nie gardził ciałem!


[ 103 ]

Mówcie wy, których skarga na mój gniew narzeka,
Kto mnie wyśnił i wydał z łona tajemnicy,
Z nicości co mnie kryła, Jak oko powieka?

Mówcie, kto zdjął powiekę z mej ślepej źrenicy,
By na chwilę ukazać jej przeboskie piękno
I kazać potem śnić je ślepotą w piwnicy?

Gdzie kat? Dzikie ramiona me się nie ulękną
Wznieść młota, godząc w jego piersi, jak w kowadło,
Aż mi wykułem słowem zaklęcia odjękną!

Młot mój był wiecznym buntem, który w nieodgadłą
Bramę zagadki bije, lecz dzikiemi ciosy
— Widziałem — żem tłukł jeno złud ziemskich zwierciadło.

Brat Cyklopów, wyzwałem niewzruszone Losy,
Piętrząc stropy obłoezne na zuchwałym tumie,
Zaludniając nowymi bogami niebiosy.

Jakże gardziłem ziemią, zdany górnej dumie,
Palowi, ach! na który człowiek sam się wbija
Wnętrznościami, by konać wysoko, nie w tłumie!

Całe życie konałem tak i nie przemija
Konanie me: w was będę konać wiekuiście
Na swych snów gruzach, w których mąk lęgnie się żmija.


[ 104 ]

Na gruzach snów i dzieła, które los jak liście
Rozmiótł, na gruzach duszy... Kto zmiażdżył mnie w duszy?
Kto podeptał ją? Czyje gniewy i zawiście?!

Jam jeńcem w was. Przez odruzg, co się z głazu kruszy,
Przedzierając się młotem do piękności Boga,
Dobywałem człowieczą niemoc z głazu głuszy.

Rzuciłem was w kamiennych okowach u proga
Kształtu! Bom chciał w was spętać swoje sny bezsenne,
By w więzach legła z wami ma tęsknica sroga!

Serca i Snu nie mogłem wcielić w nieodmienne
Kształty wydarte bieli czystego kamienia:
Bo niezgłębione serce me jest i bezdenne.

A obłok nigdy swego nie dogoni cienia.



[ 105 ]JASNOWIDZ.



Na statku, gdzie stu zmarłych na pokładzie leży,
A stu drugich kamiennym snem bez czucia dyszy,
Budzę się pośród morskiej, przeraźliwej ciszy
Na głuchych, ołowianych wód pustej bezbrzeży.

Żagle, których pierś wichrem, bywało, się pyszy,
Wiszą, jak martwe ptaki wśród sideł obieży,
Liny śpią, jako węże w zgnuśnienia lubieży,
I próżno budzę, darmo wołam towarzyszy.

A stoję na tym statku błędny, nieprzytomny,
Gdy potrzebuję tysiąc silnych rąk do wioseł,
Niesłychanej na świecie, nowej wieści poseł!

I cała ma załoga śmiercią lub snem drzemie,
Gdy w jasnowidczych ogniach sen boski, ogromny
Wskazał mi nocą drogę w nieodkryte ziemie!



[ 106 ]JAKŻE POTĘPIĘ...



Błądziłem wiele, przewiniłem wiele,
O, życia mego błędzie i przewino!
Lecz nie oskarżam was, jako mściciele,
Choć przez was duszą cierpiałem — jedyną.

Za niezdobyte swe nie klnę was cele,
Bezdroża moje, mgłą owiane siną,
Bo mym manowcem były mórz topiele,
W których żeglarze najzuchwalsi giną.

Jakże potępię cię, moje zbłąkanie,
Gdy grób głęboki w wiecznym oceanie
Czeka rozbitków na wodnej roztoczy...

Jakże potępię falę, co mnie zniosła,
Gdy wypuściłem z silnych dłoni wiosła,
Wznosząc do nieba ramiona i oczy...



[ 107 ]POSĄG.



Jeżeli kiedyś pamięć druha albo brata,
Co cnoty zmarłych w serca przecenia żałobie,
Postawi marmurowy posąg na mym grobie:
Niechaj to będzie postać jasna i skrzydlata.

Niechaj ma wzrok pogodny, skroń jak ku ozdobie
Kwietnych wieńców stworzoną, które radość splata
I niech jej tak pieściwie pierś opływa szata,
Jakby ta pierś ran w żadnej nie zaznała dobie.

Niech ma postawę smukłą, ze skrzydły lotnemi,
Jakby jej żadne brzemię nie zgięło do ziemi,
Wdeptawszy w proch i w błoto pióra potargane.

Ale niech ma rozpacznie ręce załamane,
Które powiedzą wszystko, co w swem życiu całem
Ze wstydu i z bolesnej dumy przemilczałem.



[ 108 ]ZMORA.



Sto dni już goni oczy obłąkane
Mając szaleństwem, a na ustach pianę,
Czując, jak oddech zziajanego płuca
Z ostatkiem siły czarną krew wyrzuca.
W starganych włosach wichr szyderczo świszcze —
Lecz on przez drogi, popioły i zgliszcze,
Niosąc win ogrom i brzemię pokuty,
Jak zbój ścigany, jak zwierz psami szczuty,
Gna nieprzytomny przez bagna i puszcze,
Słysząc za sobą rozbestwioną tłuszczę,
Gotową za nim przez topiele wpław iść,
A gna go zemsta, klątwa i nienawiść.

A jaka była jego wina dzika,
Co zeń zrobiła zbiega i nędznika,
Nie wie i nie chce wiedzieć, nie pamięta!
Jeno, że stargał gdzieś haniebne pęta,
Które mu w biegu kolano i biodro
Ranią i, zda się, ciało z kości odrą;
Że zaprzepaścił gdzieś coś nieodpłatnie,
Stracił, co było pierwsze i ostatnie,
Podle swą duszę przegrał w grę fałszywą
I wdał ucieka z resztką serca żywą,
Nagi, oplwany, brudny i obdarty,
A za nim krwawy wstyd i wstręt, jak czarty.


[ 109 ]

A za nim tłuszczy pijanej wrzask srogi
Smaga mu plecy, jak ostre batogi,
Czerepy zbitych czar ranią mu stopy,
Stargane wieńce parzą jak ukropy,
Wicher muzyki wściekłej huczy echem,
Co się zjadliwym natrząsa zeń śmiechem...
O, uciec, uciec! Straszny tłum go żenie!
O, rozpaczliwe, potworne wspomnienie!
Męcie cykuty w złotym wina dzbanie!
Szaty szkarłatnej nikczemny łachmanie!
Strzępie na grzbiecie, co, jak krwawe skrzydło,
Czynisz ze zbiega upiór i straszydło!

Skąd goni? Ze snu, z obłędu, czy z jawy?
Sromoto gorzka, o, kale plugawy...
Pomni: ohydną, piekielną biesiadę,
Twarze w wypiekach, w pocie czoła blade,
Róże w warkoczy nierządnym powabie,
Zrywane szaty, zmięte łóż jedwabie,
Ciężkie, trucizną obłąkane wonie,
Mdlejące dusznic na dławionem łonie,
Zachętą mroku współwinne kotary,
W żądnych objęciach posplatane pary,
Drgawki rozkoszy i ust pocałunki
I na posadzkach, jak krew, ciemne trunki.

I znów szał chutny, pochodnie, kagańce,
W wężowych splotach szalejące tańce,
Zawrotne wiry lubieżnej muzyki,

[ 110 ]

Oddechy parne, łaskotane krzyki,
W puchu kobierców podeptane kwiaty,
Zachłysty czkawki, opilcze wiwaty,
Bezwstydne śpiewy, przewrotne oklaski —
A wkrąg dziwaczne, nieznajome maski,
Nagie ramiona i piersi i uda,
Włosów noc czarna i pożoga ruda,
Tan wyuzdany na krawężej perci,
Pląs nieprzytomny obłędu i śmierci.

Pomni: w park uciekł: lecz park w ćmie obłudnej
Dyszy, od schadzek tajemniczych ludny,
Zwikłany ślepo splotami gałęzi
I ciał sprzęgniętych w uścisków uwięzi.
Aleje nieme i ubocza przecznic
Pełne ladacznic bladych i wszetecznic,
Wabiących wonną podnietą rozpusty
Ciche opryszki i zręczne oszusty.
Łotry układne, nieme rzezimieszki
Na skręcie każdej skradają się ścieżki,
Zewsząd nadchodzą, zjawiają się wszędzie...
O, jawo dziksza, niźli sen w obłędzie!

Wtedy chwyciła go za gardło groza!
Dopadł do komnat, dorwał się powroza
I drzwi na oścież pchnąwszy, z twarzą bladą
Wrzasnął: „Precz biesy, ohydna gromado!“
Wściekłość zmieniła bicz na tysiąc biczy,
A on na oślep sypie razy, ćwiczy

[ 111 ]

Po plecach, karkach, głowach, gdzie dosięże...
Tłum w pisk, pod biczem świszczącym, jak węże,
Do drzwi się tłoczy w popłochu i ginie
W dzikiej rozsypce... Został sam jedynie
I zaparł wrota, otarł z potu czoło,
Odetchnął... Otwarł okno: duszno wkoło...

Lecz oknem, z świstem wichury i chłodem,
Tłuszcza pstrych masek wraca korowodem,
Karminem krwawa, bielidłem pobladła,
Gwiżdże w orzechy i dzwoni w brzękadła...
Swisty, pisk, hałas, docinki i drwinki...
Dłoń mu ściskają, dają upominki,
Składają śmieszne, szydercze ukłony,
Ten wnosi świece, ów stolik zielony,
Tamten gitarę z fletnią, mandoliną,
Ów stawia kwiaty na stole i wino,
A tu stręczyciel szepce w ucho gładki,
Znak dając dziewkom kupionym od matki.

Nie! Niema w cichym niegdyś zamku schrony!
Dom 'okropnością po wiek zarażony!
Na łup go oddać! — Przez tłum i przez róże
Przedarł się, wypadł w noc, gdzie wichr gna burzę!
Lecz tłuszcza za nim! On jakby na pięcie
Kły wilków czując, w żywiołów rozpęcie,
Wśród trzasku gromów i błyskawic śmiechu
Pognał i dotąd gna resztką oddechu,
Jak potępieńcza mara piekieł naga

[ 112 ]

I o pioruny i śmierć nagłą błaga,
W strachu, czy tłum go nic dogna za chwilę,
Co szydero ściga go i został w tyle...

Lecz przebóg! widzi: już nie on gna! Biada!
Bo się na części, na członki rozpada!
A z kłębu członków dawny tłum się rodzi...
Drga, skacze, tańczy!... Ha! teraz uchodzi!
Motłoch go rozkradł!... On sam: cień człowieka,
Co w dal czczym serca tętentem ucieka
Przed samym sobą i ślad własny grzebie
W grozie upiornej! Jakże znajdzie siebie!
Niema go! Niema! Nim dopadł ustroni,
Zgubił się w drodze, wpadł w ręce pogoni!
Nie siebie niesie w samotność, w milczenie,
Lecz pamięć straszną, lęk i przerażenie!

