Tęcza łez i krwi/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojczyzna nasza |
Pochodzenie | Tęcza łez i krwi |
Data wydania | 1921 |
Wydawnictwo | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteki Polskiej“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tomik |
Indeks stron |
INSTYTUT WYDAWNICZY „BIBLJOTEKA POLSKA“
[ 8 ]
[ 11 ]
I.
Zwiedzałem dzisiaj szkolny dom,
Podobny innym wcale.
Nad bramą kwitł Czerwony Krzyż
Na czystej tła pobiale,
Wnętrza w nim bowiem wszystkich sal
Zmieniono na szpitale.
Zwiedzałem dom, gdzie mieszka ból
I kędy leczą rany.
A każdą z ran tych otwarł cios
Przez bratnią dłoń zadany.
Każdego, co tam leży, twarz
Jest biała, jak te ściany.
Jest biała tak, bo wiele krwi
Spłynęło z ran ku glebie.
Dziś blizny leczy bliźni, lek
W litosnym dając chlebie,
Jak blizny zadał bliźni, co ma
Bliźniego kochać, jak siebie.
[ 12 ]
Czy krew stracona, czy ta myśl
Zbieliła tak ich twarze?
Nie powie nikt z mieszkańców tych
I milczą kurytarze
I Siostry Miłosierdzia, co
Sposobią im bandaże.
Myśl pyta: Skąd ta straszna krew
Przelana zbrojną siłą?
Czyli niedosyć cierpiał człek
Pod zwykłych nieszczęść bryłą
Że dbano, by na ziemi tu
Za dobrze mu nie było?
Myśl pyta: Po co mord i rzeź?
Dlaczego te kaleki?
Potrzeba wojny, mówią nam,
Jak są potrzebne leki.
Dobrego wrogiem lepsze jest
I było tak przez wieki...
Lepsze dla tych, co poszli w grób
I dla tych, co zostali
Bez kropli krwi, bez rąk i nóg
I leżą w białej sali.
Za ciasno było w świecie już,
By wszyscy się kochali.
Ci, którzy padli, mają dziś
Drewniany krzyż zasługi,
Że przerzedzili ludzki tłok,
By wolniej czuł się drugi,
Wolniej od jednej z rąk lub nóg
Na cały żywot długi.
Gdy trzeba tak, cóż począć? cóż?
Co znaczy dłoń lub goleń?
Poświęcać trzeba dobro wciąż
— Na drodze do wyzwoleń —
Znanego pokolenia dla
Nieznanych nam pokoleń.
Gdy rozum każe czynić tak,
Cóż możem, ludzie prości?
Serce ma też, zadanie swe:
Umarłych grzebać kości.
Dla pozostałych chowa zaś
Jodoform: woń Miłości.
Ach, bo cóż Miłość może dać?
Izbę i łoże czyste
I imię pomazane krwią
W szpitalną wpisać listę
I w kącie dłonią zakryć wzrok
I jęknąć: Jezu Chryste!
[ 14 ]
II.
Święty jest, głoszą, ludzki Duch.
Lecz święte jest i Ciało:
W Miłości bo poczęte jest
I pierś Miłości ssało
W miejscu, gdzie matki serce drży,
Co dziecię swe kochało.
A co dziś uczyniono z niem.
Że łzą nawisa rzęsa?
Który ze zgrai głodnych psów,
Co w polu się wałęsa.
Miłości przedmiot pozna w tych
Strzępach chrzczonego mięsa?
Bo przecie chrzczono je na znak
Chrystusa, że w swym czasie
Przyszedł i Erze imię dał,
Co w złotych liter krasie
Wyhaftowane pięknie lśni
W ołtarzach na atłasie.
Ochrzczono je, siedlisko to
Tęsknoty i nadziei,
Modłów o sprawiedliwość, próśb
O litość... I z kolei
Uznano, że się stało dość,
Ba, zadość aż Idei.
[ 15 ]
Wszak: „Nie zabijaj!“ głosi się
I niedość na tem jeno.
Życie i zdrowie z wyższą też
Spotkały się oceną,
Gdyż wiek, co na rzeź ludzi śle,
Szczyci się swą higjeną.
Więc twórczy się wysilił duch
Na wsze zniszczenia cele:
O zdrowe ciało pilnie dba,
Bo zdrów duch w zdrowem ciele,
By je trujący zdławił gaz,
Rozdarły w strzęp szrapnele.
Lecz wyższa pono tkwi w tem myśl,
Tajń głębszej, mędrszej racji.
By nie rzec jawnie, że się kpi
Z czternastu Pańskich Stacji,
Miłość na Mus się zmienia, lecz
To zmiana deklamacji.
Zaiste, nie zaprzeczy nikt,
Że jest konieczność w musie,
Bo gdy się kraść i zarznąć chce,
Nóż nie śmie spać w lamusie.
Historję giełda robi, mów,
Lecz zamilcz o Chrystusie!
Przecz pod frazesów skrzydło kryć,
Jak strusie, głowę w strachu
I krzyczeć w głos: „Czerwony Kwiat!“
Gdy pożar jest na dachu,
Nie po to, by był jasny dzień,
Lecz by rabować w gmachu?
Świętego hasła, w samże czas
Sposobnej żądz rozterki,
Hasła Wolności Ludów, zbir
Dla handlu i szacherki
Nadużył i sztandary cne
Na niecne zmienił ścierki.
Chełp się, Europo światła, chełp
I sromaj się swej chluby,
Że, gdy ideał ziści się,
Spełniając twoje śluby,
To przeto, że korzystny był
Trafem dla twej rachuby.
I niech oczadza się, kto chce,
Historjozofji dymem,
Że Rozwój czy też Postęp chciał
Wojny, by wzróść olbrzymem
I, by Adamem w Raju być,
Trzeba być wpierw Kaimem.
Bo bałwochwalstwem ślepem jest
Ten postęp, ten automat,
Co miażdży, jak djabelski młyn,
Tłumy człowieczych gromad,
By z nich omanów tworzyć mgły,
Kadzideł mdłych aromat.
Nie wierzę, że od ludu lud
Pieszczotnych chce uścisków.
Śpi w piersi tłumu straszny zwierz
O kłach stu krwawych pysków,
Lecz zbrodzień jest, kto szczuje go
Dla swych kramarskich zysków.
I jeśli Chrystusowy Sen
Na dzikość zlał balsamy,
Złagodził srogość, którą smok
W spokojnych miast ział bramy:
Chrystusa, jako lewy łotr,
Dziś kramarz lży i kramy.
Zbyt gorzki mnie zdejmuje śmiech
Z snutego ciągle mitu,
Że ta okropna rzeź to krok
Do Miasta Snów, do Szczytu,
Gdy Jeruzalem Nowa dziś
Zowie się: rynkiem zbytu.
Wiem: prawo życia twarde jest:
Żądz i zatargów strumień.
Lecz wstyd, że zmienić nie chce Czas
Narzędzi porozumień,
A umie, jak tchórz, łuski kłaść
Na oczy podłych sumień.
Dla uświetnienia żądnych krwi
Łotrów i błaznów, komu,
Jeśli nie tłumom, kazać iść
Na jatki wśród pogromu,
By tym wygodniej było, co
Woleli zostać w domu.
I oto idą noc i dzień
Przez krwawy pól manowiec,
A każdy dumny z nazwy swej
Jednostki: szeregowiec,
Nie wiedząc, że całości wszak
To wszystko szereg owiec.
Nie będę-ć, Wojno, hymnów piać,
Ni sławić cię peanem,
Żeś cudem techniki, żeś krwi
I pożóg oceanem.
Niech rab ci schlebia przeto, żeś
Molochem i tyranem.
By z świata hańbę zmyć, co z nas
Każdego musi skrywać,
Wielkiem Misterjum ciebie zwą.
Chcę maski z fałszu zrywać,
I jeno szczerze każdą rzecz
Imieniem jej nazywać.
Oto jest prawda, której w twarz
Odważnie spojrzeć stajem:
Że człek to zawsze jeszcze zbój
I ziemia nie jest rajem,
A „miłość“ to niemożność li
Pożarcia się nawzajem.
Bandyta-rycerz dotąd żyw,
Jak w średniowiecznej kniei,
Cywilizacja nasza zaś
To jeno Treuga Dei,
Wśród której wszak co pewien czas
Nie brak na łup nadziei.
Załatwiać człek rachunki chce,
Jak rabuś w czarnym lesie.
Więc niech nie szuka na to nazw
W idei gdzieś bezkresie,
Lecz niech jak szczery mówi łotr
O krwawym interesie.
I czemu nie rzec tego wprost,
Lecz: naprzód Ras Różnicę,
To znowu Wolność Ludów łgać,
Bój Krzyża z Półksiężycem —
A ludziom dobrej woli... mir
Z oszusta wieścić licem.
O Wojno, najpodlejsze zło
Zrodzone w bezrozumie,
Depcące, jak brutalny gniot,
Po ludzkich istot tłumie,
Podobnaś rodnym siostrom swym:
Trądowi, ospie, dżumie!
Nikczemnych bitew poczet, co
Tłum ludzi okalecza,
Wznosić k’ godności, jako Czyn
Zaszczytny, ma cześć człecza.
Gdy w nim shańbiono nawet Krzyż,
Jako rękojeść miecza!!!
[ 21 ]
III.
O, szkoło, zanim kiedyś znów
Nadejdą czasy zmiany:
Ty wchłoniesz w siebie ciał tych ból,
Co jękiem wsiąka w ściany
I zapamiętasz wszystko to,
O czem dziś mówią rany.
Przepój się wonią, którą tchnie
Gaza i krwawa wata
I dzieci małe, które są
Przyszłością, jutrem świata.
Zawczasu prawdy ucz, by im
Nie przyszła w późne lata.
I gdy znów kiedyś w salach tych
Popłynie słów obfitość:
Że życia celem Miłość jest,
Nie żądz surowych sytość,
Że sprawiedliwość rządzi nam
I miłosierdzie, litość:
Ty szepcz, że dawno minął czas
Złudzenia i liryzmu,
Że pustą bańką mrzonki są
Ludzkości, chrystjanizmu
I czego wojna uczy nas,
Zimnego ucz cynizmu.
[ 22 ]
W ewangeliczne cnoty dziś
Wierzy się pod drwin grozą.
W poezjach można czulić się
Nad giętą wiatrem brzozą,
Lecz w życiu trzeba przecie czuć
Praktycznie myśleć prozą!
