Page:Staff - W cieniu miecza.djvu/114

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

WIECZOREM.



Głęboka, senna cisza niemego wieczora
Zeszła na ziemię. Niby na błękit jeziora,
Wypłynął na niebiosa, jako łabędź śnieżny,
Pełny księżyc i rozlał srebrny blask bezbrzeżny
Na lasy, w których gąszczach czarny mrok się smuci.
Brzemię cienia, którego wiew żaden nie zrzuci,
Obarcza drzew znużonych bezsilne konary,
Które się uginają, jak strudzone bary
Pracowników idących na spoczynek cichy.
Jak głowy ich, owisły rośnych ziół kielichy...
Zda się, życie po długim, ciężkim dnia wysiłku
Uległo i poddało się, z słońcem na schyłku,
Znużeniu i zwiotczało, jak zbyt długo pracą
Napięte mięśnie ramion, co w zmierzch siłę tracą
I wzdłuż bioder spadają z ulgą, wreszcie wolne.
Rozluźnia się, rozwiewa wszystko, jak mgły polne,
Wyzwala się z mozołu twardego skupienia
Wyczerpane i w słodycz zapada wytchnienia.
Jeno tobie nie wolno poddać się i ulec,
Serce moje. Jak twarde jarzmo i hamulec,
Myśl twa własna nad tobą wieczną strażą czuwa,
A spoczynku ci wrota zapiera zasuwa,
Którąś samo przybiło na swych wrót zaworze
I, zamknąwszy na głucho, rzuciło klucz w morze.


110