Aż, upiór własny, ledwo dysząc jeszcze,
Padł wycieńczony na głuszą złowieszcze
Łono Pustyni... Już jeno mgła, mara...
Wiatr go rozwiewa, chłonie nicość szara...
Gaśnie... I stając się już zapomnieniem
Własnej pamięci i nowem milczeniem,
Widzi Cud nagle: W godzinie północnej
On sam, przeczysty jak śnieg, jak miecz mocny,
Nagi słoneczną pięknością przedziwną,
Olbrzym pogodny z gałęzią oliwną,
Naprzeciw siebie, jako Bóg z świątyni,
Z najpustynniejszej wychodzi Pustyni...



[ 113 ]POWITANIE.



Pocieszające wiecznie Morze, dobra falo!
Witam cię sercem dziecka, strwoniwszy dni tyle
W jałowej nędzy zwątpień i w upadku pyle,
Oddzielony od ciebie gór i rzek oddalą.

Niedbały, łódź zagnawszy w uschłych trzcin badyle,
Deptałem głaz i piaski, które stopy palą...
O wichry dziś się modlę! One mnie ocalą!
Zachowałem tęsknoty żagle: mórz motyle.

Falo słona, tak słodka! Dobroczynne morze!
Czekam! Na brzegu twoim serce swe położę,
Jak muszlę pustą, zbywszy się żalu, łez, dumy.

Ty je napełnij grot swych tajemnemi szumy,
A rytm wiosła w tę chwilę już mąk niepamiętną,
Niech odmierza spokojnie mego serca tętno.



[ 114 ]WIECZOREM.



Głęboka, senna cisza niemego wieczora
Zeszła na ziemię. Niby na błękit jeziora,
Wypłynął na niebiosa, jako łabędź śnieżny,
Pełny księżyc i rozlał srebrny blask bezbrzeżny
Na lasy, w których gąszczach czarny mrok się smuci.
Brzemię cienia, którego wiew żaden nie zrzuci,
Obarcza drzew znużonych bezsilne konary,
Które się uginają, jak strudzone bary
Pracowników idących na spoczynek cichy.
Jak głowy ich, owisły rośnych ziół kielichy...
Zda się, życie po długim, ciężkim dnia wysiłku
Uległo i poddało się, z słońcem na schyłku,
Znużeniu i zwiotczało, jak zbyt długo pracą
Napięte mięśnie ramion, co w zmierzch siłę tracą
I wzdłuż bioder spadają z ulgą, wreszcie wolne.
Rozluźnia się, rozwiewa wszystko, jak mgły polne,
Wyzwala się z mozołu twardego skupienia
Wyczerpane i w słodycz zapada wytchnienia.
Jeno tobie nie wolno poddać się i ulec,
Serce moje. Jak twarde jarzmo i hamulec,
Myśl twa własna nad tobą wieczną strażą czuwa,
A spoczynku ci wrota zapiera zasuwa,
Którąś samo przybiło na swych wrót zaworze
I, zamknąwszy na głucho, rzuciło klucz w morze.


[ 115 ]

Trzymaj się hardo, śnie mój, czołem swem wysokiem,
Nie ugnij się kolanem, ani cofnij krokiem.
Niechaj będzie, co wolą wybraliśmy własną.
W ten dzień, gdy się zdawało, że już gwiazdy gasną,
Gdy na piersi bezwładnie chyliły się głowy,
Jakby jutro i nigdy dzień nie miał wstać nowy,
Gdy w popiołach na smutku jałowej rubieży
Zdawało się, że nikt już nie zbuduje wieży,
Nikt nie wyśle spojrzenia, ni śpiewu nad chmury,
Nikt nie uplecie wieńca, nie utka purpury;
Że morze jest zbyt gorzkie, niebo zbyt dalekie,
Sen złudą jeno, skrzydła chore lub kalekie,
A jawa marny pozór, zasłona rozdarta,
Nieuleczalnie kłamna i trudu nie warta:
Tęsknota nasza młoda, jak poranne zorze,
A stara, jako wicher i góry i morze,
Tłumiąc w piersi swe własne obawy i łkanie,
Nie mając chleba w sakwie, ani wody w dzbanie,
Choć droga była twarda i przepaść zawrotna,
Poszła w dal bez podpory, zachęty, samotna
I upadłszy przed słońcem ukrytem w błękicie,
Zaprzysięgła mu miłość swą i całe życie.

Szliśmy długo, o, serce me, i wciąż idziemy
Wśród ludzi i kamieni w obojętnej, niemej,
Niegościnnej dziedzinie, gdzie dusza nie widzi
Progu, który zaprasza, jeno wzrok, co szydzi,
Jeno wzrok, co nie ufa, wzrok, co podejrzywa
I dłoń, co drzwi zamyka i okna zakrywa.



[ 116 ]

Lecz my z pieśnią na ustach, z wargi pozdrowieniem
Idziem, choć mrok osłania ziemię snem i cieniem
I uśmiech zostawiamy swój przy każdej bramie,
Nawet w zmierzch tak posępny, co zgina i łamie.

Ileśmy już przeżyli zmierzchów! Ileż razy!
Gdy na duszy mrok leży, jak mogilne głazy,
Gdy ból całuje ogniem zmierzch naszego czoła
I załamuje ręce myślom, a noc woła:
„Ugnij się, serce, ugnij! Pracujesz najemnie
W pługu, co orze ugor! Trud mija daremnie!
Ziarna rozmiotły burze wśród wichrów niesnasek,
A to, co w ziemię rzucasz, to jedynie piasek,
Który w oczy ci rzuca wiatr i złość na psotę,
A wzrok oślepion myśli, że to gwiazdy złote!
Co siejesz, to nie perły muszlom wykradzione,
Ale łzy twoje własne, gorące i słone!
Poddaj się, serce, poddaj! Złam miecz na kolanie,
I z krzykiem proś o pardon, proś o zmiłowanie.
Rozluźnij uporczywe, zaprzysięgłe palce!
Rzuć miecz złamany, tępy! Musisz ulec w walce
I paść ku pastwie kruków i psów poniewierce.
O, poddaj się, ulegnij, ślepe, wierne serce!“

O, wtedy ścisnąć pięście, zaciąć niemo wargi,
Dźwigać się hardo czołem i nie wydać skargi;
O, piąć się po krzemiennej, nagiej, stromej skale
Z usty popękanemi w suszy i upale;
Nie mieć cienia dla czoła, ni dla wargi źródła,

[ 117 ]

Kędyby pierś płonąca w spoczynku ochłódła;
Chwytać się dłonią drżącą najuboższej trawy
I całować w niej życia wielki dar łaskawy
I twardo stać na serca własnego wyłomie,
Bronić wstępu zwątpieniu, co czyha kryjomie;
Martwych mórz popielnemi musieć żyć owocy,
Wiedząc, że znikąd dłoni i znikąd pomocy:
A wzrok nadzieją, wiarą wysyłać w błękity,
Cieszyć się, że choć szczyty są, wysokie szczyty,
Bez serca, bez miłości, lecz podniebne, dumne,
Jeżeli nie dla życia, to na głaz na trumnę,
Na głaz, który, gdy ziemia nocą skryje oko,
Na piersi padnie, kamień, co leżał wysoko...
I kiedyby się chciało, pięścią bijąc w ciemię,
W nieutulonym, dzikim żalu paść na ziemię
I, twarz ukrywszy w trawie chłodnej i wilgotnej,
Płakać strasznie, szalenie, w rozpaczy samotnej:
Wówczas miast dłoni, co są dobre i kochane,
Zimny jeno na serce kłaść głaz, jak na ranę
I duszę swą rozrzucać wkrąg w uśmiechów siewie —
Ile kosztuje uśmiech taki, ach, nikt nie wie!

Ale my wiemy, dusze. Mówią o ubóstwie
Nędzy, ale my znamy w przepychu i mnóstwie
Ubóstwo gorsze. Mówią o smutku w żałobie,
My wiemy, jak być może blada skroń w ozdobie
Róż szkarłatnych, co czynią czoło jeszcze bledszem.
Znamy samotność, co nam jest chlebem, powietrzem,
Swobodą i więzieniem. Wiemy ilokrotnie



[ 118 ]

Pogoda jest śmiertelnem znużeniem w samotnie
Milczącem opuszczeniu, w bezsilnej godzinie
Po burzy rozpaczliwej, dzikiej targaninie.
Ach, znamy siedmiobarwną beznadziejność tęczy,
Kiedy się ją znalazło miast pewnej poręczy.
Wiemy, ilekroć śpiewna lekkomyślność nasza,
To jeno na odwagę pita wina czasza,
Którą chłoniem, gdy w północ zbłąkani i sami
Idziem nad ziejącemi bezdnem przepaściami.

Lecz podjęliśmy mężnie wysiłek junaczy
I trwamy. Codzień w oczy patrzymy rozpaczy
I każem jej giąć czoło pokłonem pokory
I pozdrawiać tron słońca i gwiazd srebrne dwory.
Codzień niewiary zimnej dłoń ujmujem czarną
I każemy jej w ziemię rzucać jedno ziarno,
Ziarno, którem jest jeno nasze serce własne.
I nic nie chcemy, jeno mieć to światło jasne,
Które słońce rozdaje królom i żebrakom,
Jeno śpiew, który życie daje wiatrom, ptakom
I drzewom i potokom i by myśl w nas młoda
Była święta, jak góry i piękna, jak woda
I aż do śmiertelnego w płótna upowicia
Nie chcemy nic od życia, prócz miłości życia.

A gdy me życie, które — jak każde — jest smutkiem
Mroku o radość światła walczącym, po krótkiem
Choć długiem wędrowaniu, stanie, gdzie godzina
Śmierci czeka, jak wieczna wędrowców gościna;

[ 119 ]

Gdy ustom, które żyły z słonecznego mleka,
Zgon poda kielich nocy i zmierzchnie powieka:
Wówczas w wieczór ostatni, co choć spadnie cieniem,
Złoty będzie poranka jasnego wspomnieniem,
Niech na me serce smutek położy się starczy,
Jako mrący wojownik na pękniętej tarczy.



[ 120 ]POD KRZYŻEM.



Był wieczór letni: godzina, co godzi
I jedna jawę dnia z nocy marzeniem,
Cicha słodyczą ostatniego słońca,
Co, w sen się kłoniąc, skośne blaski rzuca
Na pól różowe ściernisko, po którem
Przeszła dopiero srebrna żeńca kosa,
Jak sierp księżyca po niebios zagonie
I zostawiła poza sobą długie
Fale poległych kłosów i woń chleba.

W łagodnie zmierzchłej dali słychać ciche
Gwary wsi dobrej, kędy po dniu pracy
Troski się dzienne na spoczynek kładą,
Jako się kładą siwe dymu smugi
Na ziemię, sennie ze strzech się snujące,
A ukojona cisza słodko gędzie
Podzwonną dniowi pieśnią skrytych świerszczy.

Na dróg rozstaju pustym i odludnym,
Na czarnym krzyżu wisi uwieńczony
Cierniami Chrystus nagi i samotny
I w oddal patrzy gasnącą źrenicą
Tak beznadziejnie smutno i rozpacznie,
Jakby nad krzyżem już nie było nieba,
A pod tem niebem wielkiej, pięknej ziemi.