Co się zdawało siłą sił
W zmaganiu ducha z ciałem,
Co podnosiło serca wzwyż,
Nazwane Ideałem,
Przeżytkiem stało się i dziś
Jest zwykłym komunałem.
Żeby bliźniemu bliźnim być
I służyć sercem prostem,
Że miłość i braterstwo są
Jedynym duchów mostem,
Wszystko to jest wygodnym li
Polorem i pokostem.
Ucz, szkoło, że się nazbyt słów
Podniosłych darmo traci.
Bo podstęp, chytrość, lisi chód
W praktyce więcej płaci,
A skryta zdrada, z krzywdy zysk
Ma miano dyplomacji.
[ 23 ]
Trudno za marą gonić wciąż,
Jak dziecię za motylkiem.
Granie anielskich w duszy harf
Oddawna śpi zamilkiem
I, jako w jaskiniowy czas,
Człek jest człekowi wilkiem.
Ach, marzycielem długo dość
Było się zbyt szalonym.
A nie ulega chyba też
Wątpieniu, w względzie onym,
Że trzeba albo drugich gnieść,
Albo też być gniecionym.
To, szkoło, wpajaj w dzieci mózg:
Cześć gwałtu i obola,
Pięści, pod którą w zbrodnię gna
Posłuszna ludów dola,
Aby, dziczejąc, dzikość siać,
Bo taka silnych wola.
Lecz gdy drgnie w któremś z dzieci coś,
Co ludzką jest godnością,
Gdy snu w nim ocaleje strzęp,
Co zowie się Wolnością:
Że, jak człek człeka, ludu lud
Nie może być własnością:
[ 24 ]
Gdy błyśnie w jednem choć ta myśl,
Niech gniew mu spłoni lice,
Niech dzikość raz uświęci się,
Iszcząc myśl-błyskawicę:
Że Brutus jeden i sam był
I jedną miał prawicę!
[ 25 ]
[ 27 ]
O, ty niezapomniana, aż do życia końca,
Pierwsza jesieni wojny! Pięknaś zawsze
Krasą uroków tysiąca, —
Lecz w te złowieszcze
Czasy, w te najkrwawsze,
Objawiłaś się cudna, jako nigdy jeszcze!
Ty druga wiosno nasza, polskiej ziemi chwało!
Jak baśń stubarwna, zachwytem zaklęta,
Błysłaś świetnością wspaniałą
Na jasnem niebie,
Jak nikt nie pamięta,
Prześcignęłaś pięknością swoją samą siebie!
Wysiliłaś się, zda się, na wszech czarów przepych,
Dobyłaś z łona wszystkich skarbów kroci,
Jakby chcąc ludzi, złem ślepych,
Oślepić łaską
Swej boskiej dobroci,
Niesłychanej urody swej rajską przepaską.
[ 28 ]
Szły pułki całe, niby ruchome zagony,
Zjeżone ostro kłosami bagnetów,
Wzdłuż dróg ciągnęły furgony,
Wśród pól obozy,
Jako wzgórki kretów,
Namiotami mrowiły się w przeczuciu grozy.
Jak głuchy grzmot podziemny, huczały gdzieś działa
Głosem ponurej okrucieństw przygrywki,
Już w dali krew się gdzieś lała,
Z za widnokręgu
Gniadosze i siwki,
Wietrząc dym, niespokojnie parskały w popręgu.
Jakbyś świat wstrzymać chciała w zbrodniczym zapędzie,
Ponęt przeszczodre otwarłaś sezamy,
Jak w błogiej szczęścia legendzie,
Liść mieniąc w kruszce,
Mgły w wonne balsamy,
Podobna czarodziejskiej, dobroczynnej wróżce.
Zdałaś się mówić: „Wszystko dałam wam w nadmiarze,
Czego chce serce i dusza zapragnie,
W hojnym sypnęłam wam darze
Zbóż plony żniwne,
A kto gałąź nagnie,
Zerwie w sadach mych płody soczyste, pożywne.
[ 29 ]
„Niby długiego roku owocna niedziela,
Po znoju orki, siejby i dożynek,
Przyszłam ta, która obdziela
Błogosławieństwem
I niesie spoczynek,
Tchnący czystem sumieniem i snu bezpieczeństwem.
„W głębokie spichrze dałam wam ziarna obficie,
W bróg — siana, aby mlekiem ciekły krowy,
Słomę na strzechy poszycie
I na spokojny
Sen, dla wsparcia głowy,
Snopek... A wy idziecie na straszną rzeź wojny!“
Jakbyś chciała ich odwieść i przykuć ich kroki,
Rozwiłaś pokus rozkoszne ponęty,
Wszystkich swych wdzięków uroki,
Aby ich spętać
Najsłodszemi pęty,
Dać im do wyczerpania tchu się zapamiętać!
Pod niebiosa, zawrotnem marzeniem obłędne,
Nieme natchnieniem błękitnej ekstazy,
Dźwignęłaś lasy żołędne,
Bukowe bory,
W bursztyn i topazy
Zmienione, gorącymi grające kolory.
[ 30 ]
Kępy sosen i świerków, o szmaragdu śniedzi,
Przeplotłaś jaskrą palety szalonej:
Złota i bronzu i miedzi, —
Brzozy, topole,
Jawory i klony
Przetapiając w rumieńce, w łuny, w aureole.
Ponad nimi, jak namiot przychylnej opieki,
Błękit rozpięłaś zadumany w górze,
Niebiosa stare, jak wieki,
W skłonów turkusie,
W zenitu lazurze
Ciche, łagodne, słodkie, jak sen o Chrystusie.
Rozpostarłaś obłoki o jaśminu bieli,
Śnieżnem łabędzi stadem przez bezdenie
Po nieb płynące topieli
Gdzieś w światy inne:
Ludziom przypomnienie,
Że są rzeczy wysokie, czyste i niewinne.
Stawów woda błękitną zwierciadeł powłoką
Strop przyjmowała w objęcia swych brzegów,
Przejrzysta do dna głęboko,
Niby zachęta,
Że — siostrzyca śniegów —
Złe myśli zmyje z duszy, bo czysta i święta.
[ 31 ]
Nigdy nie byłaś bardziej słodka i łagodna
Milczeniem wzgórzy i pól zadumaniem,
Spokojna, złota, łagodna:
Jako w mgieł miękkiej
Przesłonie, zaraniem,
Kiedy świat różowiły uśmiechy jutrzenki.
Nigdy nie byłaś bardziej — w swej przędzy jedwabnej —
Kusząca tchnieniem pieszczoty niewieściej,
Namownej, ciepłej, powabnej:
Jako w południe,
Gdy przymilnie pieści
Słońca całunek lico, co pod wiewem chłódnie.
Nigdy nie byłaś bardziej roztęskniona, senna,
Lubą bezsiłą lenistwa omdlała,
Bardziej tajemna, bezdenna:
Jak o wieczorze,
Kiedyś zapraszała
Myśl w kołysankę modrych oparów, jak w łoże.
A jednak zbytkiem wszystkich swych czarów rozrzutna,
W pogodzie swojej kryłaś otchłań żalu
I byłaś smutna, tak smutna,
Że nieb bezedno
Z perły i opalu
Zdawało się ogromną, wezbraną łzą jedną!
[ 32 ]
Całem bogactwem swego przepychu przelewna,
Pod zamyślonym, matowym szafirem,
Byłaś tak rzewna, tak rzewna,
Jakbyś okryta
Lekkim była kirem,
Z za którego bolesny półuśmiech wykwita.
Pogoda twoja zdała się dziwnie mogilna.
Spokój — cmentarny, cisza — jak na grobie,
Piękność twa strasznie bezsilna
Złoto — zatrutem,
Dal — jakby w żałobie,
Niebo — litością łzawą, a słońce — wyrzutem!
Bo niebo takie czyste — a człek krwią się plami,
Obłok niewinny — tam pożar, rzeź, zbrodnie,
Toń cicha — dal grzmi działami,
Wiatr siew rozplenia,
Lśni słońce zapłodnie,
A jeno człowiek, człowiek jest hańbą stworzenia!
Pogodna, długa, smutna, do zgonu pamiętna,
Jesieni tysiąc dziewięćset czternasta!
Poznałaś serc naszych tętna
I drogowskazy,
Z których wolność wzrasta:
Trupy, zgliszcza... I patrząc, konałaś dwa razy!
[ 33 ]
Żołnierze w pułkach niby ruchome zagony,
Szli w dal kłosami bagnetów zjeżeni,
Po ziemi depcąc rodzonej,
W swych braci łonie
Szukać przymuszeni
Wolności swej Ojczyzny, obce niosąc bronie!
Twardzi, niemi, szli wymóc! Poszli — i wymogą!
Po własnem ciele kroczą, krocząc glebą!
A nad ofiarną ich drogą
Lśni nadwiślańskie
Nieszczęśliwe niebo,
Błękitne i marzące, jak oczy słowiańskie...
[ 35 ]
[ 37 ]
Zdejmują z wieży
Spiżowy dzwon,
Którego ton,
Głęboki dźwięk,
Od wieków bieży,
Wciąż szerzej, szerzej
Roznosząc ziemi jęk
W powietrznych dal bezbrzeży,
W dal czterech świata stron.
Zdejmują z wieży
Spiżowy dzwon,
Co tam miał tron,
Gdzie wzniosły szczyt kościoła
Tęsknoty z łez padoła
Nad niebios wznosi skłon
I woła, woła,
By kornie chylić czoła
Przed mocą, w której duszom schron.
Zdejmują z wieży
Spiżowy dzwon,
Kędy od wieków lat
Zawieszon, w świat
Niósł głos pacierzy...
Dziś patrzy on
Na pół spalony plon,
Na zgliszcza chat
W podmiejską zbitych wieś,
Na pożar, dym i rzeź.
Nad starcem, dzieckiem i niewiastą
Pogrozą zawisł zgon,
Oddechy dławiąc łon...
Pułk cofa się żołnierzy,
W szeregach ich wyłomy...
Nie będą bronić grodu bron!
I wyludniają miasto
I opróżniają domy,
Zdejmują z wieży
Spiżowy dzwon.
Ostatni ton
Nabrzmiały, pełny, wielki
Wydał, wyważon z więźby szpon,
Trącony dzwon:
Jęk głuchy grozy!...
Z wieży wzleciało stado wron,
Rusztowań trzeszczą belki
I skrzypią lin powrozy...
I z wieży, kędy miał swój tron,
Spiżowy schodzi dzwon.
