ŚMIERĆ WŁÓCZĘGI.
W pustem polu, pod sosną rozdartą piorunem,
Na szarudze jesiennej, w sinym zmierzchu, który
Z dali, z nad lasów ciągnie płaszcz nocy ponury,
Ażeby ziemię przykryć ciemności całunem:
Pielgrzym, włóczęga wieczny, padłem znużon w drodze,
Samotny. Jeno kostur legł przy mnie mój bratni,
I spoczynek strudzonej dając wreszcie nodze,
Konam. Bo oto dzień mój i postój ostatni.
Jedynie kij mój, stary druh, wiernie się tuli
Do mnie, a dłoń go moja do serca przyciska.
Padłem na wznak, o szary kopiec kretowiska
Wsparty głową, w rozdartej na piersiach koszuli,
By deszcz piersi mi chłodził pragnieniem płonące.
A oczy mgłą zasnute, szeroko otwarte
Patrzą w niebo, gdzie długo świeciło im słońce
I śmiały się błękity w bezbrzeż rozpostarte.
Oczy wędrowne, któreście rzeczy widziały
Piękne, jak obce miasta i ręce kobiece
I goniły sny cudne, jak odbite w rzece
Ogrody tajemnicze, pałace i skały,
Teraz widzicie szare na niebieskim stepie
Struny deszczu, któremi wiatr łkająco-głosy
Smaga twarz moją bladą i o piersi trzepie
I rozwiewa me długie, posiwiałe włosy.