[ 121 ]

Pod krzyżem w niemej zadumy postawie,
Wsparty ramieniem o męczeńskie drzewo,
Młodzieniec nagi i cudownie piękny
Stoi w kwitnącej siłą ciała wiośnie,
W koźlęcej jeno skórze na ramionach,
Z gałęzią winną w kędzierzawych włosach
I fletnią z trzciny w opuszczonej dłoni
I z dziwnie smętnej pogody uśmiechem,
Głosem pieściwym, jak powiew w winnicy,
Mówi, objąwszy pień krzyża ramieniem:

„Bracie! Wysoko tak przybili ciebie,
że chcąc cię objąć uściskiem miłości,
Której uczyłeś słowem i cierpieniem,
Muszę ramieniem swem opleść twe drzewo,
Jak je oplata wino, które posiał
Czas u stóp krzyża i które wyrósłszy,
Pędem najwyższym dziś sięga ci serca.
Kochałem drzewa, winorośl i trzcinę,
Wszystko, co żywi się wodą i słońcem,
Rośnie i szumi na wietrze i śpiewa.
Owoce-m kochał i zbóż sypkie ziarna,
W które swą duszę złotą słońce wlewa
I daje ludziom spożywać ją chlebem,
Nieb pocałunkiem całując ich serca,
A w winie niesie pozdrowienie życia —
Jak ty żegnałeś ich chlebem i winem.
Zwierzęta-m kochał ciche i łagodne,
Pstrą tygrysicę i gibką panterę,

[ 122 ]

Co z wesołemi mojemi pochody
Szły za mym tyrsem posłuszne i ciche.
Kochałem śpiewy, śmiech, radość i młodość,
Których tyś nie chciał kochać, może przeto,
żem, nazbyt młody wówczas, nie rozumiał,
W tańca i szału i śpiewu nadmiarze,
Pomazan wina czerwonym osadem,
że wino słodycz lecz i gorycz kryje,
Bowiem słodyczy nadmiar jest piołunem.

„Lecz i jam cierpiał prześladowań męki
I ja leżałem w zimowym grobowcu
I nauczyła mnie boleść mądrości...
A mądrość ślepe otwarła mi oczy,
Które się zlękły widząc przebudzone,
że ciągle jeszcze bolejesz na krzyżu,
że rany w boku nie pokryła blizna,
A cierń twej skroni nie zakwitł różami.

„Czy nikt ci nie chciał pomóc? Nikt zdjąć z krzyża?
Mogliż tak długie wieki bezlitośnie
Patrzeć na twoją mękę i konanie,
A nikt oliwą ran ci nie namaścił?
Mogliż wciąż paść się ofiarą twej męki
I nie dać ożyć ci, nie wskrzesić ciebie,
Nie zbawić w sercu ofiarą radości?
Idąc ku tobie, zbierałem po drodze
Słowa i myśli ludzkie i poznałem,
Że ludzie muszą być źli lub szaleni,



[ 123 ]

Bo opłakują zmarłych, a nie płaczą.
Własnej Młodości, co kona znękana,
Otruta czadem najświętszego smutku.

„Więc sam przyszedłem, aby zdjąć cię z krzyża,
By wyjąć gwoździe z twoich stóp i dłoni
I skroń, miast cierniem, ubrać winogradem.
Przyszedłem do cię, bo chwila naszego
Przyszła przymierza. Widzisz? Żniwo wkoło!
Brzemieniem snopów obciążone wozy;
Winograd zwisa wezbraną jagodą,
Jak piersi pełne słonecznego mleka;
Ule są ciężkie od słodkiego złota,
Jak niegdyś twoje usta miodopłynne;
Owoc dościgły kłoni się ku ziemi,
Jako ku tobie dojrzałe me serce.
Spojrz ku mnie! Deszcze ciepłe, co me nagie
Ciało zwilżają kroplistą pieszczotą
Chmury żywiącej w parne noce letnie,
Zmyły już ze mnie ślad mętnego moszczu.

„W zimowym grobie, jako ty, leżałem,
Męka bolesnej zrównała nas śmierci.
Niechaj nas zrówna także szczodre życie,
Co mnie słodycze dało, tobie boleść,
Mnie wieniec winny, tobie oplot z cierni,
Mnie śpiewną fletnię, tobie łzy milczące.


[ 124 ]

„Bracie mój smutny! Daj mi dłoń zranioną,
W którą włożono ci szyderczo trzcinę,
Byś pustem, wietrznem tem królował berłem.
Patrz! Jam ją podjął, pociąłem na fletnię
I dzisiaj trzcina, która niewzruszenie
Pod ust twych bladych westchnieniem milczała,
Żyje i śpiewa pod mych warg oddechem,
Słodko, jak miody, co się kryły w wosku,
Którym zlepiłem nierówne piszczałki...
A wzorem moich piszczałek stworzone
Organy świątyń twych grają twą chwałę,
W muzyce duszę mą jednocząc z twoją.
Niech trzcina w pieśni miłości nas złączy,
Jak już łączyła twój ból i mą mądrość“.

Był wieczór letni. Na miękkich niebiosach
Wykwitły cicho złotych gwiazd źrenice,
Nadziemskie świadki ziemskiej, świętej chwili,
Co godzi jawę dnia z marzeniem nocy
I srebrne kwiaty tęsknoty otwiera
Dla rosy przeczuć i dla nasion cudu
I czyni ciszę modlitwą natchnienia.

A pośród ciszy, która stapia ziemię
Z bezkresem niebios, Chrystus podniósł czoło
I zdjąwszy rękę z krzyżowego ćwieka
I wieniec cierni zrzuciwszy ze skroni,
Podał dłoń z słodkiej dobroci uśmiechem
Pięknemu u stóp swoich młodzianowi,

[ 125 ]

Który nań patrzył z miłosnym zachwytem.
I zstąpił z krzyża ku niemu i złożył
Na czole jego długi pocałunek,
Głęboki, jako życia tajemnica.
I przyjął z trzciny wyrzezaną fletnię
I wieniec z wina chłodny, jak cień w skwarze.
A ów, koźlęcą przepasany skórą,
Dźwignął krzyż krzepko na młodzieńcze bary
I obaj, wziąwszy się wzajem za ręce,
W świat polną drogą poszli zgodnym krokiem...
I pod gwiazdami rozległa się w ciszy
Cudna pieśń fletni: o snach i tęsknocie,
O łzach i śmiechu, szczęściu i cierpieniu
I echem niosła się hen wdal, po łęgach,
Święta, jak dźwięki pobożne organów,
Wielka, jak życie, głęboka, jak serce...



[ 126 ]CZAS IDZIE.



Tłum, który wszelkiej małości jest rady
I nienawidzi szczytów i gwiazd krasy,
Rozbił namioty jarmarcznej biesiady.

I wznosząc dzikiej radości hałasy
I w biodra bijąc się i klaszcząc w dłonie,
Wył skacząc: „Oto rozstrzygły się czasy!

„Co było dumnie wielkie, leży w zgonie,
Co grzmiało tętnem zdobywczych stuleci,
Jak pierś rozbite jest i jak łódź tonie.

„Nasz dzień nastąpił, naszych żon i dzieci,
Zdeptany orła lot i mądrość węża,
Milczą prorocy i wątpią poeci.

„Przestał się hardo wznosić mąż nad męża,
Ostatnie buntu zamarły korzenie,
Nikt się nie chwyci tęsknot ni oręża.

„Złoto i spokój będą odtąd w cenie.
Rozczarowały się sny i zamiary
Serc mocnych, w które padło zniechęcenie“.

I jęli śpiewać w uciesze i dary
I pocałunki słali sobie wzajem
I pokrajali na suknie sztandary.


[ 127 ]

I częstowali się, jak korowajem,
Rozpaczą męki tych, co w serca człecze
Zwątpili, zżarte jak drzewa liszajem.

Nie było pieśni, by szła na odsiecze
Myślom, co słysząc, że milczą rozkazy,
Pytały: „Mogąż bić serca i miecze?“

Prorocy zmilkli, a wsparci o głazy
Wodzowie sami pytają się: „Czyli
Zostały jeszcze kędyś drogowskazy?“

A tłum radował się upadkiem chwili,
że lęk i trwoga niewiarą urzeka
Tęsknotę, co się na czyn już nie sili.

Ale już tajnie idzie ten zdaleka,
Co wie — był bowiem sam i na pustyni —
I mówi: „Idzie czas! Milczenie czeka.

„Nie wierzcie głuszy. Serc tęsknota wini
Każdą godzinę, że próżna wyrasta.
Lecz jeden pozór różne rzeczy czyni.

„Słyszcie! Czas idzie do Złotego Miasta!
Nikt nie wie, co się milczeniem otula...
Jednako dziewięć miesięcy niewiasta

„W łonie żebraka nosi, jak i Króla!“



[ 128 ]DYSKOBOL ZIEMI.



W ślepej ćmie stającego się głucho Chaosu,
Przed narodzeniem godzin, na praczasów brzegu,
Duch nowy przed obliczem zakrytego Losu

Stałem. — Pomrocz poryta od błyskawic ściegu,
Co zeszywały przestrzeń we mgłach rozpierzchniętą,
Wyłaniała gwiazd świty z nieistnień noclegu.

I zrywając martwoty przedbytowe pęto,
Potwornym hukiem grzmiało czeluści bezedno,
Wieszcząc nieskończonego życia wieczne święto.

A ja, duch niewcielony, w mrokach, które rzedną,
Stojąc przed Taicielem, patrzyłem w bezbrzeże
Złotych światów. I rzekł mi: „Z tych gwiazd wybierz jedną.

„Pomiędzy nią i tobą uczynię przymierze
„Miłości i wesela. Z niej tobie dam ciało,
„A ją w żywe, roślinne przyodzieję pierze.

„Między zmysłami twemi a jej krasą całą
„Nieomylnie zważoną ustanowię zgodę“.
— „Daj mi Ziemię!“ — odrzekłem mu. I tak się stało.


[ 129 ]

Między gwiazdy po gwiazdę, jako po jagodę
Ku drzewu nieb, sięgnąwszy, Pan mój tajemniczy
Rzucił mi ją w ramiona ducha, brzaskiem młode.

I pochwyciłem w uścisk skarb Ziemi dziewiczy
I, Duch-olbrzym, w miłosnej ważyłem go dłoni,
Pieszcząc ten owoc pełen żywota słodyczy...

Wtem nagle zmierzchłem cały, runąłem i w toni
Stawania się bezwiedną zanurzony treścią,
Zwarłem się w sobie, jako pięść, co łupu broni.

Dreszcz zapłodnień rozkoszną przebiegł mnie boleścią
I ku światłu targnęło mną z mroku szarpnięcie,
Jak wojownik wyrwaną z pochwy rękojeścią.

I ze snu się zbudziłem na jutrzni zaklęcie
W drobnem, człowieczem ciele, w nagości pod drzewem,
Co przez liść siało na mnie złociste pieczęcie.