[ 39 ]
Żywych wołał, zmarłych płakał, łamał gromy
Dzwon spiżowy, co się bujał nad poziomy,
Dzwon poważny, dzwon czcigodny, dzwon dostojny...
By się nie stał łupem wroga,
Zgrai zbrojnej,
Strach go zniża dziś, poniża ludzka trwoga.
Dzwonie, ziemi jęk szerzący w niebie!
Dzierżąc cię na sznurach w ręku,
Z trwogi cię zdejmują, z lęku
Nie o ciebie, lecz o siebie!
Nie będziesz wzywał żywych
Do skruchy i modlitwy
O sumienie niewinne,
O braci miłowanie,
O życie dobroczynne,
O zachowanie
Od powietrza, głodu, ognia i wojny
I o zgon spokojny...
Nie trzeba sprawiedliwych,
Lecz krwawych rąk do bitwy,
Do rzezi i do zbrodni:
Do morderczego miecza, pożarnej pochodni!
Nie będziesz zmarłych płakał,
Nie trzeba żalu i litości,
Bo żal to słabość, zakał,
A do pamięci praw niech nikt nie rości.
Potrzeba, aby więcej padło
Dla kruków stada, które świat obsiadło,
Na żer i łup;
Potrzebny ciągle trup.
Niepoliczeni pójdą ku śmierci otchłani,
Nieżałowani, niepłakani!
Nie będziesz łamał gromów
Gniewnego nieba,
Bo niedość jeszcze ich,
By burzyć ściany domów,
Zadawać piersiom sztych.
Pocisków trzeba,
Trzeba dział.
Rozpętał się zniszczenia szał,
Niedość są liczne groby, truny.
Niech biją gromy i pioruny!
Ustąpić musisz, dzwonie, dzwonie.
Oskarżycielu niekryjomy,
Jawny, natrętny dusz wyrzucie!
Dzikie się rozkiełznały chucie
I namiętności odmęt ciemny.
Tyś zbyt wzniesiony nad poziomy,
Z górnym bratałeś się obłokiem.
Musisz być niski i przyziemny,
Jak niskim człowiek jest nikczemny,
By nic nie było już wysokiem,
By nic do nieba nie wznosiło czoła,
Gdy jedno piekło winno być dokoła!
Spuszczono z wieży
Spiżowy dzwon.
I oto on:
U stóp ich leży
W zelżywej prochu poniewierce.
Dziś, gdy w obręczy gęstych twierdz
Na całym świecie niema serc,
Spiżowy dzwon,
— Ostatnia rzecz, mająca serce,
Co było sercem wszystkich łon
I drżącym jękiem swym zaprzecza,
Że spiż jest twardszy, niż pierś człecza, —
W zniewadze oniemiony leży...
Zgłuchł jęku ton,
Spiżowy z wieży
Zdjęto dzwon.
[ 43 ]
[ 45 ]
Od długich, ciężkich dni
Miasto bogate, dorodne, spokojne,
Jakby pod gniotem strasznej zmory śni:
Przeżywa Wojnę!
Siedlisko — wczoraj jeszcze — dobrobytu,
Przemysłu, sztuki, w radości rozkwitu,
Zmienione dziś nie do poznania
I nie do wiary,
Nowe oblicze odsłania:
Jedne koszary!
Place, plantacje, ulice
Jawią piechotę, konnicę,
Sztandary, lance, bagnety,
Działa, furgony chyże...
Gmachy zmienione w lazarety,
Na nich Czerwone Krzyże...
Równe rzędy kamienic, jak w szyku żołnierze,
Jeżą, niby broń, ostre swe szczyty i wieże.
[ 46 ]
Miasto z trzech stron oblężone,
Ściskane coraz ciaśniejszym pierścieniem,
Zdane na twardą obronę,
Tłumionem drży przerażeniem.
Za widnokręgu wysunięte krańce.
Zaciekle bronią go szańce
I z dali co dnia,
Jako psów nawała,
Co od obcego strzeże wsi przychodnia,
Szczekają działa.
Widziane z szczytów wież,
Na nieboskłonie całym wzwyż i wszerz
Dymu czarnego całuny,
A nocą łuny.
W kościołach ciżba, natłok szary
Kaja się grzechów swojego żywota,
Bije się w skrusze w piersi: moja wina!
I prosi odwrócenia kary
I przykazania przypomina.
Tłum bogobojny składa wota
I w zmiłowanie niebios wierzy
I daje na msze, na ornaty,
Na świece zdobne w sztuczne kwiaty
I krzyżem przed ołtarzem leży.
Przyzywa Boga każda dusza,
Modlitwą błaga, zaklina, wymusza
Łaskę zbawienia od przemocy zbrojnej,
Od powietrza, głodu, ognia i wojny!
Po domach cisza...
Każdy kogoś traci,
Powszedniej doli swojej towarzysza:
Ojca, lub syna, lub braci,
A Bóg wie, czy im wrócić dadzą nieba.
I pozostali dumają w żałości...
Ale żyć trzeba:
Zaprowadzają ścisłe oszczędności
I na niepewne, na najcięższe czasy,
Gromadzą z troską zapasy.
Warsztaty stoją pustką: głusza, zastój...
Sam jeden sobie, stary majstrze, piastuj
Narzędzia swego rzemiosła!
Burza uniosła
Z sobą twą czeladź...
Z pustego w próżne trudno przelać.
Jak pracom, tak zabawom kres...
Ustały rojne widowiska,
W powodzi trosk i łez,
Które ból z oczu wyciska.
Jakby wymiotły cztery wiatry,
Puste widownie i teatry....
Krwawy Los daje dziś igrzyska!
Szeregiem ustalone lat,
Życie wzburzone ode dna.
Codzienny przewrócony ład,
Człek wytrącony z nawyku kolei.
Niechęć do zajęć swych bezwiedna
Podnieca niecierpliwą drżączkę.
Przypływ i odpływ trwóg, nadziei
Syci niepewność i gorączkę.
Nikt się domowych spraw nie ima,
Co było trybem życia, znikło...
Miasto się trzyma —
I przywykło.
Każdy wypadki wietrzy, chwyta, śledzi...
Nikt w domu nie usiedzi.
W ulicach kupią się rzesze,
W mig rozchwytują najświeższe depesze.
Co, jak gołębie białe z nowiną,
Krążą z rąk do rąk i w tłumie giną,
Zgniecione na ziem padają, póki
Stopy nie wdepcą ich w bruki.
[ 49 ]
Tłum kłębi się przewałem czarniawej lawiny,
Oblega sklepów i księgarń witryny,
Kędy na mapach barwne chorągiewki
Znaczą ostatnie ruchy wrogich armji
I zapał krewki
Żywymi spory karmi.
Choć prze wciąż wyżej grozy fala.
Opór podnieca i zapala.
Niepokój, krzywda, strata wzmaga
Nienawiść... Dźwiga się odwaga...
Miasto zacina się w swej duszy,
Rośnie zuchwałość w niem, hardzizna;
Nic go nie ugnie, nic nie skruszy,
Ni brak żywności, ni drożyzna,
Klnie niedowiarki, gromi sobki:
„Bierz czart wygody i zarobki!“
Najazd oburza!
Mściwość gniew jątrzy i podwaja,
Zgiełk, tętent, turkot zamętem upaja,
Huk oszałamia i odurza...
Dusza odwetem płonie zbrojna:
Więc Wojna!
A o potędze jej grozy
I o ofiarach świadczą nieustannych
Ciągnące gęsto sanitarne wozy,
Wiozące rannych —
I wśród gonitwy wściekłej, oszalałej,
Raz wraz pędzące na miasta obwody,
Z przeraźliwymi, dzikimi sygnały,
Wojskowe samochody.
Aż oto pewnego rana
Pierwszych przechodniów zdumieniem uderza
Najgłębsza zmiana!
Oko samemu sobie nie dowierza:
Miasto jak gdyby wymarło,
W ulicach cisza śmiertelna...
Nigdzie żołnierza...
Dział ani słychu... Coś ściska za gardło...
Myśl, od radości tajnej nierozdzielna,
Odurza, jak haust wina...
Chwila jedyna!
Niema jarzma! Wreszcie!...
Górne, niechwytne nadzieje!
Ulga niezmierna i nowość!
Myśl przytomnieje...
W powietrzu jakaś dziwna tymczasowość...
Nieuprzątnięte place w mieście,
Ulice pełne śmieci, prochu...
Jakieś wzruszenie, wiew popłochu
Przestrzeń przenika...
Dostać języka!
[ 51 ]
Znikły powozy i dorożki...
Na progach domów kobiety,
Służące, strużki,
Szepcą nowiny...
Opodal sklepów spuszczane rolety
Chrzęszczą, jak salwą karabiny
I w ślad zatrzaskiwane bramy
Napiętą rozbijają ciszę...
Na rogach ulic z odezwą afisze:
Ludność oddana sobie samej...
Cofnięto z miasta wojsko w nocy
Wskutek przewagi i przemocy
Sił oblężniczych... Serce staje...
Gród się poddaje!!
Z jasnego nieba grom uderza!
Wieść błyskawicą się rozszerza!!
Bolesna wieść!
Dotkliwy zgrzyt!
Gród traci starą cześć!
Gród traci wstyd,
Jakby upadła niewiasta!
Odwieczna dusza miasta,
Co miała przeszłość pełną chwały,
Urągająca w swej dumie czasowi,
Zraniona w swojej godności wspaniałej:
O sobie nie stanowi!
W samopoczuciu sobą władne,
Miasto bezsilne dziś, bezradne!
Zgwałcone w swojej woli.
Pośród upokorzenia mąk,
Spada do sprzętu roli,
Przechodzi z rąk do rąk!
Ludność bez władzy i opieki,
W trwodze i niepokoju...
Jawią się jakieś włóczęgi, kaleki
Dwuznaczne, o nieznanej twarzy...
Więzienia zostały bez straży...
Lud lęka się gwałtów, rozboju...
Rodzą się podejrzenia zdrady,
Spisków uknutych w tajnej zmowie,
Poszepty czarne, głosy krucze...
Naprzeciw wyjechali już miasta ojcowie,
By wejść w układy,
Wręczyć grodu klucze...
Mają być wzięte z miasta zakładniki...
Wydano rozkaz na wolę-niewolę,
Zabić strychowe okna i dymniki...
Wnet wkroczą pierwsze patrole!
„Ku hańbie przypominać ten dzień będą wnuki!“
Twarze mieszkańców nieme, przybite, zgnębione
Serca w bezsilnym swoim buncie poniżone,
Dusze zdeptane, szare i głuche, jak bruki.
