Page:Staff - W cieniu miecza.djvu/54

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

Odtąd patrzyłem i widziałem co dnia,
Jak czas zniszczeniem całował jej lica,
Jak piękno gasło, niby w mgle pochodnia,
A każdy dzień był jak nędzy granica.

Uśmiech jej smutny się stał, jak wygnanie,
Usta znużone, jak późne wieczory,
Każde spojrzenie, niby pożegnanie,
Pogrzebem każdy włos siwizną chory.

Tłukłem zwierciadła, by nie powtarzały
Okropnej prawdy i zgryzoty głuchej;
Wyciąć kazałem ogród róż wspaniały,
Bo woń ich była jak zmarłych lat duchy.

O, któż bez zgrozy ujrzy, że już stary,
Bez buntu zniesie, że został żebrakiem,
że młodość, życie, szał i szczęścia czary
Z ostatnim lata odleciały ptakiem!

Któż bez rozpaczy, mając wszystko ongi,
Posiadłszy piękna cud niekazitelny,
Zniesie, że wieczne są tylko posągi
I jeno martwy proch jest nieśmiertelny!

O, żalu dziki i klątwo rzucona
Sile pamięci i bogom w słonecznem
Niebie, iż dawszy nam piękno w ramiona,
Nie uczyli tego piękna wiecznem!


50