Podparłszy złotowłosą skroń ramieniem lewem,
A prawe na wysmukłe swe złożywszy udo,
Mrużyłem wzrok oślepion rozkoszy zalewem.

Wszystko wkrąg było jako złoto-modre cudo,
Kipiące rozrzutnością szczęśliwej zieleni...
Wszystkie wonie wciągnąłem w swą pierś młodoludą...


[ 130 ]

I zerwałem się z usty pełnemi płomieni
Wielkiego upojenia i uwielbień szału,
Który się, jako wino, w czarze serca pieni.

Błogosławiłem, śpiewem duszy, memu ciału:
„Pochwalone mi bądźcie, pięciorakie zmysły,
Odbijające świat w swych zwierciadłach z kryształu!

„Błogosławione moje oczy, co rozprysły
Po całej ziemi podziw zbieracie w naczynie
Źrenic, aby wdzięczności bujnemi łzy trysły!

„Błogosławione bądźcie, uszy me, w godzinie
Porannej i wieczornej, w ciszy i w szeleście
Wśnione w gędźbę o życia wieczystej nowinie!

„Błogosławione nozdrza ssące wonne treście,
Duszę rzeczy bezdusznych, sycącym oddechem,
Jak niemych serc szeptane opowieście!

„Błogosławione usta moje, co uśmiechem
Pozdrawiacie przynętę głodu i pragnienia,
Owoc, za sok krążący w krwi słodyczy echem!

„Błogosławione ręce, ślepe, bez spojrzenia,
A jasnowidcze ramion sięgające twarze,
święte, bo przyciskacie do serca stworzenia!


[ 131 ]

„Błogosławione pola źrejące na skwarze,
Kwieciste łąki, lasy cieniste i chłodne,
Jeziora na równinach i potoki w jarze!

„Błogosławione góry i doliny płodne,
Słońce, drzewa, owoce i trawy i zioła,
Obłoki i zwierzęta dzikie a łagodne!“ —

...Lew spał w rogatym cieniu żującego woła,
Sęp drzemał na śpiącego jelenia rososze,
Zając tulił się w cieniu pod skrzydłem sokoła.

U stóp moich pantera i płochliwe łoszę
Czekały pieszczotliwej łaski z ręki pana,
A ptaki, w drzewach, ziemi śpiewały rozkosze.

Ze skłonem słońca skroń ma, miękko całowana
Pochlebczym mchem, w przymilnej zasypiała ciszy,
By otworzyć znów oczy pod ustami rana...

Aż powiew, który w liści kołysance dyszy,
Znudził mnie raz przed świtem; nim brzask zamajaczy...
Noc była — i duch jakby jakieś echo słyszy —

Mrok, ciemność... I nie wiedząc sam, co myśl ta znaczy
I nie mogąc jej chwycić za niewidne skrzydła,
Pomyślałem pamięcią nieznaną: „Inaczej...“


[ 132 ]

Inaczej? Co? Gdzie? Kiedy? Jak tajemne sidła,
Pochwyciła mnie myśl ta w zdradzieckie powrósła —
A gdym rano się zbudził, ziemia mi obrzydła!

Jakby ją noc powiewem trującym omusła,
Wszystko zbladło, przywiędło, codzienne i stare...
I radość mą zwarzyły czarne smutku gusła.

Nie poznawałem zwierząt i one niewiarę
Poczuły do mnie trwożną i uciekły w lasy
I kwiaty się stuliły, jakby czując marę.

A ja siedząc nad wodą, nie bacząc dnia krasy,
Płakałem. I bezbrzeże jakieś mi się śniło,
Huk gromów, błyskawice i mgławic zapasy.

Chodziłem niby błędny. Każdą moją żyłą
Targało jakieś tajne wspomnienie odwieczne,
Tęsknota k‘temu, kiedy mnie i nic nie było.

I wzniósłszy rękę, światło przekląłem słoneczne,
Nazwałem złudą ziemię i morze i życie,
Kopnąwszy je, jak próchno już bezużyteczne.

Czarny pług gniewu orał serce moje skrycie,
Ziemia była mym oczom nikczemna i mała
I widziałem już jeno w niej popiół i gnicie.


[ 133 ]

I buntem wyskoczyłem z człowieczego ciała,
Wściekły, żem z Ziemią wiecznem przymierzem jest skuty,
I że mi się wyborem na zawsze dostała.

I, znów Duch, w grozie mocy straszliwej i buty,
Olbrzym, zaparłem stopy swe o gwiazd ściernisko,
Co bolesnemi drżało pode mną podrzuty.

I potworną postacią schyliwszy się nisko,
Strzępiąc rozwianym włosem chmur lecących płaszcze,
W garść pochwyciłem Ziemię: „Hej! pójdź mi w igrzysko!

„Silny jestem i dumny i nie zaprzepaszczę
„Dumy swojej! Leć w drogę, co w bezbrzeż zastygła,
„Albo cię stopą twardą, jak płaza, rozpłaszczę!

„Bądź nad innemi gwiazdy daleka i śmigła,
„Wola ma ukochała niewidne zaświaty,
„W zaświatach żyj, jak chłodna ma myśl niedościgła!“

I jakąś straszną siłą nadmiaru bogaty,
Skurczonego w stłok ścięgien ramienia rozmachem
Cisnąłem ją, jak kulę, w bezmiar lodowaty.

Potoczyła się między gwiazd złocistym piachem,
Z świstem siejąc iskrzyce prującem mrok łonem,
Aż przestwory pobladły srebrno-sinym strachem.


[ 134 ]

I w pęd pognałem za nią z weselem szalonem,
Czepiwszy się jej wichru, jak rumaka grzywy
I w nieskończoność ścigam ją niebios zagonem.

A ona, jakby zaświat porwał ją w swe wpływy,
Toczy się jakom pragnął, w loty coraz prędsze...
Wieki już gnam... Lecz czuję, żem nie jest szczęśliwy.

Wkrąg samotnie i ciemno i chłodno, choć piętrzę
Przestrzenie na przestrzenie dziką skrzydeł pracą.
Zimno i mróz w bezbrzeżu i krzepnie me wnętrze.

A gwiazda ma wciąż pędzi płomienistą racą,
Ucieka, aż lęk chwyta mnie, że mnie się wyprze
W tej próżni, bo już skry jej z oczu mi się tracą.

Syp-że mi, Ziemio, iskry śladem swoim, syp-że!
Bo czuję się sierocy i w strasznej obczyźnie...
Rzut mój był potężniejszy, niż ścigi najszybsze.

Własnem ja cię ramieniem, maczanem w truciźnie
Szału, tak precz rzuciłem od mojego serca,
Ty serce mego ducha, memu ciału bliźnie.

Wiarołomca niegodny, niewdzięczny bluźnierca,
Zapomniałem, że twoją to krwią i twym sokiem
Spotężniało me ramię, co nasz ślub uśmierca.


[ 135 ]

Czym nie z twej piersi wyssał moc, żem poznał okiem
Cuda słońca, księżyca i gwiazd srebrnych morza,
By dziękczynić ci każdym oddechem i krokiem?

Tyś to mnie uczyniła lutnią, że przestworza
Wzruszały moje struny szumem gwiazd, tych liści
Z nieb drzewa, a milczeniem wielka cisza boża.

Czyż ręce, które święty ogień żądzy czyści,
Nie były szczęsne, ważąc twoje łaski w dłoni,
że śnią, nad sięg wdzięczności, niedosięg zawiści?

Chciałżem hodować ROZKWIT, co w zanik się kłoni,
Szczepiąc złoty winograd na surowej sośnie,
Każąc na fali słonych mórz kwitnąć jabłoni?

Otom dziś wywołaniec, wyklęty żałośnie
Własnym wyrokiem swoim z ojczystego domu,
Co z ogrodem swym zdany jest wieczystej wiośnie.

Pośród obojętnego zbłąkany ogromu,
W pustynie nieprzytulne, bezserdeczne, cudze,
Przed własnem przerażeniem pierzcham pokryjomu.

Ale ku tobie, Ziemio! I Tęsknotę budzę:
Wstań! Przypnij do bar tego, co jest dziś tułaczem,
Drugie miłości skrzydła, ku ciężkiej żegludze.


[ 136 ]

Na nich puszczę się w bezbrzeż z swem sercem żebraczem,
A kiedy cię doścignę, Ziemio porzucona,
Na czarną skibę rzucę się z serdecznym płaczem,

I jednem wielkiem tętnem bić będą dwa łona.



[ 137 ]STWÓRCA ŻYWIOŁÓW.



I.

 

Sam w bezkresie, pustelnik świata, próżen stoję,
Urodzony w nagości, z bezimiennem licem
I nie mając niczego, cobym nazwał: moje;

Zrodzon, by ojcowizny swej nie być dziedzicem,
Pasierb bytu, ze wszystkich wydziedziczon włości,
Wśród których mnie stawiła moc, co mi rodzicem;

Przybysz obcy, wepchnięty między wrogów w gości,
Którzy, pod pięścią Tajni otwarłszy mi wrota,
Spiskują pełni gniewu, przekory i złości.

Wkoło mnie głód, pragnienie, zimno i ciemnota,
Czeluść obca, nieznana i otchłań milczenia...
O, przeraźliwa, głucha pustynio żywota!

Nędzo!! Stać nad przepaścią, co się wybezdenia,
A nie mieć źdźbła dla dłoni, ani piędzi ziemi
Dla stopy, ni dla oczu jednego promienia!

świat pusty, jak puhary wypite głodnemi
Usty zmarłych, jak nieme zwierciadła w komnacie,
Z której uciekli wszyscy przed widmy nocnemi.


[ 138 ]

Tak! Umarli, złożeni w grób w śmiertelnej szacie,
Zabrali na powiekach swych wszystkie obrazy
Swiata! Nic, o zrodzony, nie zostało dla cię!

Mórz głębie wyczerpali, by ze zwłok swych zmazy
I cnoty zmyć żywota, wobec śmierci bieli;
Na stos dla ciał zużyli wszech ogni topazy;

Ostatnim płuc oddechem w piersi swej zamknęli
Cały bezmiar powietrza, a na swe mogiły
Cały ziemi czarnoziem, głaz i piasek wzięli.

Nie masz nic, o zrodzony, prócz woli i siły,
Kromia snów i olbrzymiej myśli górnoczołej.
Nie dziedzic, lecz zdobywca morza, ziemskiej bryły,

Powietrza i płomienia, stwarzaj sam żywioły!



[ 139 ]

II.

 

Niema mego powietrza, nieba w niem i dali,
Więc ni mgły, ni lazuru, cienia, ni oddechu,
Ni śpiewu, co się cieszy, pieśni, co się żali.

Nie ma gdzie mknąć myśl moja, śniąca o pośpiechu
Za wichrem, co z północy na południe goni,
By podawać swe szepty milczeniu i echu.

Nie mój jest ogień, który radośnie się płoni
W pochodniach i jutrzence, w gwiazdach, w lodozorzu
I słońcu, co swą dobroć, jako serce, trwoni.