A w górze, w górze na szczycie ratusza,
Błyska pod niebem zatknięta
Chorągiew biała, na te krwawe święta
Niezaszczytnego boju!
Oto, jak miasta dusza,
Wiotka i chwiejna powiewa!
Zda się, gołąb pokoju
Ostatni odlata!
Nad tonącym okrętem unosi się mewa!
Nie! W wietrze, co dziś wieje duchem czasu z świata,
Ta chorągiew wzniesiona na najwyższe ostrze,
Gdy na błękitach powiew ją rozpostrze,
Jest — na okole zewsząd widna całe —
Jako w dziennikach owo „miejsce białe“,
Co, świecąc plamą, myśli wyjawić niezdolną,
Jest tem najwymowniejsze, czego rzec niewolno...
[ 55 ]
[ 57 ]
Zaskoczyła nas burza wśród martwego lasu
Niegotowych, nieprzygotowanych!
Tak długo sposobnego czekaliśmy czasu,
Nasłuchując znaków spodziewanych,
Lecz nie zjawiał się żaden — w niebie, ni w człowieku —
Nam leżącym w bezsiły letargu,
Z dłońmi w twardych okowach, na żelaznym ćwieku —
Wzywającym żywiołów zatargu.
Przez wiek długi spętani, niewolni, okuci
Sprzymierzeńczej czekaliśmy chwili,
Wulkanu, co wybuchem nas z grobu wyrzuci,
Gdzie nas żywych przemocą wtrącili, —
Orkanu, co rozpali w swych włosach gróz łuny
I rozpęta potęgi drzemiące
I w ręce niecierpliwe poda nam pioruny
Krzycząc: „Kujcie żelazo gorące!“
Sposobny wyzwolenia czas, o którym pola
Nasze marzą i śnią nasze dusze,
Stwarza długa, cierpliwa, wytężona wola
W wrzeń serdecznych tajnej zawierusze...
Czekała każda chwila nasza ziemi trzęsień,
Jak cięciwa drżąc, gdy jej zasięgną,
Myśl każda naprężona w nas była, jak mięsień,
Każde czucie napięte, jak ścięgno.
[ 58 ]
I kiedy nas nadludzki, bezsenny wysiłek
Z sił wyczerpał i wycieńczył z mocy,
Gdy na chwilę nas uśpił znużeniem dnia schyłek,
Oto nagle, znienacka, wśród nocy,
Zanim członki nam skrzepił sen, co siłę niesie
Zerwać pęta i zdeptać z odrazą:
Zaskoczyła nas burza z piorunami w lesie,
Krzycząc: „Kujcie gorące żelazo!“
Godzina wymodlona walki i oręża
Uderzyła przeniewiercza, zdradna,
Gdy nas za gardło jeszcze dusi pierścień węża,
Kiedy wola w nas sobą niewładna!
Wezwała, byśmy skroń swą wieńczyli wawrzynem,
Gdy nas wieńczy obroża z ołowiu,
Woła, abyśmy silnym zmartwychwstali czynem,
Gdyśmy byli w sił niepogotowiu!
I gdy w ogniu dziś stoją cztery świata rogi
I wolności każdy chwyta czaszę,
My bezradni! I mamy przyjaciółmi wrogi,
Przyjaciółmi — wieczne wrogi nasze!
Dłoń, co gniotła nas zawsze, podają na zgodę,
Dłoń z uściskiem podają łaskawą,
By rękę nam przytrzymać, odjąć jej swobodę,
By nie mogła sięgnąć po swe prawo!
[ 59 ]
O, wielki Boże Dziejów, tajny i szyderczy!
W twoich gromów, w piorunów twych kuźni,
Błagalne nasze ramię, co ku tobie sterczy,
Kajdanami swojemi ci bluźni!
Jak kowadła serc naszych, woli naszej młoty
Mają spełnić twych wezwań rozkazy,
Kuć żelazo gorące rękoma Heloty,
Co spętane zimnemi żelazy!
Lecz nie złorzeczym tobie, nie będziem urągać,
Nie opuścim błagających ramion!
Los nasz, wiecznie pioruny jeno na się ściągać,
Pieczęciami świecić krwawych znamion!
Bijcie gromy! Trzaskajcie w nas groty błyskawic!
Oto nasze obnażone piersi!
Wyzywamy was lasem wyciągniętych prawic,
My, mąk jeno wybrance i pierwsi!
Jedna nam dzisiaj jeno modlitwa została:
Zwartych zębów, zaciśniętych pięści!
Modlitwa o pioruny dumna i zuchwała:
Niech nam w gromach, w piorunach się szczęści!
Jak posągi kamienne, żelazne rąk pęta
Wznosim, gromy ściągając z obłoków,
My, o których li piorun jedynie pamięta!
Niech w nas bije, aż strzaska stal oków!
[ 61 ]
[ 63 ]
Ścichnij na chwilę, wrzawo wojenna oręża
I ty, nieszczęścia jęku! Niewiastę i męża
I dziecko widzę!... Oniż to? Żywi? Czy cienie?
Jestże to jawa oczu czyli przewidzenie?
Zaiste, to ich boskie, wieczyste postacie,
W nieśmiertelnej boleści wzniosłym majestacie,
W posągach piękna pieśnią oddane wieczności,
Świętą apoteozą rozłąki miłości.
Czuwam, patrzę... O, znam ich i wiem, jak się zwali...
Czyjem zaklęciem wskrześli, w ciała zmartwychwstali?
Znikła rzeczywistości i złudy granica!
Przeszłość teraźniejszością jest! Widzę ich lica,
Słyszę głosy... Nie roi widziadeł myśl chora...
Oto widzę mężnego przed bojem Hektora,
A przy nim postać piękną smutnej Andromachy,
Co w sercu złe przeczucia żywiąc i przestrachy,
Astyjanaksa trzyma małego na ręku
I gładząc dłoń mężową, błaga w drżącym lęku:
„O, ty niebaczny! Zgubi cię twoja odwaga!
Czy się serce w twej piersi na tę myśl nie wzdraga
Jaki nam los gotujesz okropny, straszliwy?
Czy nie żal ci dziecięcia i mnie nieszczęśliwej,
Która zostanę wdową, gdy, mordercze zgraje
Rzuciwszy w bój, pozbawią cię życia Danaje?
O, raczej, niech mnie schłonie noc ciemnej mogiły,
Niżbym utracić miała ciebie, o mój miły!
Bo nie zostanie dla mnie pociechy po tobie,
Jeno pustka obłędna i rozpacz w żałobie!
Utraciłam rodziców, gdym dla serca głosu
Dom u stóp lesistego rzuciła Plakosu
I tyś mi teraz ojcem, matką, siostrą, bratem,
Kochankiem mym i mężem, wszystkiem, całym światem!
Więc zlituj się nademną, nie rzucaj w rozłące!“
Na to Hektor odrzecze kochanej małżonce:
„I mnie niepokój w serce żga żądłem kryjomem,
Lecz okryłbym się hańbą wieczystą i sromem,
Gdybym, jak tchórz, nie dzielił w boju braci doli.
Zostać mi moja mężna dusza nie pozwoli,
Bo wzywa mnie nadzieja święta i ofiarna,
Choć ją kirem żałoba odziewa dziś czarna.
Sobiem winien, nad późnych lat srebrną siwiznę,
Dobrą sławę, a dziecku swobodną Ojczyznę.
Przewiduję, że czeka mnie śmierć w krwawym pyle.
Lecz własna moja dola nie straszy mnie tyle,
Jak twoja, o nieszczęsna, gdy w dniach trwóg i klęski
Porwie cię zlaną łzami, skrzywdzi wróg zwycięski.
I w opuszczeniu gorzkiem, co podłych ośmiela,
Pozbawiona małżonka, swego żywiciela,
Musiałabyś, u obcych ludzi na wysłudze,
Poniewoli zamiatać z kurzu progi cudze
I dla pani swej, czcząc ją ugięciem pokłonu,
Nosić wodę z Mezeju lub Hiperyjonu.
Niejeden wtedy, świadom, czem byłaś zawczora,
Widząc cię, powie: Patrzcie to żona Hektora!
A tobie tem gorętsze ból każe łzy ronić,
Że nie masz męża, który mógłby cię osłonić“.
Tak rzecze i ramiona wyciąga do syna,
Lecz cofa się i z płaczem garnie się dziecina
Do matki, przestraszona postacią nieswoją
Uzbrojonego ojca, zmienionego zbroją.
Zaśmiał się rodzic drogi i matka kochana.
Więc Hektor hełm zdejmuje i nagnie kolana,
Stawiając go na ziemi. I wyzbyte lęku
Dziecko drogie całuje, kołysząc na ręku
I modli się, głąb serca Bogu otworzywszy:
„Panie, daj, aby syn był od ojca szczęśliwszy
I lepszy. I gdy stanie się, że w boju zginę,
Niechaj żyje i serce pociesza matczyne.“
To rzekłszy, dziecko żonie oddaje w ramiona,
Co przez łzy uśmiechnięta tuli je do łona,
A sam wzruszony głaszcze jej rękę w swej dłoni
I ostatniemi słowy odzywa się do niej:
„Ostaj z Bogiem, najdroższa, i nie trap się w duszy
Zbytecznie! Śmierć bez woli Boga mnie nie ruszy!
Tchórz, czy dzielny, z śmiertelnych żaden urodzony
Nie ujdzie doli sobie z nieba przeznaczonej.
Wracaj do domu, pilnuj codziennej roboty,
A nam, mężom, wojenne pozostaw kłopoty“.
Uścisnął ją, hełm wdziewa i pasa przykraca.
A małżonka do domu z dziecięciem powraca,
Stawiając kroki wolne, bezwiedne, niechcące,
Odwracając się ciągle, łzy lejąc gorące,
Aby w domostwie cichem, wśród komnat ukrycia,
Opłakiwać małżonka, ach, jeszcze za życia.
O, wizjo nieśmiertelna, wieczysta Homera!
Czyliż, co w pieśni żyje, nigdy nie umiera?
Czyż boleść, którą twórczy sen w kształt boski skusi,
Wieczyście trwa i wiecznie cierpieć w sobie musi?
Na wieki w doskonały wzór zaklęte stadło!
Zda się, życie strzaskało dziś twoje zwierciadło
I w bezliku okruchów, w każdym jego złomku
Odbiło cały obraz, jak rysy w potomku.