Nie mój jest płomień w chacie, światło na rozdrożu,
Znicze święte i dzikie pożogi złowieszcze,
Ciepło ranka i upał w południe na zbożu.

Cudze jest morze, złotych fal lśnienie i dreszcze,
Dno, głębia i powierzchnia, prądy i żegluga,
Przypływ i odpływ, który szumi i szeleszcze.

Cudzy plusk wiosła miękki i za sterem smuga,
Snieżna piana i senne, rozpieszczone fale,
Kołys burzy i cisza ciężka i przydługa.


[ 140 ]

Nie moja ziemia: kamień, glina i metale,
Szczyty gór i doliny, lasy i pustynie,
Sioła w kwiatach i sadach i grody na skale...

A myśl śni w rękach moich o Dzieła nowinie,
I marzy fletnie, pługi, wieże, statki, zbroje...
O, muszę was, żywioły, stwarzać w własnym czynie!

Bo tyle mi powietrza, ile stworzą moje
Westchnienia tęsknot dzikich! Ognia jeno tyle,
Ile żaru rozpalą mych żądz nieukoje!

Tyle wód, ile bujnych łez wyleję w chwile
Męki, klęski, cierpienia, zachwytu bez miary
I tyle ziemi, ile jej w popielnym pyle

Serca, które spłonęło na stosie swej wiary.



[ 141 ]

W CIENIU MIECZA




[ 143 ]SERCE KORSARZA.



Nie będzie serce moje leżeć w ziemi
— Serce korsarza dzikie, koczownicze —
Pod brzóz płaczących gałęźmi zwisłemi.
Ziemia jest czarna, jak strachu oblicze,
A serce moje, serce jest czerwone,
Jak dzień zwycięstwa i błyskawic bicze.
Ziemia uległa, a serce szalone,
Jak noc miłosna po długiej tęsknocie.
Ziemia jest ciężka, jak dzbany łez słone,
A serce skrzydła swe prześciga w locie.

Ty, morze, weźmiesz je w czyste swe fale,
Co w niezbadanym, otchłannym odmęcie
Chowasz czerwone, jak serce, korale
I perły skryte pod muszel pieczęcie;
Co w grozie gniewu i pieszczot powabie,
W kołysie miękkim i wichrzyc rozpęcie
Niesiesz przez śniegi pian i fal jedwabie,
Na bój pod skrzydłem wzdętych żagli złotem,
Moje drapieżne piraty korabie
W przystanie gnuśne, jak wąż pod wykrotem.

Przez nie, spodlone grody i zatoki,
Wzgardziłem ziemi znikczemniałym lądem,
Czyniąc, jak czyni srogi pan z otroki,

[ 144 ]

Co serca zdrowe całują ust trądem:
Spadam, jak wyrok, nocą w ich przystanie
I karzę ognia i grabieży sądem,
A skarb złupiony ciskam w zgliszcz konanie,
Bo nic godnego mnie niema w ich mieniu,
Mnie, co mam święte twe, morze, otchłanie,
Klejnocie w ziemi najdroższy pierścieniu.

Złoto w żar ciskam: niech czyści się w żarze,
Bo ich ugiętych czół było obręczą;
Srebro — bo było krawędzią w puharze
Dla ust, co, blade, przysięgą nie ręczą
Za śmiałość miecza; bisior — bo krył łona,
Co nagie winny być dla ran; pajęczą
Tkań złotogłowu, bo na nim uśpiona
Skroń spoczywała, kiedy tysiąc czynów
Czekało, niby dla rąk winne grona,
A w chłodnych gajach dla czół liść wawrzynów.

Przekleństwem ziemi trwoga i nadzieja!
Upadla ludzi nadzieja i trwoga!
Lęk i strach nocą powiek im nie skleja:
Boją się siebie, człowieka i Boga,
Boją się, kiedy ptak z północy leci,
Gdy pies zawyje przeciągle u proga,
Gdy niespokojnie przez sen płaczą dzieci,
Gdy trzaska sucha belka u powały,
Gdy się zaśmieje puszczyk i zaświeci
Ognik na bagnie, jak oni niestały.


[ 145 ]

Boją się ognia, głodu i pomoru
I śmierci nagłej i śmierci powolnej
I dziennej spieki i mroków wieczoru,
Widm o północy, południcy polnej —
I znów powodzi, przesytu, bezlików
Lat wśród starości siwej, nieudolnej,
Zwierza wśród kniei, w puszczy rozbójników,
Tłumu i cichej samotni spokojnej
I swoich królów i swych niewolników
I dumy, siły, odwagi i wojny.

A siostra lęku o zielonej twarzy,
Nadzieja, co jest wahania podnóżem,
Z obawą stojąc wciąż na jutra straży,
Nie dba o wieczne Dziś, czyniąc je tchórzem,
Co szczędzi, skąpi swych sił, by w wybuchu
Całej potęgi, ramieniem swem turzem
Podnieść do nieba świat w czynie i w duchu,
Choćby z wysiłku runąć na etapie, —
Jeno cierpliwie czeka na łańcuchu,
Śniąc o jutrzejszym łaskawym ochłapie.

Nadzieja, siostra lęku, matka prośby,
Kornej niemocy opiekunka starcza,
Niech pada, z lękiem wraz, od miecza kośby,
Póki największa z hańb ziemię obarcza,
Wstyd odsłoniętym mieczom i sromota
Niezlękłym piersiom, plama wojny: Tarcza!
Z najpodlejszego kruszcu, choć ze złota,

[ 146 ]

Do lewej ręki przypięta rzemieniem,
Nie wpuszcza blasku słońca w serca wrota
I pierś, płonącą żarem, chłodzi cieniem.

Trwogi o życie uczy tarcza podła.
Zwycięstwo krwią się zdobywa i trupem!
Nie mam przekupnej nadziei u godła,
Co dla mgły jutra, da dziś triumf łupem.
Pierś ucinały prawą Amazonki,
By łuk napinać sprężniej jej okupem.
A ja rzuciłem między wrogów członki
Swe lewe ramię, przez się odrąbane,
Dla wiecznej z tarczą nikczemną rozłąki,
By jeno mieczem zdobywać Nieznane!



[ 147 ]ZGON WOJOWNIKA.



Bijcie w dzwony i każcie dąć w surmy mosiężne,
By drżały mocne dęby, jak słabe osiki,
By w posadach zatrzęsły się góry potężne,
Co pochodom mym słały do stóp swe przesmyki
I niech echa gromkiemi odgrzmiewają krzyki
W wąwozach i parowach me wojenne imię,
Co siało przerażnie białe i lęk dziki,
Czerwone od krwi rzezi, zczerniłe w zgliszcz dymie,
Jak widmo przeznaczenia ślepe i olbrzymie.

Jeden z tych groźnych, którzy potrząsają losem,
Jak zimnym pękiem ostrych włóczni w twardej dłoni,
Straszny, jak czarna zbroja rycerza pod włosem
Nocnych piór, gdy z przyłbicą spuszczoną w bój goni,
Konam, jak wojownikom przystało: od broni
Na polu walk, ostatnie odniósłszy zwycięstwo,
Pośród rzężenia wrogów zabitych i koni.
A noc czarna, skrywając mnie swych mroków gęstwą,
Wdowom każe jękami głosić moje męstwo.

Przywiedzionych pokornie na szarym powrozie
Jeńców do nóg mi rzuca pościgu obława.
Ten, kto żył w pięknej grozie, kona w pięknej grozie:
Upaja mnie szczęk mieczów i rumaków rżawa.
Członki mi kryje sztandar szkarłatny i Sława,

[ 148 ]

Co mi wieniec dębowy na bladą skroń wije.
Pieśni o mnie żałoba śpiewa i obawa
I nigdy nie zapomną ich usta niczyje:
Bom jest z tych, których serce i po śmierci bije.

W prawicę miecz mi dajcie, pochodnię w lewicę,
Bym konał, jako żyłem: z swego czynu godłem.
Stworzony, by zdobywać, miecza błyskawicę
Wrażałem, gdzie zaborczem spojrzeniem powiodłem.
Podeprzyjcie mi głowę mem bitewnem siodłem
I rumaka przywiedźcie, co miał strzały celność:
Nigdy się, jak na strzale, na nim nie zawiodłem.
Tak też w chlubną poniosła mnie śmierć jego dzielność,
Bowiem oddaję życie swe za nieśmiertelność.

Miecz mój, klucz bram zamkniętych, nie wie dotąd, po co
Miastom strwożonym brama z spiżu i żelaza.
Lśniący od słońca we dnie, od pochodni nocą,
Wnikał w najwarowniejsze grody jak zaraza.
Ostrze dwusiecznie, które tnie, nigdy nie płaza,
Krwią z krwi się omywało. Końskiej grzywy chusta
Ocierała je, by go nie tknęła rdzy skaza.
A rany mu się śmiały, jak kochankom usta
Dziewczyny, która róże rwie słodka i pusta.

Na wszystkich ziem rubieże wiódł mnie boju taniec,
Przez wszystkie zamki, twierdze i naskalne grody.
Zdobyte miasta-m nizał na sławy różaniec,
Jak na świetny naszyjnik perły czystej wody.

[ 149 ]

A te, co wstrzymywały me lotne pochody,
Albo opory krnąbrne na drodze mi kładły,
Zmazywałem ze ziemi kwitnącej i młodej,
Jak palcem pismo z księgi od wieków pobladłej
Lub pajęczyny, które zwierciadło obsiadły.

Gdzie z siół kwitnących powstał bunt,
wnet kładł się w popioł,
Ku ziemi obracając blade martwych twarze.
Chaty, które chmiel, — domy, które powój opiął,
Przeistaczałem w głuche, zwęglone cmentarze.
Trumny ojców żałobne odbywały straże
Przy sierocych kołyskach dzieci; wdowie szaty
Kładły oblubienice i o strasznej karze
Świadczyły pola śniące wczoraj plon bogaty,
Dziś zamienione w martwą perzynę zatraty.

Północe się dziwiły słońc nieznanych świtom,
Co krwawo rumieniły czarnych lasów czuby,
Podając hasło ognia gór najwyższych szczytom,
Gdym czoła miast płomieniem koronował zguby.
Jutrzenka przerażone zawierała śluby
Z łuną rozsianej wkoło przeze mnie pożogi,
Wglądając w trupie zamków spalonych kadłuby,
Na zgliszcza wsi, co ślady znaczyły mej drogi,
Jako czarne pieczęcie potęgi złowrogiej.

Jęk gnał każdem bezdrożem, gościńcem i mostem,
Złorzeczeniami plwając z ochrypłego gardła.

[ 150 ]

Klątwa, jak głodna suka z podwiniętym chwostem,
Wyła i własną żałość z krwią zakrzepłą żarła.
Obłęd z bezmyślnym zezem potwornego karła
Chichotał na rozstajach u krzyżów podnóża.
Lecz ma ostroga ostro w brzuch konia się parła,
Którego tętent wściekły, jak szczęście, odurza —
A za mną płaszcz mój czarny na wichrze, jak burza.