Ileż tysięcy razy dziś na naszej ziemi,
Z najmniejszymi drobiazgi, z barwami wszystkiemi
Powtarza się bolesna ta scena codziennie,
W nieśmiertelnej prostocie wiernie i niezmiennie!
Któraż kobieta młoda, w łzach cichych męczeństwa,
Nie jest dziś Andromachą w przedjutrzu wdowieństwa!
Któreż z dzieci dziś nie jest, pod matki pieszczotą,
Astjanaksem, bezwiedną jutrzejszą sierotą!
I przytomna rozłące, słysząca to samo,
Ach, któraż dzisiaj brama, nie jest Skajską bramą!
[ 67 ]
[ 69 ]
Kto świadkiem był, widoku nigdy nie zapomni!
Kiedy szli karnym krokiem zbrojni i ogromni,
Pod niebem, co pod mglistym nalotem opalu
W pogodzie swojej kryło dziwny wyrzut żalu,
A przyroda spokojem złociła się słońca,
Serce bezsilnem pięknem swem rozdzierająca.
I szły szyki, szeregi, pułki i gromady.
Co opróżniły z mężów miasta, wsie, osady,
Bez przerwy, bez ustanku, bez chwili wytchnienia,
Wszystkiemi drogi, całe ludzi pokolenia
I zaczął się ogromny ten pochód pochodów,
Niewidziana, olbrzymia Wędrówka Narodów.
Stały zboża na polach, dochodziły żniwa —
Oni szli przez tę ziemię, niby lawa żywa.
Zżęto pola, z drzew zwiędłe opadały liście —
Oni szli w dżdżach jesieni groźni uroczyście.
Ziemię zbieliły śniegi, a oni po śniegu
Szli ciągle, szyk za szykiem, szereg po szeregu.
I powróciła wiosna w zielonej oprawie —
Oni szli jeszcze, jeszcze, już po nowej trawie.
Z ziemi swej stratowanej i osieroconej,
Wszystkiemi szli drogami na trzy świata strony,
Mundurami trojakich kolorów obciśli,
Choć jednej były barwy ich krew, łzy i myśli.
Aż przeszli... I na długie tygodnie, miesiące
Nastała cisza ciężka, milczenie gniotące.
Czasem na widnokręgu, pośród modrej pustki,
Błyśnie z mgły, jak powianie pożegnalne chustki,
Róża białego dymu i huk głuchy trzasku:
Błędny strzał w rolę, jakby ptak trzepał się w piasku.
Po wsiach jeno kobiety i dzieci i starce...
Kryją się, nie wychodzą ku wspólnej pogwarce.
Spytany nikt się wieścią z obcym nic podzieli,
Jakby nic nie wiedzieli zgoła, nie słyszeli.
Darmo pytać o pułków, co tędy szły, miano, —
Udają, jakby wszystko dawno zapomniano.
Nie zdradzi się nadzieja w nikim, ni obawa,
Nie znajdzie się, kto powie, że wie, o co Sprawa.
Kto z mieszkańców, z kim poszedł, nie dowiesz się w chacie,
Wystrzegają się wspomnieć o synu, o bracie,
Nikt nie przyzna, że słyszał grzmiące głucho działa,
Strony wskazać nie waży się, gdzie bitwa wrzała,
Zda się, że wszyscy weszli w nawyku koleje...
A jednak czuć w przestworzu, że tworzą się Dzieje.
[ 71 ]
W zastoju zda się życie i dusza gromadzka
I płynie czas bez zmiany... Aż nagle, znienacka,
Pewnego dnia: najpierwsi zaczynają wracać!!!
Ślepiec, co nie iść zda się, lecz ziem stopą macać,
Kroczy z wyciągniętemi poprzód siebie dłońmi,
Jakby błogosławieństwo odprawiał nad błońmi,
Z zawiązanemi oczy, niby parlamentarz...
A za nim, o widoku! ciał żyjący cmentarz!
Oto rzesza widm wraca zbiedzona, wychudła...
Lecz nikt nie baczy ludzi, jeno szczudła, szczudła!
Puste, powiewające na wietrze rękawy!
O, synowie zwycięstwa! O, wybrańce sławy!
Wy, coście nieśli bronie, sztandary i czyny,
Niezdolni już do czynu, chwiejni, jako trzciny,
Tak to wracacie chorzy, znędzniali, osłabli,
Ach, nie pod tryumfalnym łukiem własnej szabli!
Chwała szczudłom! Cześć pustym rękawom powiewnym!
Potężne zdrowie, kłoń się tym członkom niepewnym!
Przenigdy dosyć hołdu, dosyć chwały blasku!
Nigdy dosyć długiego echami oklasku!
By ten, dla kogo podziw dziś brzmi życiodajny,
Jutro nie był już jeden z zbyt wielu, zwyczajny;
By ten, komu dziś nisko kłaniamy się czołem,
Żebrakiem nie był mijan przez nas przed kościołem
W lat kilka, gdy już płomię zapału ochłódło,
Bo przyszłoby w drzwi nasze pukać samo szczudło,
I ku hańbie i zgrozie naszej, rękaw próżny
Wyciągnąłby się ku nam po datek jałmużny!
O, narodzie! Przy uczcie tej, gdzie krew jest winem,
Ich jest najpierwsze miejsce! Ich pierwszym wawrzynem
Uwieńcz i wznieś pod niebo na cokole bar twych!
Najgodniej — nie w ugięciu i nie na kolanie, —
Uroczyście uczcijmy ich dziś przez powstanie
Z martwych.
[ 73 ]
[ 75 ]
Nad całą ziemią polską sprzecznych haseł głosy
Przeciągają, mkną chmury, jak kiry, jak krepy
I przelatują ciemne, ważące się losy.
A w dole, depcąc pola zamienione w stepy,
Dwie ławy wojsk, zwróconych przeciw sobie czoły.
Jako ruchome ściany, przesuwa Bój ślepy.
Jako dwa gór łańcuchy, dwa wrogie żywioły
Prą wprzód, to się cofają wstecz z chwilowych stanic;
Jak dwa zjeżone kolców stalą ostrokoły,
Jak płoty, w swym uporze nie baczące na nic,
Grodzą ziemię obręczą swych ciał i oręża,
Szukając bez wytchnienia swej Ojczyźnie granic.
I gdy na siebie godzą piersią w pierś, mąż w męża,
Ojczyzna, zda się, kurczy, jako serce w bolu,
Do przestrzeni, ich trupem zasłanej, się zwęża.
Bo brat zabija brata na rodzinnem polu,
W bliźnie łona kieruje cios żelaznych cierni,
Wśród wspólnych zagród, które goreją w okolu.
[ 76 ]
Z przeciwnych stron? Dla własnej krwi bezmiłosierni?
W imię Ojczyzny jednej? Szalejąż w obłędzie?
Któremu z haseł wierni? Któremu niewierni?
Nad bratobójstwo rąk swych wyżsi i nad sędzie,
Za wolność w śmierć ofiarną idą po kolei,
Posłuszni sercom swoim, nie grzmiącej komendzie.
Ach! Żołnierze to własnej najwyższej Nadziei,
Nadziei, której dzisiaj Tragedja na imię!
Wynurzają się z wrogich głębokich transzei,
Cali w ogniu i w ranach, w boleści i w dymie,
Mając w przeciwnych piersiach — jednych modlitw zgodę,
A w oczach widmo jednej tęsknoty olbrzymie!
Za sen swych dusz jedyny, Ojczyzny swobodę,
W strasznym krzyku natarcia, co wstrząsa bezbrzeżem,
Zawodzą nieśmiertelną do Wolności Odę!
Świadczą, z kim są związani hasłem i przymierzem.
Nawet w obcych mundurach walcząc w barwach Ziemi!
— Każdy, zrodzon oraczem, kona Jej żołnierzem:
Strzelając z klęczek, zda się, kolany zgiętemi
Przeprasza — i wśród śmierci niskiego pokłonu,
Na twarz padając, nim go martwota oniemi,
U Ojczyzny za braci krew prosi pardonu!
[ 77 ]
[ 79 ]
W tej roku porze,
Kiedy w powietrzu czuć powiew wiosenny,
Zwykło powracać przez dalekie morze,
Szlakiem wędrówki od wieków niezmiennej,
Ojczystych naszych pól śpiewne bogactwo,
Wędrowne ptactwo,
Ażeby niwy zbudzone rozpieśnić,
Rozdzwonić lasy radosną otuchą,
Serca nadzieją rozmarzyć, roześnić.
Dzisiaj na polach przeraźliwie głucho...
Choć wiosnę czuć,
Choć się już jawi w mgłach na nieboskłonie,
Choć pękającej łozy gorzkie wonie
Wołając drużbie swej śpiewaczej: wróć!
Choć wyzwoliły się z lodu ruczaje
I fala ptakom dźwięczny ton podaje,
Nigdzie lotnego nie widać przybysza.
Na niezmierzonych polach niema cisza...
Od zgliszczy wsi spalonych i od ruin miast,
Gdzie nie zostało ptakom nawet śladu gniazd,
Odgłosy odstraszyły je wojny okropnej.
Lot ich, odwieczną tęsknotą pochopny,
Dymem i hukiem odpędziły działa,
Groza spłoszyła je pośród podróży.
Precz odegnała.
Oto nazajutrz po niszczącej burzy,
Która się tędy przewaliła wczora
Z mordem, pożogą i szałem topora,
Dziś znowu cisza, bez głosu, bez ruchu,
Jako w przededniu strasznego wybuchu.
Dokąd ci wracać, wysoki skowronku,
Co do orki o pierwszym budzisz chłopa dzionku?
Okropni tu przeszli oracze
Śmiercionośnemi stopy,
Zorali ziemię straszliwymi pługi,
W głębokie, niby dół mogilny, smugi,
Na wszystkie strony.
Bruzdami ich są przekopy,
A ziarnem ich kartacze,
A żniwem zgony, zgony!
Dokąd ci wracać, słowiku natchniony,
Piewco miłości marzącej i świętej?
Twój gąszcz zaciszny — wycięty!
Nie czas dziś serca społem łączyć,
Lecz je rozdzielać, krew z nich sączyć!
[ 81 ]
Dziś twoi młodzi, piękni, silni
Śmierć poślubili i zwą się Mogilni
I śpią w uścisku mocnym, nierozdzielnym,
W uścisku wroga śmiertelnym.
Dokąd ci wracać, jaskółko radosna,
Strzało nowiny wieszczącej, że wiosna?
Miast ciebie inne tu strzały
Z nowiną śmierci latały
I wprost godziły w serce żywe rzesze,
Spaliły twoje przytulne podstrzesze,
Z chaty, co z tobą gościną się dzieli,
Zostały czarnie pieczęcie zgorzeli.
Dokąd ci wracać przepiórko niebogo?
Gdziekolwiekbądź
Spojrzysz: ugory, odłogiem śpi niwa,
Nie było siewu i nie będzie żniwa...
Kędy ci wzywać i kogo:
„Pójdźcie żąć! Pójdźcie żąć“!
Byli tu z kosą straszni żeńce,
Skosili męże i młodzieńce,
Ciał zostawili krwawe snopy,
W spichrz mogił je złożyli w kopy.
Dokąd ci wracać, poważny bocianie,
Polskich słomianych strzech święty Florjanie,
Sam, zda się, pełen bezpieczeństwa dzbanie
Z wygiętem długiej szyi uchem...
Swych opiekuńczych skrzydeł puchem
Cudze w obczyźnie chaty odziej,
Bo z dymem poszła twa stodoła,
Niema ni gdzie ustawić koła,
Ni w pustce znajdzie się kołodziej.
Dokąd ci wracać, kukułko wróżebna,
Komuś potrzebna?
Daremnie będziesz ludzi szukać,
By długie życie im wykukać.
Chyba na wspólnym siędziesz grobie,
By, niby płaczka bolesna,
Obliczać trupom i sobie,
Ile lat śmierć im wydarła przedwczesna...
Po dniach huczących śmierci zawieruchą,
Nigdzie ptasiego śpiewnego przybysza.
W krąg niezmierzony przeraźliwie głucho,
Na nieobjętych polach niema cisza...
A jednak w ciszy, co te pola niemi,
Jedno się ptactwo tai na tej ziemi:
Czarne orły dwugłowe,
Dwuznaczne, dwulicowe,
Chytre strażniki zaborczego szału,
Co pilnowały zbrodni trójpodziału,
Wraz z granicznymi słupy obalone,
Patrzą bezsilne, zdeptane, zdumione,
Zgadując strasznej ciszy tajemnicę:
Że znikły, znikły tej ziemi granice!
W niesamowitej, wstrząsającej ciszy
Czujna ich trwoga dreszcz potężny słyszy:
Ta ziemia, w głuszy nadzieją brzemiennej,
Pracuje w sobie, jak świat przedstworzenny!
Ta wiosna, której hasłem jest: Milczenie,
Dojrzewa niemą męką w Odrodzenie!
A z granicznymi słupy obalone,
Czarne orły dwugłowe,
Dwuznaczne, dwulicowe,
Patrzą bezsilne, błędne, przerażone
Na niepojętą dla nich tajemnicę:
Że znikły, znikły polskich ziem granice!
[ 85 ]
[ 87 ]
Z perzyn, które leżą kołem,
Choć się wczoraj zwały siołem,
Mając za straż i opiekę
Spichrze, sady i pasiekę:
Dziś ze stosu głowni węgieł,
Osmalony i bez sprzęgieł,
Sterczy, niby kikut chory,
Lub na słupie bez zawory,
Jak chorągiew, wiszą wrota,
W które błędny wiatr łopota.
W ocalałem zgliszczu ściany
Kwadrat okna tkwi drewniany,
Gdzie wprawiony, zamiast szyby,
Błękit nieba lśni, jak gdyby
Zawisł w nim zasłony chustką,
Aby pustkę skryć przed pustką,
Gdzieś szczęt pługa lub kołyski.
Czerep garnka, okruch miski
Wala się wśród zwęglin stosów,
Jak zabytek lepszych losów.
A wśród resztek znikłych chałup,
Co ogniowi poszły na łup,
Ocaliwszy li kominy,
Jak nagrobki swej ruiny:
Półzwalony wiejski kościół,
Jak go cios kartacza rozciął,
Z pokruszonych ścian kadłuba
Wznosi wieżę swą bez czuba,
Co na nieba tle się znaczy,
Jak zakrzepły krzyk rozpaczy!
A na dole pod lazurem,
Ciężko, zwolna, długim sznurem,
Depcąc strzech rozwianych wiechcie,
To na wozach, to na piechcie,
Ciągnie szary, nędzny tabor,
Gnany przez wojenny zabor,
Przez bagnety i granaty,
Het za oczy, w cudze światy.
Pokłońcie się raz stokrotny
Aż do ziemi, do wilgotnej,
Coście ją orali, siali,
W nią, jak chaty, wrośli cali
Troską, pracą i ramieniem,
Dziś wyrwani z niej z korzeniem.
I westchnąwszy: „Ostań z Bogiem“,
Chociaż lęk domawia „z wrogiem“,
Raz ostatni próg obłapcie
I zawdziejcie stare łapcie.
A kto niema, tedy boso
Niechaj stopy w świat go niosą,
W świat daleki, w obce strony
Od dziedziny swej rodzonej.
Czego nie wdział i nie obuł,
Każdy związał w tłómok, w tobół
I wyruszył tłum... Wóz rzadki
Wiezie łachy i manatki,
Trochę gratów i rupieci
I gromadki bladych dzieci...
A przy wozie, z duszą zgłuchłą,
Niby widmo, niby truchło,
Odrętwiałą i przybitą,
Jak zgniecione gradem żyto,
Idą z trudem, lezą gnuśnie,
Podpierając z boku luśnie,
Starzec, baba i pacholę...
Pchają konia, wóz i dolę,
Ciągną — w dżdżu i skwarnem słonku —
Chudą krowę na postronku,
Której z pyska zwisa piana
I źdźbło niedożute siana
I błoń śni się bujnochwasta.
Ryknie krowa, skrzypnie piasta
I sprzęt jakiś z wozu spadnie,
Który znów ktoś na wierzch kładnie...
Nędzę bieda, biedę nędza
To wstrzymuje, to popędza...
Sunie wysiedleńców rzesza...
Nikt nikogo nie pociesza,
Nikt nie płacze głośno, nie łka...
Każdy, co wziął do węzełka,
Bochen chleba i łachmany,
W krasej chustce malowanej,
Na sękaty kij zatkniętej,
Dzierży na ramieniu, zgięty,
Jakby dźwigał krzyż swój w męce.
I trzymany w drugiej ręce
Kostur niesie poprzód siebie,
Niby świecę na pogrzebie,
A jak topniejące woski,
Kapią łzy milczącej troski.
W tej gromadzie śródpopielnej
Suty kmieć i dziad kościelny
Równi w doli dziś jednakiej:
Bezchałupni i żebraki.
Ci, co jedli chleb i kaszę,
Żują głodne ojczenasze —
Zamiast mleka, miodu pasiek,
Mamlą suchy szept zdrowasiek, —
Mieli chatę i wezgłowie,
Dziś w przydrożnym nocleg rowie
W niedostatku, w poniewierce...
I to tylko czuje serce
Na pociechę, z łaski bożej,
Że nie może już być gorzej.
Rozumieją jeszcze mało.
Co się dzieje, co się stało,
Ledwo wiedzą, co się ścieli...
Była bitwa — więc zgorzeli,
Wszędzie wojna — i żyć nie da,
Było dobrze — a jest bieda...
Próżno klęskom zła ich dowódź.
Grad — to grad, a powódź — powódź.
Takie samo dziś nieszczęście...
Zaciskają jeno pięście,
W głaz się zacinają twardziej:
„Gniecie los, niech gniecie bardziej!
A niech bierze czart rogaty!“ —
Ale szkoda dobrej chaty...
Szkoda sprzętów, szkoda bydła...
Pługi, brony, kosy, widła
Popalone... na nic zbiory...
Zczezły brogi i obory —
Ledwo spoczną gdzieś postojem
Żal ich bierze, żal za swojem.
[ 92 ]
Każdy niesie pod powieką
Skrawek ziemi — gdzieś daleko!
Mały ziemi szmat ma w oczach:
Jakąś strzechę w brzóz warkoczach,
Jakąś studnię na podwórzu,
Jakiś płot w złotawym kurzu,
Jakieś jedno, owo pole,
Gdzie siał sobie ziarno w rolę,
Miał ziemniaki, kukurudzę,
Aż po miedzę, bo tam — cudze...
Myśli, że rad na skraj świata
Szedłby, byle tam swa chata,
Studnia, płot i zagon żyzny,
Byle tam szmat ojcowizny...
Dość postoju! W drogę, człecze!
I znów znojny krok się wlecze,
Znowu ciągnie w dal czereda:
Z biedą nędza, z nędzą bieda,
To po błocie, to po grudzie,
Ludzie w trudzie, w brudzie, w nudzie,
Przez wyboje, przez kałuże,
Raniąc stopy, jedząc kurze.
Nie przestaje ciało łaknąć,
A zaczyna chleba braknąć,
Ząb by chwycił się żelaza...
A za głodem i zaraza!
Pierwszy drobiazg, naprzód dzieci:
Twarze sine, oko świeci,
Zwisłe głowy, wzdęte brzuchy
I padają, niby muchy...
Więc wspólnymi rąk wysiłki
Kopie tłum wzdłuż dróg mogiłki...
Ach, jak dzieci z baśni starej
Siały, zwodząc złe zamiary,
Żwir na drodze pokryjomu,
By powrócić w ślad do domu:
Tak te, iść nie mając siły,
Swym rodzicom zostawiły,
Dla powrotnej jutra doby,
Drogowskazy: własne groby...
A rodzice, kładąc zwłoki
W dół wilgotny, w dół głęboki,
Choć ziem — ziemią, jama — jamą,
Czują, że to nie to samo,
Co mieć swą mogiłę biedną
W dali swej, choć niebo jedno,
Ziemia rodna, rzeki płynne...
Coś jest inne, dziwnie inne!...
I nim ciała w grobach rzucą,
Śnią, czy wrócą, po nic wrócą?
Strzeżcie grobów, świeże darnie!
Bo już pochód falą garnie
Opóźnionych z sobą niesie...
Droga polem — postój w lesie,
Droga lasem — postój w polu,
Ranek w męce, wieczór w bolu,
Dzień jednaki, noc jednaka.
Jaw nędzarza, sen żebraka.
Aż na jednym, zwykłym, zda się,
Takim, jak codzień, popasie,
W czas pochmurny, czczy i ckliwy,
Dziw się zdarza, dziw nad dziwy...
Rozłożyli się obozem,
Ten na wozie, ów pod wozem.
Ktoś gotuje wodę w garku,
Tu na chróstu mdłym ogarku
— Ten na gołą ległszy ziemię,
Inny w kucki — wszystko drzemie..