Dnie spijałem, jak czasze zwycięstwa upojne,
Noce były pragnieniem nowych czasz i łupów.
Jak chleb, potęgę jadłem i sławę i wojnę,
Aż granicznych na ziemi brakło wkońcu słupów!
Zdobyłem wszystko! Krajów nie stało i trupów!
Morza dodałem lądom, których jest zbyt mało!
Posiadłszy wszystko, brać już nie mogłem okupów,
Wszystko się mojej mocy wszechwładnej oddało,
Wraz z martwego już wroga wbitą mi w pierś strzałą.

Przeszedłszy ziemię, żniwiarz sławy, śmierci siewca,
Konam w poczuciu mocy dumą oszołomnem.
Zgasnę, gdy wyrwę z piersi grot żelazny drzewca,
Lecz zostanę w podaniu świata wiekopomnem.
Pogrzebcie mnie na polu, pod niebem ogromnem,
W ziemi, com był jej gwiazdą, jak słońce w błękicie.
Lecz w dłoń, która władała żelazem niezłomnem,
Miast miecza, włóżcie ziarno pszeniczne mi skrycie,
By z dłoni, co śmierć siała, choć źdźbem wzrosło Życie.



[ 151 ]TRÓJCA.



Przedziwny miałem sen:
W mgły złotej ciszę
Spowitym rankiem, gdy trawę kołysze
Wiew miękki, kwiaty potrącając w rosach:
Pośród rozśpiewu skowronków w niebiosach
I miodnych brzęków pszczół, szedł miedzy smugą
Starzec odziany w śnieżną szatę długą,
A przy nim piękne dziecię złotowłose
Kroczyło w bieli niewinne i bose,
A powiew, który niósł ziół wonie świeże,
Pieścił ich srebrne i złote kędzierze.

U ramion dziecka, wpuszczoną pod paszki,
Błękitną wstążką z niem związan, nieważki
Gołąb się białym ponosił obłokiem
I tak zestrajał swój lot z dziecka krokiem,
Że modrookie dziecko z jasnem czołem
Zdało się ziemskim, skrzydlatym aniołem.

U szyi starca nagiej i od słońca
Na bronz spalonej, którą broda drżąca
Chlubą siwizny kryła najsędziwszej,
Zwisał, łagodnym splotem ją owiwszy,
wąż, zwierz mądrości i błyskał głębokiem,
Jak szmaragdowy klejnot ciemnem okiem.


[ 152 ]

Niesione lekką gołębia przestrogą
Dziecko odważnie beztroską szło nogą,
Głogi i ciernie omijając zbliska:
I trawą skryte, zdradne kretowiska.
Starzec zaś, niby na kiju, się wspiera
Na starym mieczu, któremu rdza zżera
Połysk chwalebny. Ale ostrze broni,
Choć w szczerb różańcu, grozi raną dłoni
Odwykłej zdawna od ciosów, co sieką —
Więc je dzierżyła ostrożnie, daleko.

Dziecko, wspierając skroń o starca biodro,
Ciekawie przed się patrzyło w dal modrą,
Starzec zaś bacznie wstecz wracał źrenicą.
Jedną szli drogą i jedną ich lico
Zdało się mową, choć duszami dwiema
Ciągle myśleli o kimś, kogo niema.

A gdy się drogą znużyli daleką,
Siedli pod kwietną jabłonki opieką
I odgarnąwszy włos zwilgły w pochodzie,
Milcząc w marzącym spoczywali chłodzie.
Na szyi starca wąż w sen zapadł w cieniu,
Gołąb spał biały na dziecka ramieniu,
A między nimi, w środku, miecz legł nagi.

Dziecko patrzyło wdał wzrokiem uwagi,
Starzec wstecz zasię niespokojnie, czujnie...
Coś jakby czystą ich mąciło spójnię:

[ 153 ]

W oczach mgła niby, gdy szybę odymi...
Zda się, że brakło kogoś między nimi...

A między nimi leżał miecz samotny.
I rzekło dziecko po chwili przelotnej:
„Powiedz mi piękną bajkę, srebrny dziadku“.

Zadrżała broda starca w płynnym spadku.
Rzekł, jakby pragnąc złęj myśli się zarzec:
„Idziemy, ty i ja, dziecko i starzec,
Jak piękny życia początek i koniec;
Ty jako jutra tajemnego goniec,
Ja szczęt wczorajszych dni. W mgły złotej ciszę
Spowitym rankiem, gdy trawę kołysze
Wiew miękki, kwiaty potrącając w rosach,
Idziem wśród śpiewu skowronków w niebiosach
I miodnych brzęków pszczół...“

Lecz rzecze dziecię:
„Nie o nas, dziadku, mów. Nie o nas przecie.
Lecz baśń mi powiedz o kimś, kogo niema.“
Tknął starzec miecza rękami obiema
I szepnął smutno: „Niema go. We dwoje
Idziemy jeno łąką, dziecię moje,
Jak piękny życia początek i koniec.
Gdzie ten — lub choćby jego zwiastun, goniec —
Gdzie ten, co między końcem i początkiem?
Tyś snem jutrzejszym, jam wczorajszym szczątkiem...
Słyszysz, co o nas wiew w trawach szeleszcze?


[ 154 ]

Tyś jest niewinność niestracona jeszcze,
Jam jest niewinność znowu odzyskana...
Obaj niewinniśmy, jak biała piana,
Bo obaj słabi. Trzeba nam podpory.
Ciebie gołębia polot niesie skory,
Mnie miecz podpiera, tedy nie jest mieczem.
A niema tego, co władnie dwusieczem,
Co sam na sobie oparty jedynie,
Cnoty i winy spełnia w dumnym czynie,
Bo moc posiada: dociera i błądzi.
Lecz jak dwugarbny jeden grzbiet wielbłądzi,
Błąd go i prawda naprzód niosą drogą.
A on przed sobę odpowiada srogo
Za własną dumę, moc, winę i cnotę,
Lecz między nami brak go, dziecko złote.
Nie mam ci o kim opowiedzieć baśni...“

A dziecię, zgodnej nie przestając waśni:
„Baśń o rycerzach mi mów, jak bez zmiany
W ciąż walczą dzielnie i odnoszą rany,
Niezłomni w chwale i w losów niestatku...
Powiedz mi o tem, co nieprawda, dziadku.“

Starzec pogładził dziecię po kędzierzach:
„O wielkich czynach i dzielnych rycerzach
Baśń jest nieprawdą? O, głębi dziecinna!
A jednak baśń ta prawdą być powinna.
Przecie jest prawdą ten miecz i rdzy plamy...“


[ 155 ]

I wstał po chwili: „Chodźmy! Poszukamy
Tego, co wykuł ten szczerbiec potężny.
I zapytamy dla czyjej orężnej
Dłoni go ostrzył, by szedł w czynów taniec,
O których mówi dziś ten szczerb różaniec.
Czy żyje jeszcze, kto nim władał w sile,
Czy też oddawna śpi w cichej mogile,
Pozostawiwszy swój miecz bez dziedzica,
By go w bezczynie jadła rdzy próchnica
I by nim wspierał się starzec, co gaśnie.
Potem o Mężu tym powiem ci baśnie,
Które są prawdą“.

Szli w mgły złotej ciszę
Spowitym rankiem, gdy trawę kołysze
Wiew miękki, kwiaty potrącając w rosach,
Pośród skowronków rozśpiewu w niebiosach.
U ramion dziecka, wpuszczoną pod paszki
Błękitną wstążką z niem związan, nieważki
Gołąb się białym ponosił obłokiem
I tak zestrajał swój lot z dziecka krokiem,
że modrookie dziecko z jasnem czołem
Zdało się ziemskim, skrzydlatym aniołem.
U szyi starca zaś nagiej, od słońca
Na bronz spalonej, którą broda drżąca
Chlubą siwizny kryła najsędziwszej,
Zwisał, łagodnym splotem ją owiwszy,
Wąż, zwierz mądrości i błyskał głębokiem,
Jak szmaragdowy klejnot ciemnem okiem...
I z miecza starzec miał kij do podpory.


[ 156 ]

A gdy się słońce chowało za bory,
Gdy mrok dłoń ludziom na oczach i duszy
Kładzie, a zdali płynie śpiew pastuszy
I granie świerszczy, znużeni podróżni
U wrót przydrożnej przystanęli kuźni,
Gdzie czarny kowal w stal czerwoną, z tryskiem
Iskier, bił młota błękitnym połyskiem.

I zapytali przystając woddalu:
„Powiedz nam czarny i dobry kowalu,
Dla kogo kułeś ten miecz, dzierżąc kleszcze,
I kto nim władał i czy żyje jeszcze?“
Rzekł czarny kowal, ociekając potem
I o kowadło wspierając się młotem:
„Miecz ten wykułem, kiedy, młody, we dnie
I w nocy śniłem święta w dni powszednie —
O wielkich czynach i rycerzach baśnie,
Które nieprawdą są. Tak, ten miecz właśnie.
A kto nim władał, nie umarł, jest żywy...
Kupił go zbrodniarz ode mnie straszliwy,
Który nim zabił w lesie, ze zdradziecka,
Moc ludzi. Zbójca, miał odwagę dziecka,
Co, wstecz nie patrząc, śmiałą kroczy nogą;
Mądrość miał starca, który dróg zszedł mnogo,
Nawiedzał śmierci i narodzin leża,
Moc zaś i wolę miał męża-rycerza,
Którego dłoni chcieć, to już móc znaczy.
Na mieczu rdza to krew... Niech Bóg przebaczy!...
Zbrodniarz dziś siedzi w kajdanach w więzieniu...“


[ 157 ]

Gdy starzec zakrył twarz i płakał w cieniu,
Dziecko na piętach siedząc i kolanach
Myślało jednak, że zbrodniarz w kajdanach
Musi być chorym ogromnie rycerzem,
że działał czyny złe dobrym koncerzem.

I starzec dziecka dłoń ujmując wolno,
Ruszył z niem dalej w zamierzchłą dal polną
Mówiąc: „Chodź! Jego braknie między nami...“
Szli długo, długo drogami, lasami,
Aż odnaleźli więzienie zbrodnicze.
A gdy z za kraty wyjrzało oblicze
Więźnia, rzekł starzec: „Słysz, bracie, co-ć rzeczem.
Zdziałałeś bardzo złe rzeczy tym mieczem,
Którym moc miałeś spełniać piękne czyny,
Boś jest odważny, jak dziecko bez winy,
Co wstecz nie patrząc, śmiałą kroczy nogą;
Mądryś, jak starzec, który dróg zszedł mnogo,
Nawiedzał śmierci i narodzin leża;
Moc zaś i wolę masz męża-rycerza,
Którego dłoni chcieć, to już móc znaczy.
Będziemy czekać tu, dwoje tułaczy,
Aż będziesz znowu wolny, jak my sami,
I pójdziem społem, a ty między nami.
Tymczasem będziem prawić tobie baśnie,
Bo tylko przeto zabiłeś tym właśnie
Mieczem tak wiele ludzi w ciemnym lesie,
Boś nie znał baśni i myślał, że niesie
Jeno nieprawdę...“


[ 158 ]

Pod więziennym murem
Zamieszkał starzec z swym mieczem-kosturem
I mądrym wężem, i dziecko z gołębiem,
I wciąż czekają pod kraty zagłębiem,
Śpiewem skracając noce, jak pasterze,
A baśnie gwarząc w dzień — o bohaterze...

Taki sen miałem... echem mi szeleszcze...
Możem zeń dotąd nie zbudził się jeszcze.



[ 159 ]DZIESIĄTA MUZA.



Między dążącą w chmurach na północ rozpaczą,
A na południe w słońce lecącą nadzieją,
Jest kraj twardy, surowy, gdzie łzy już nie płaczą,
Ani pociechy złotych ziaren już nie sieją.

Radości i cierpienia perzyny goreją
W popiołach; na szkieletach drzew kruki puszcz kraczą;
Na gruzach, z których martwe wyziewy zgliszcz wieją,
Leży szczęście, a rany pierś śmiercią mu znaczą.

Dziewica naga pośród ruin tego piekła,
Co się własnych nadziei i rozpaczy zrzekła,
Dobrowolnie stanęła swą stopą rycerską.

I nawiązawszy męstwa samotnego struny
O dwa nieprzejednane tej ziemi bieguny,
Mieczem na nich gra pięknych walk pieśń bohaterską.



[ 160 ]BIEGUNY.



„Nie z tego świata jest królestwo moje“.
— Takie pokorne mistrz wyrzekł orędzie. —
Lecz z tego świata me królestwo będzie!
— Dumny odkrzyknął mu duch i wdział zbroję. —

Sen o niem zrodził się gwiazdą w gwiazd rzędzie,
Ale na ziemię gwiazd spadają roje!
Pocóż inaczej śnię i snem pierś poję,
Jeśli nie aby wcielać, co sen przędzie?

Królestwo moje nie jest z tego świata,
Bo je wyśniła w gwiazdach myśl skrzydlata,
Lecz z tego świata jest mój miecz żelazny!

Niech lśni dobyty, pochwie nieprzyjazny!
Bo najpiękniejsza myśl rzekła człowiecza:
„Raj mój spoczywa w cieniu mego miecza.“



[ 161 ]FALANGA TRAGICZNA.


Παλαίσμαθ´ ἡμῶν ὁ βίος, εὐτυχοῦσι δὲ
οἱ μὲν τάχ, οἱ δ᾿ ἐσαῦθις, οἱ δ᾿ἤδ βροτῶν.
Eurypides. 



I.

 

Nam, którym codzień białą skroń całuje duma,
A oddal tajna dała źrenice jastrzębie,
Bratem jest bój zdobywczy a siostrą Śmierć-kuma.

Nadzy miecz niesiem w dłoniach, bo tarcze na dębie
Zawiesiliśmy świętym, wraz z wiecznemi śluby,
Że będziem znali jeno dal, szczyty i głębie.

Włos bez hełmu nam stroi dąb w zielone chluby.
z mieczami w prawej, w szereg wiążem się w pochody,
W lewych bratnie prawice dzierżąc za przeguby.

Prócz własnej krwi czerwonej niemasz nam nagrody
I niema zadowoleń nam z czynów tysięcy
I nie cieszą nas żadne zwycięskie zawody:

Bo najmniej, co nam wolno uczynić, jest: Więcej.



[ 162 ]

II.

 

Skoro brat nowy wstąpi w nasz bitewny szereg,
Przynosi tarczę z sobą, którą jego ręka
Sama wykuła w spiżu, bez skaz i usterek.

A jako, że jest niewart wroga, kto się lęka,
Budzim brata w noc ze snu, cisnąwszy w tarcz krzemień,
że kruszec gromkiem echem, jak twardy grzmot szczęka.

Brat zaś, li miecz chwyciwszy, bez trwogi oniemień,
Bez zwłoki mknie, rzucając tarcz tkniętą z omacka:
Bo wprzód mu odwiązaliśmy u tarczy rzemień.

I krzykiem budzim wroga, aby nie znienacka
We śnie nań spaść, lecz śmiało, otwarcie, wśród jawy.
Gdyż im sławniej się broni moc wroga junacka,

Tem piękniej też pracuje i dla naszej sławy.



[ 163 ]

III.

 

Świat i My: wzniosła zdobycz i śmiali zaborce!
Tę świetną zaoraliśmy sobie dzielnicę,
Z męstwem i dumą w pługu: wołami w tej orce.

Lecz jeśli zakreśliliśmy sobie granice,
To jeno by je ciągle przekraczać zuchwale,
Lecąc duchem nad gwiazdy i snów tajemnice:

Dla czystej, pięknie dobrej walki, nie ku chwale,
Której czar nawet serca tchórzów k‘czynom mami.
Czynów naszych nikt nie śmie ryć dłutem na skale.

Sławą darzyć się możem jeno w sobie, sami,
Gardząc marną posągu żądzą i oklasku.
Nie wymawiamy nigdy swych imion ustami.

Nocą jeno nam wolno pisać je na piasku.



[ 164 ]

IV.

 

Nie w zasługę idziemy! Sędziwa zasługa
Nie podźwiga już miecza, co dał młode czyny.
Dla żagli nie stworzona przystań, lecz żegluga.

Nie po zdobycz! Szlachetny bój nam cel jedyny.
Kto żądzą łupu śmiały, jest dla nas przedajny,
Lub kogo pewny wynik gna w bój, czy wawrzyny.

Idziem na nieodpłatny i na śmierciodajny
Szał walki, trzaskać wraże oporów przyłbice,
Bo nawet nie po prawdę, choć ku prawdzie tąjnej.

Bezkorzystni, jak szczyty i jak błyskawice,
Oddamy za nią śmierci ziemską ciał ulepę,
Choć wiemy, że i orły prosto w słońca lice

Patrzeć mogą dopiero, gdy stare i — ślepe.



[ 165 ]

V.

 

Bym nie łudził się, co mnie czeka nieodzownie
Za życia bohaterski szał w wiecznym rozpędzi
Chowam, jak bracia moi kielich, głaz i głownię.

Kroczę z nimi nad morze w pochodu obrzędzie,
Gdzie, kruż nalawszy winem, mówię dłoni: „Wylej!“
Rozrzutne, jak ten puhar, życie moje będzie.

Potem ochrzciwszy kamień imieniem swem, milej
Brzmiącem niegdyś mej matce, niż śpiew, jak z cięciwy
W toń rzucam go. Dać wszystko, wziąć nic: mój przywilej.

I zatknąwszy na brzegu głownię, w żar ją żywy
Rozpalam u fal skraju tańczących z szelestem.
W nocy morze ją zgasi szumnemi przypływy.

A rano martwy węgiel powie mi, czem jestem.



[ 166 ]

VI.

 

Gdy po dniu twardym błysną ciche gwiazdy w złocie,
A piersi się westchnieniem głębokiem rozszerzą,
Snów poddawać nie wolno nam szczęścia tęsknocie.

Nic dla nas! Nas godziny żadne nie sprzymierzą
Z zamiłowaniem przesłodkiem, jako miód w pasiece.
By pomnieć to, dzierżymy w ustach różę świeżą:

Niby ów pocałunek, którego kobiece
Usta nigdy nie złożą na krwawej, jak róża,
Ranie w piersi płonącej w przedśmiertnych chwil spiece.

I kiedy w noc wiosenną, co myśli odurza
Winem marzenia, czoła płoną gwiazd ekstazą,
Dłoń nasza, której szczęścia nie znaczona kruża,

Ciśnie do skroni miecza zimnego żelazo.



[ 167 ]

VII.

 

Niecierpliwego serca nieukojny wrzątek
Budzi nas świtem: okiem wodzimy dokoła
Szukając, kędy czynu nowego początek.

Bo powietrzem płuc naszych trudy i mozoła
I wiecznie nam wysiłku i prześcigów trzeba
Z ucieczką szczytów w błękit i z skrzydłem sokoła.

Z niebezpiecznego jeno umiemy żyć chleba,
Wieczyście niegotowi i sobie wyprzedni,
Jako dojrzewająca jest młodość efeba.

Pniem się wzwyż po granitach i gór gołoledni,
Lub dłonie nam od wioseł twardnieją modzelą.
Nie znamy wczasu. Każdy nam dzień jest powszedni.

Dzielnym śmierć jest zbyt wcześnie świętem i niedzielą.



[ 168 ]

VIII.

 

Iżby życie waleczne, które jest jedynem,
Było nam słodsze, niźli najsłodsza biesiada,
Zaprawiamy je myślą o śmierci, jak winem.

Za nami idącymi ku słońcu, cień pada
I kładzie się na ziemię, jak i my polężem.
Cudne to upomnienie słoneczne i rada:

że niema dnia dla męża, kiedy nie był mężem
I mieczem nie wykuwał go w walki gorącu.
Jeno tak blasku chwały bez cienia dosiężem.

Tem bujniej chce żyć w walce, kto myśli o końcu.
A im dzielniej go bitwy święty żar rozpali,
Tem młodszy i piękniejszy straci cień swój w słońcu.

Gdy śmierć w południu życia na wznak go obali.



[ 169 ]

IX.

 

Najwyższy był z nas czołem brat, który padł wczora
Na wznak, rozkrzyżowawszy szeroko ramiona,
Jakby w uścisk chciał gwiezdne wziąć niebo wieczora.

Młodych kędziorów pełne, fijołkowe grona
Ocieniały mu czoło mędrsze od czół braci,
Jako od świtu głębszy jest wieczór, co kona.

I gdyśmy go żegnali, skłoniwszy postaci,
Ust jego, co nam słowa mówiły najmędrsze,
Nie tknęliśmy, jak czyni brat, gdy brata traci;

Ani czoła, co snami sięgało w nieb wnętrze,
Wsparte o gwiazdy lśniące iskrami złotemi.
Całowaliśmy stopy mu, od czoła świętsze,

Bowiem się opierały na najświętszej ziemi.



[ 170 ]

X.

 

Gdy brat nam padnie w boju, gałęźmi oliwy
Nieranne z tylu ciało skrywamy, gdzie padło,
By nie patrzył na bladą śmierć krąg słońca żywy.

Potem zwłoki spowiwszy w białe prześcieradło,
Niesiem je ciemną nocą do najdalszej groty,
By jutro i wspomnienie miejsca nie odgadło.

I wzniesiony stos zlawszy winem starej cnoty,
Ubrawszy trupa kwieciem, rozpalamy smolną
Pochodnią, odwróciwszy twarze, pożar złoty.

I odtąd już nam, żywym, odwiedzać nie wolno
Ani pamiętać grobu. Jeno cyprys świeży,
Zasadzony przed brata przystanią padolną,

Wskazuje słońcu cieniem swym, gdzie brat nasz leży.



[ 171 ]PRÓBA SILNYCH.



I my, nim w bój wylecim, na kształt rojów pszczelich.
Po miód śmierci na kwiecia krwawego kobierce,
Idziemy na brzeg morza, na fale w rozterce
Spokojnem patrzeć okiem, na spienioną biel ich.