Niebo, jako niebo w kole,
Pole, jako zwykle pole.
Las, jak las w zmierzch mgłą owiany,
Żadnej od dni długich zmiany,
Jako inne, okolica...
Wtem głos szepnie: „Tu granica,
Polski kres“... i wzdychy biegą...
Wtedy nagle coś strasznego
Stało się!... W tej samej chwili,
Jak gdy życie się przesili,
Płacz ogromny łkaniem dzikiem
Buchnął w niebo jednym rykiem,
Który piersi rwie w kawały,
Piersi twarde, jako skały,
Dusze targa w szmaty na nic.
Szloch bez kresu, jęk bez granic,
Którym stali się w swej piersi
Ojczyznę całą szersi...
Wtedy starce, którzy czuli,
Że śmiertelnej czas koszuli
Bliski, dni ich policzone,
By im wrócić w swoją stronę:
Zogromniali dusz powagą,
Na tę ziemię nagą, nago.
Podniosłością chwili zbladli.
Jak do trumny, wznak się kładli,
Niby biali Święci Pańscy,
Lub bogowie prasłowiańscy —
To surowe, chmurne plemię,
Co za pokarm jadło ziemię —
I w darń sępie palce parli,
By tam umrzeć — i tam marli!
Ci nazajutrz, co szli dalej.
Szli... Los twardy, mus ze stali...
Lecz już inni, już odmienni,
Jacyś tajni i bezdenni,
Niezgadnieni i ogromni...
Każdy wie, na wieki pomni...
Już nie wierzą, że w skraj świata
Szliby, byle tam swa chata,
Bo tam wiatr zapomniał woni
Ich rodzinnej, drogiej błoni,
Która pachnie z wszech najsłodziej
Temu, kto się na niej zrodzi.
Już nie chata jedna, swoja,
Już nie studnia wodopoja.
Już nie własny plot i miedza...
Jest w nich wiedza, wielka wiedza,
Że granicą ziemi miłej
Są ich dusze i dusz siły,
Są ich serca i serc moce,
Te korzenie i owoce,
Te nasiona i te płody
Jej wolności i swobody.
Na ojczystej tam granicy
Zmartwychwstała w tajemnicy
Piersi, która drży bolesna,
Ich Ojczyzna już bezkresna.
Wstała wiara, wskrzesła wola,
Niepożyta, jak ich pola,
Że choć dziś ją musem rzucą,
Jutro wrócą, wierni wrócą...
Już wrócili: w snach ich ścieżka,
Już w Ojczyźnie dusza mieszka.
Choć rozdziela rzeka brzegi,
Mosty łączą je, jak ściegi
I obczyzny smętni goście
Po tęsknoty złotym moście
Idą tłumnie, wielką ławą.
Jawa snem im, a sen jawą:
Marzą drogi między sioły,
Swe dzwonnice i kościoły,
Swoje wzgórza i zagony
Swoją mowę i swe dzwony,
Swe radości i żałoby,
Swe weseła i swe groby,
Baśnie, śpiewy i pamiątki,
Swój obyczaj, strój i świątki
Zdobne w maje i tatarak...
...Ockną się... ich domem barak:
Duża z dranic zbita szopa,
Gdzie tłum ma — chłop obok chłopa,
Baby, dziecka — w tłoku, ścisku —
Wśród wzdychania i utysku —
Tuż na ziemi, bez podłogi,
Stęchłą słomę za barłogi,
Pełno chorób, nędz, zaduchu...
Gdy dla wiewu, dla podmuchu,
Drzwi odewrą, to z za przyzby
W mig wskakuje im do izby
Widok natarczywy: obce,
Cudze pola, cudze kopce...
Człek zamyka oczy... słucha...
Wtedy czasem brzęknie mucha.
Ta milejsza od eolskiej,
Struna letniej ciszy polskiej!
Czasem z grzędy czarnoziemu
Kur zapieje: po naszemu...
Czasem kędyś u załomu
Pies zaszczeka: jak tam w domu...
Zagra świerszcz, to izb wspomnienie..
Oto wszystko: szczęście, mienie,
Które wzięli w świat tułacze,
Szczęście, co po sobie płacze...
Żal, co w piersi tkwił niemotą,
Możną zbudził się tęsknotą!
Wyszli, tracąc ojcowiznę,
Na obczyznę po Ojczyznę,
Choć bezczynni, choć bezsilni,
Jej współtwórcy wiarą pilni,
Jej wolności budownicy
W dusz posadach, w serc stolicy,
W snach nadziei, w snach miłości.
Równy trud ich dla wolności,
Jak tych, co ją krwi rubinem
Zdobywają, miecza czynem!
Równa cześć im i zasługa!
Ich ofiara — ciężka, długa!
Męka ich i łzy — gorące!
O, Wolności! Tyś, jak Słońce,
Co się równym blaskiem pali
Na bagnetu ostrej stali
I w monstrancji u ołtarza, —
W Oceanie i w łyżce cynowej nędzarza...
[ 101 ]
DESZCZ KRWI I OGNIA
[ 103 ]
Deszcz krwi i ognia, Mocy Sprawiedliwej kara,
Porażeniem niszczącem zalał całą ziemię!
Przebrała się bezbrzeżnej cierpliwości miara
I przerosło gór szczyty dzikiej zbrodni brzemię.
Podanaś jest w zagładę za swą złość zelżywą.
I w perzynę obraca cię sądu godzina,
Europo zatwardziała, ty nowa Niniwo!
I wołają piorunów huki: Twoja wina!
Chadzałaś w nieprawości i kłamstwa ozdobie,
Tarzałaś się wśród zbytku i występku łoża,
Urągając niebiosom, zadufana w sobie:
„Mamy Siłę i Złoto! Cóż nam bojaźń boża?“
I msty ulewa spadła z niebios baldachimu
I wzrosły z niej na zgliszczach twej buty wszetecznej
Krwawe kwiaty płomienia, czarne drzewa dymu
I puścił się w morderczy tan miecz obosieczny.
W pustynię zamienione są twe pola płodne,
Miasta z głazu, jak lniane spłonęły namioty,
I pobite poległy twoje pierworodne
I obalony leży w gruzach Cielec Złoty.
[ 104 ]
świat złamany w swej pysze, jak pęd latorostki,
Je czarny chleb rozpaczy, pije wino zgonu
I w dymiącej, zapiekłej krwi brocząc po kostki,
Czuje pierwszy raz w życiu potrzebę Zakonu!
Ludzkość opamiętana, co zda się upiorem
Własnej mocy wczorajszej i widmem okropnem,
Rozdarłszy szaty swoje, grzbiet oblókłszy worem,
Biodra swe przepasuje powrósłem konopnem,
I jako wdowa czarna, źrenice przeciera
I, pokutnemi łzami rosząc chude lice,
Skruszona, grzebie w szarym popiele i zbiera
Strzaskane Dziesięciorga Przykazań Tablice.
[ 105 ]
MIAŁEŚ TY, LUDU
[ 107 ]
Miałeś ty, ludu polski, zawsze opiekunów,
Co, ganiąc cię, że w izbie mieszkasz wraz z chudobą,
Dbali, abyś nie porósł w brud i mech kołtunów
I nawet wyręczyli cię w rządzeniu sobą.
Takież ci to, wbrew tobie, stworzyli wygody
I zaprzątać ci niczem nie dali się inszem,
Jeno byś zadowolon żył, jak twoje trzody
I za bezczynność płacił bezsilności czynszem.
Dziś znów z trzech stron zjechali w gości, by w twym domu
Zaprowadzić ład, który do łask dawnych dodasz,
Jeno ty nie wiesz, czy masz dziękować i komu?
Bo nie ma się u siebie gdzie podziać gospodarz.
Świadczą ci swe najlepsze chęci wśród słów kroci,
Uściski obiecują, jeno, że zbyt ciasno;
Przebaczają ci nawet w swej wielkiej dobroci,
Że zdołałeś oddychać dotąd piersią własną.
Troszczą się o cię, radzą o tobie bez ciebie,
Tak, że ty, lud karmiący, ty, chleba mnożyciel,
Na własnej roli żyjesz o łaskawym chlebie,
Nowy, w chudej nagości poszczący, Jan Chrzciciel.
[ 108 ]
Zaprawdę! Jak on, chadzasz z twardym krzyża znakiem
I ochrzciłeś swą ziemię własnej krwi Jordanem,
Ziemię, co jest dziś cała Gorejącym Krzakiem,
W którym się duch twój zjawić się swym własnym Panem.
A wśród najezdnych rządców kędyż masz Ojczyznę,
Gdy twemi nie są własne, wszem otwarte wrota?
Skurczyła się dziś cała w twego serca bliznę,
Lecz jest wielka, jak dusza twa i twa tęsknota.
O ziemio, pozbawiona siewców i oraczy,
Wtrącona w nędzę ruin, sieroctwa, wdowieństwa!
Chociaż wdziałaś żałobę, lecz nie znasz rozpaczy,
Jeno hart cierpliwego i ufnego męstwa.
Ojczyzno, nawiedzona ogniem i żelazem,
Pośród zgorzeli czarnych, tego mąk ogrojca,
Jesteś tym cudnym młodej kobiety obrazem,
Co w czas głodu swą piersią karmi starca-ojca!
Próg zwęglony wspierasz głowę obolałą,
I na ból błogosławisz swoich synów plemię.
Lecz choć ci wszystko wzięto: wszystko ci zostało,
Gdy nad sobą masz Niebo, a pod sobą Ziemię!
O, ludu, polski! Zbawi cię największa Święta!
Podniesie cię z padołu twej głębokiej troski
Ziemia twoja, bronzowa i mieczem pocięta,
Jak oblicze Najświętszej Panny Częstochowskiej.
[ 109 ]
TRÓJLIŚĆ BRATERSTWA
[ 111 ]
I. ZASŁUGI.
Żeśmy w zbożu pot chłopski spławiali do Gdańska,
W nagrodę nazywano nas spichrzem Europy;
Dziś po nas na pstrym koniu jeździ łaska pańska,
Gdy chcą do własnej gęby coś wziąć polskie chłopy.
Za zasługę liczono nam słowy pięknemi,
Że słońce w niebie Polak ustalił, Kopernik,
Lecz za złe mają, kiedy swój los tu na ziemi
Utwierdzić chce duch polski, własnej doli sternik.
Żeśmy hordom tatarskim nadstawiali karki,
Mianowano nas dumnie Europy przedmurzem,
Lecz ciężkie nam wyrzuty wtłaczają na barki,
Że chcemy swojem własnem owładnąć podwórzem.