I wsparci na płomiennych mieczach archanielich,
Snów ogromnych i ogni słonecznych wydzierce,
Zapraszamy na ucztę nasze dzielne serce,
By w ręce Morza wypić złoty wina kielich.

Ale jest wino nasze straszne i okrutne!
Nie jak to, co podnietą oszałamia smutne
Serca w niebezpieczeństwie przepaści i zguby.

I trzeba mieć dlań głowę tęgą, wielkiej próby,
Bo przed walką o cudy wśród gróz i przerażeń
Otrzeźwia, odbierając czar ułud i marzeń.



[ 172 ]NAUKA.



Powiedz mi żołnierzu, ty dumny żołnierzu,
Skądżeś tak pogodny, jak blask na puklerzu?
Jakże możesz śmiać się, mieć serce spokojne?
Jutro możesz umrzeć, wszak idziesz na wojnę.

— „Przywykłem do śmierci, jak do snu i chleba.
Śmierci tak, jak wojny, nauczyć się trzeba“.

Powiedz mi, żeglarzu kroczący wyniośle,
Skądżeś tak spokojny, jako blask na wiośle?
Jak to, że ci troska czoła nie zachmurza?
Jutro pomkniesz łodzią, a na morzu burza.

— „Przywykłem do śmierci, jak do pola pługi.
śmierci się nauczyć trzeba, jak żeglugi“.

Powiedz mi, żołnierzu i żeglarzu dzielny,
Jak to może śmierci nie bać się śmiertelny?
Jak to może śmiać się i cieszyć myśl trwożna
I jakże to śmierci nauczyć się można?

— „Nie boim się miecza, nie boim rozbicia.
Śmierci tak potrzeba uczyć się, jak życia“.


[ 173 ]

Powiedz mi, żołnierzu i żeglarzu śmiały,
Wszakże miecz ma ostrze, pod wodą są skały.
Choć śmierci nauczysz się, jak nut i tańca,
Możesz zginąć w morzu, możesz paść u szańca.

— „W tem jest dzielność naszej pogody junaczej:
Żyjem, jakby było inaczej, inaczej“.



[ 174 ]ORĘDZIE.



Co jest, niech piękne będzie, bowiem jest
Tego, że było, przyszłość nie odmieni.
Więc je podnieśmy, sami podniesieni,
Dajmy mu z ognia i krwi żywej chrzest,
Ażeby piękne było to, co jest.

I niechaj piękne będzie, czego niema,
Albowiem wszystko może jeszcze być
Dla władnych duchem i dłońmi obiema.
Wiosną wywodzi gleba czarnoziema,
O czem nie mogła martwa zima śnić.

Niech pochwalone będzie, co jest znane,
Albowiem Czasu wielkiego moc groźna,
Co kryje w dalach swych wszelką przemianę
Dłoń nań położy, jak bliznę na ranę
I rzeczy znanej nikt jutro nie pozna.

I niech nieznane pochwalone będzie,
Bo jeno w niem śpi dumna zdobycz dusz
Przez walk triumfy i klęski w obłędzie.
A dla zdobywców nie zabraknie mórz,
Albowiem Ono jedyne jest wszędzie.



[ 175 ]

TELOS




[ 177 ]ORKA.



Pod brzemiennemi wzdętych, burych chmur wymiony,
Co w kłębach zawalają strop niskiego nieba
I których żyznym ciążom upustu potrzeba
W deszczu ciepłym, jak mleko, i wróżącym plony:

Bezbrzeże ziemi ornej, aż po nieboskłony,
Brunatne i okrągłe, jako bochen chleba.
Ruszonemi skibami najeżona gleba
Spoczywa, jak potworny zwierz głucho uśpiony.

A pod ogromem nieba, sam na ziemskim niżu
Olbrzym nagi, bronzowy, z głową pochyloną
Idąc za pługiem, kraje twarde ziemi łono:

Jak gdyby jasnym rylcem rzeźbił w ciemnym śpiżu
Najwyższe dzieło pracy, dumy i opieki...
A miast wołów pług ciągną niepożyte Wieki.



[ 178 ]CEL.



I.

 

Jesteśmy ciemni oboje i twardzi,
Glebo, o glebo, o glebo!
I przeto kocham cię bardziej,
Niżeli niebo.

Twe czarne piersi macierzyńskie poją
Mój głód i moje pragnienie
I radość dajesz mi swoją
I swoje cienie.

Samotna w modrej przestrzeni naokół,
Jak ja pod niemych gwiazd ciągiem,
Jesteś podstawa ma, cokół, —
Ja twym posągiem.

I gdy na piersi w śmiertelnej koszuli
Twa chłodna gruda mi legnie,
Przytuli ona, przytuli,
Lecz mnie nie zegnie.

Coraz są bliższe nasze trudy bratnie
I jedne cele w nas drzemią...
Znikną przegrody ostatnie
I będą Ziemią.



[ 179 ]

II.

 

Spotkamy się, o Celu, mimo dróg zamieszki
I zbłąkań w myśli rozterce.
Dążym przez drogi i ścieżki,
Ziemio, w twe serce.

Czy już pośród wywczasów gościmy w przystani,
Czy przebiegamy manowce:
Ciągleśmy jeszcze zbłąkani,
Ciągle wędrowce.

Czy kres bezpieczny widzim, jak napis u bramy,
Czy w dali w mgłach się rozpierzchnie:
Zawsześmy w drodze i znamy
Jeno powierzchnię.

Czy zdobyliśmy kostur i łachman żebraczy,
Czy purpurowy płaszcz króla,
Nie zeszliśmy z drogi tułaczej,
Pszczoły do ula.

Przez drzwi bez wrót, przez bramy poziomej prostokąt
Zajdziemy prosty, ubogi.
Cóż, Ziemio, obchodzi cię, dokąd
Prowadzą drogi?



[ 180 ]ŚMIERĆ WŁÓCZĘGI.



W pustem polu, pod sosną rozdartą piorunem,
Na szarudze jesiennej, w sinym zmierzchu, który
Z dali, z nad lasów ciągnie płaszcz nocy ponury,
Ażeby ziemię przykryć ciemności całunem:
Pielgrzym, włóczęga wieczny, padłem znużon w drodze,
Samotny. Jeno kostur legł przy mnie mój bratni,
I spoczynek strudzonej dając wreszcie nodze,
Konam. Bo oto dzień mój i postój ostatni.

Jedynie kij mój, stary druh, wiernie się tuli
Do mnie, a dłoń go moja do serca przyciska.
Padłem na wznak, o szary kopiec kretowiska
Wsparty głową, w rozdartej na piersiach koszuli,
By deszcz piersi mi chłodził pragnieniem płonące.
A oczy mgłą zasnute, szeroko otwarte
Patrzą w niebo, gdzie długo świeciło im słońce
I śmiały się błękity w bezbrzeż rozpostarte.

Oczy wędrowne, któreście rzeczy widziały
Piękne, jak obce miasta i ręce kobiece
I goniły sny cudne, jak odbite w rzece
Ogrody tajemnicze, pałace i skały,
Teraz widzicie szare na niebieskim stepie
Struny deszczu, któremi wiatr łkająco-głosy
Smaga twarz moją bladą i o piersi trzepie
I rozwiewa me długie, posiwiałe włosy.


[ 181 ]

Hej, wy ciągnące chmury, moich myśli skrzydła
I tęskniącego wiecznie serca drogowskazy,
Serca, na które oddal zastawiała sidła
I które wszystkie ziemi kusiły obrazy,
Płyńcie, żeglujcie w bezbrzeż, abym mknął za wami
Chwilę jeszcze żądnemi źrenicy obiema
w te cuda za lasami i hen za górami,
Co są wieczyście piękne, chociaż mnie tam niema.

Wiejcie, wichry północy i wiatry południa,
Coście mnie, jako druhy, brały pod ramiona
I wiodły gdzie ożywczej wody bije studnia,
Echo śmiechu się rodzi z echa łkań, co kona;
Wy, coście wciąż mnie wiodły w dziwne, obce kraje,
Gdziem tyle wspomnień szczęścia na korze drzew zaciął,
W cudzych siołach, bom z tych jest, których nie poznaje,
Gdy w dom wrócą, z rodziny nikt ani z przyjaciół.

Dzięki wam, chmury, wichry, drogi i gościńce,
Rozstaje w szczerem polu i topól szeregi,
Gościnne białe chaty i wrogie dziedzińce,
Pochody pośród sadów, podgwiezdne noclegi,
Południa i północe, wschody i zachody,
Sny jasne i tęsknoty, zbłąkania i cele,
Zimy i lata, kwiaty pachnące i lody,
Śniegi i drzew owoce, smutki i wesele.

Wszystkiegom doznał, w serca schowawszy skarbnicy,
Jak list szczęścia pod skrzydłem gołębica biała.

[ 182 ]

Życie szło ze mną drogą, jak brat jasnolicy,
A za mną śmierć szła cicha i na skrzypcach grała,
I krok mój był radosny przy muzyce słodkiej,
Bom zaufał, że ona wie ode mnie lepiej,
Gdzie mnie wiedzie i łachman mój stawał się wiotki
I tańczył z wiatrem, który chłodem piersi krzepi.

Tańczcie mgły, jak tańczyły me stopy! Wiatr śpiewa!
Tańczcie, jak w kwietnych majach bywało i lipcach!
Choć w oczach mi wciąż mroczniej i siecze ulewa,
Tańczcie! Śmierć za mną stoi i gra mi na skrzypcach.
Widzę niewiastę białą w dżdżu perlistych rosach:
Na srebrnych strunach słoty gra łuku cięciwą
I ma strzałę złocistą w bujnych, czarnych włosach...
Jak błogo w sercu, pieśnią pijanem szczęśliwą!...

Jakby na strunach miodu, gra biała niewiasta...
O tańczcie mgły! Na złotej przypływają chmurze
Wszystkie kraje dalekie, wszystkie dziwne miasta,
Którem zwędrował, gaje i ogrodów róże.
Wszystkie sny i wspomnienia, jak fatamorgana,
Są przy mnie: dom rodzinny i siostry i druhy
I dawno utracona moja ukochana...
To ona gra na skrzypcach anielskiemi ruchy...

Wszystkie sny wkrąg mnie stoją, jak białe posągi,
Rzeki, wzdłuż których szedłem, jak błękitne wstęgi
Snują się ku mnie. Białe gościńce, gdziem ongi
Kroczył, których szukałem wpatrzon w widnokręgi,

[ 183 ]

Mnie szukają. O, ścieżki długie, jak szukanie!
Wszystkie do mnie przychodzą manowce i drogi,
Szuwarem posypane, jak w złote zaranie
Zielonych Świątek, abym nie uraził nogi...

Daj mi skrzypce, o pani biała, skrzypce w ręce!...
Oto wstaję i idę! A za mną orszakiem
Idą wszystkie posągi, dziewy i młodzieńce,
W bezkresną dal błękitną ukwieconym szlakiem
I wszystkie drogi suną, olśnione słonecznie,
Jak węże w Orfeusza ślad, pieśnią zachwytne,
By i tam szukać ze mną i wędrować wiecznie
W Odkrycie... Wszystko złote jest... Wszystko błękitne...




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false