Żeśmy Warnę i Wiedeń skrzydlato, pancernie
Krwią znaczyli, chrześciaństwa byliśmy szermierzem,
Lecz poczynamy sobie zdradziecko, niewiernie,
Gdy wydartem z swych skrzydeł chcemy poróść pierzem.
[ 112 ]
Najwierniejszą Kościoła córką Polskę zwano,
Że broniła chrześciaństwa innych od mąk grozy,
Lecz kazano jej zginać posłusznie kolano,
Gdy jej własne chrześciaństwo pętano w powrozy.
Wychwalano i miano nas w wysokiej cenie,
Żeśmy swobodę wyznań dali innowiercom,
Lecz ściągamy naganę na się i zgorszenie,
Gdy chcemy własną wiarę zachować swym sercom.
Budziło poklask huczny, podziw w świecie szczery,
Żeśmy jak lwy walczyli, jak orły-krogulce,
Kędyś na San Domingo lub u Somosierry,
Lecz źle, kiedy to samo czynim w polskiej Wólce.
Za naszą i za waszą wolność z Waszyngtonem
Lana krew polska chwałą purpurową krzyczy,
Lecz gdy za własny zagon broczym żywem łonem,
To krew nasza jest barwy dziwnie buntowniczej.
Żeśmy brali strój obcy, mowę i perukę,
Byliśmy znani jako Północy Francuzi,
Gdyśmy do własnej głowy poszli po naukę,
Wyrósł nam w oczach świata straszny włos meduzi.
Pótyśmy byli mili i naród rycerski,
Póki miano w kieszeni nas w każdej potrzebie,
Kiedy mógł drzeć z nas skórę każdy Imci Ździerski,
Gdyśmy wszystko robili drugim, nie dla siebie.
[ 113 ]
Jeśli ceną, co wasze kupuje uznanie,
Była li słabość nasza potulna i grzeczna,
To pragniem nie zasłużyć sobie odtąd na nic,
I gorsza sława będzie nam bardziej bezpieczna.
Europo, obłudnico stara! Że lubystkiem
Twym wzgardzim. wybacz! Łaski twej doszliśmy granic,
Pozwól, że moc nam własna będzie odtąd wszystkiem
I że twój sąd sprzedajny musimy mieć za nic.
[ 114 ]
II. NAGRODY.
Ten, co mir głosił, ostrząc miecz na progu domu
I ten, co nad głowami pogwizdywał knutem
I ten, co nas usypiał łaską pokryjomu,
Dziś nam posąg wolności kują wspólnem dłutem.
Piękny to posąg, ale z dziwnego kamienia,
Tak czułego, jak rzadko bywać zwykły głazy,
Że gdy mu przydać chcemy własnego ramienia,
Posąg staje się zaraz kamieniem obrazy.
Europa dziś przychodzi w roli dobroczynnej,
By nas wolnością darzyć, jak wszystkie narody,
Jeno Polak w jej oczach jest bezsprzecznie winny,
Że przed nią tejże samej zapragnął swobody.
Europa nas przychodzi szczodrze uszczęśliwić
Wśród potopu krwi naszej i domów zgorzeli,
Lecz, zgorszona, nie może się dosyć nadziwić,
Żeśmy tego samego z własnej woli chcieli.
[ 115 ]
I tak wszyscy nas dzisiaj miłują w Europie
I bardzo zapraszają do wolności barci,
Lecz zanim tam pozwolą stanąć naszej stopie,
Chcą, byśmy im dowiedli, żeśmy tego warci.
Obwieszczają, że każdy lud, naród żyjący
Ma prawo do swobody i swych sił rozwicia
I nie chcą naszej chęci odmówić gorącej,
Lecz każą nam wykazać wpierw prawo do życia.
Ujawnili nam serce swe bratnie i bliźnie,
Przygniecionym niewoli i nieszczęścia bryłą,
I dają taką wolność, by w naszej ojczyznie
Oprócz nas wszystkim innym wszystko wolno było.
Mieliśmy dotąd długo z ich bratniego daru
Całą wolność cierpienia wszystkiego, co boli,
Dzisiaj nam rozszerzają ten dar do nadmiaru,
Dając wolność działania po ich własnej woli.
Skądże w nich to szlachetne swobody rycerstwo,
Że chorągwią wolności taki czynią łopot,
Że tak w sercu ich dla nas wezbrało braterstwo?
Bo nieustannie z nami ciężki mają kłopot.
Ongiś nam snów wzbroniono, „point de rêveries“,
I zbudziły się z marzeń śniące pokolenia...
A gdy dziś Polska pragnie jawą żyć i żyje,
Dają nam „wieczne dziadów i ojców marzenia!“
[ 116 ]
I daliby nam wszystko, wolność i swobodę
I z rąk spętanych zdjęliby twarde żeleźce,
Jeno zamiar ten trafia na wielką przeszkodę,
Bo trzebaby na ziemi dać nam zająć miejsce.
I daliby nam wszystko, swobodę, swawolę,
Każdy, co za rzecznika nam jest i doradcę,
Wygrzebałby myśl zbawczą w zmarszczach na swem czole,
Byleśmy się zgodzili mieć tę wolność w klatce.
W darze posąg wolności kują nam swem dłutem
Druhy: ten, co usypiał łaską pokryjomu
I ten, co nad głowami pogwizdywał knutem
I ten, co mir siał, ostrząc miecz na progu domu.
Zamiast kajdan żelaznych, na ręce i stopy
Włożyć nam chcą jedwabne: choćby pasy słuckie!
Ach stokroć łatwiej kartę przemienić Europy,
Niźli w duszy zaborczej dzikie zwierzę ludzkie.
[ 117 ]
III. W CZTERY OCZY.
Potępiacie nas, stawiąc po kozłów lewicy,
Że braterstwo narodów — obłudni, nieszczerzy —
Sprzedajemy za podłą misę soczewicy...
Lecz dość, gdy serce nasze w waszą szczerość wierzy.
I naród mój dziękuje wam, o, możne ludy,
Żeście go czczo nie zbyły pustą obiecanką,
Lecz dlań podejmujecie starania i trudy,
Zaszczycając go czasem w swych obradach wzmianką.
I naród mój, o, ludy, dziękuje wam wielce,
Iż mu losem zdarzyło się w dziejów pochodzie,
Że dla męczeństwa swego, w te smutku popielce,
Znów na chwilę na ustach jest waszych i w modzie.
I naród mój, o, ludy, dziękuje wam jeszcze,
Iż przebacza mu prawie pobłażliwość wasza,
Że, jak czuł, tak w swem sercu czuje życia dreszcze
I za tę samowolę swą was nie przeprasza.
[ 118 ]
I naród mój dziękuje wam, że kiedy w walce
Czynicie hasłem prawo wszystkich do istnienia,
Niemal wyrozumiale patrzycie przez palce,
Że jednak bez waszego istniał pozwolenia.
O, bo to bardzo wiele, że w swej zapowiedzi
Sto lat mąk naszych zatrzeć pragniecie bez śladów
I że skłonniście nawet, wy, nasi sąsiedzi,
Wstawić się dziś za nami u... naszych sąsiadów.
O, bo to bardzo dużo, to niezwykle dużo,
Że uznajecie krzywdą naszych ziem rozbiory.
Lecz choć chęci naprawy jej dobrze nam wróżą,
Nigdy znaleźć sposobnej nie możecie pory.
To aż nazbyt, że chcecie bezinteresownie
Dla idei wolności dobyć nas z ucisku,
Jeno w tem trudność, czego żal wam niewymownie,
Że zgoła byście swego nie mieli w tem zysku.
Wśród szlachetności waszej pięknego popędu
Wszystko uczynić dla nas pragnie wasza siła,
Jeśli Polska poprawi się z dawnego błędu,
A błędem tym największym jest, że Polską była.
Choć trzykroć jej sprawialiście gorzkie pogrzeby,
Dzisiaj żyje w nas dla niej życzliwość stateczna
I chcecie zaspokoić jej słuszne potrzeby,
Jeno wedle was wolność jest dla niej zbyteczna.
[ 119 ]
Wspaniałomyślne wasze przyznaje sumienie,
Że nie wszystko w porządku było dawną dobą
I głosicie wzajemnych dziś win przebaczenie,
Lecz winą Polski, że chce żyć i zostać sobą.
Chcecie, by taką stała się, jak być powinna,
A powinna już dawno nie istnieć na świecie,
Jeśli chce być odrębna i od innych inna,
Taką, jak my ją chcemy, a nie jak wy chcecie.
Orędownicy nasi, sojusznicy bratni,
Ziemię naszą, żyjącą dziś o suchym chlebie,
Wszyscy wybawić chcecie z czarnych nieszczęść matni,
Ratując ją nie dla nas, lecz każdy dla siebie.
Więc dziękuje wam naród mój, wieczysty uczeń,
Że przez was wyrzeczenie poznał i zaparcie,
Bo używa ich dzisiaj dla ważnych poruczeń,
Które czerpie w swej woli, przeciw wam otwarcie.
I oto gdy nieszczerość żadna go nie plami,
Wzrok wasz patrzy nań gniewnie i krzywo się boczy...
Lecz to wszystko zostanie przecie między nami,
Przecie mówimy z sobą jeno w cztery oczy.
[ 121 ]
NIE NAM ROZPACZ...
[ 123 ]
Nie nam rozpacz i drżące o nasz los zwątpienie!
Bo ten przez wiek wykuty w tak twardym granicie.
Przez wszystkie wrogie miecze, że samo istnienie
Naszemu trwaniu dziwi się i samo życie!
W te głębie, gdzie twój twardy, narodzie, tkwi korzeń,
Trzymając serce ziemi swych oplotów szponą.
Nigdy dreszcz klęsk nie doszedł, ni wichry zatrwożeń,
Co w górze twą królewską zachwiały koroną.
Komu, jeśli nie tobie, Polsko, zwać się Troją,
Coś jest troją rozdarciem, lecz w znoju twym świadek,
Że na piersi swej dotąd lśnisz Hektora zbroją,
Bo obroniłaś siebie, przeżywszy upadek.
Możesz, narodzie, pewny być jeno, spokojny,
Skoro przetrwałeś wszystkie najstraszniejsze próby.
Nie zawisłeś od trafów i przypadków wojny,
Ni od tego, czy świat cię weźmie w swe rachuby.
W żagle twej łodzi zadmie wiatr i pchnie twe stery,
Lecz nie z Wiednia, Berlina, ani Piotrogrodu.
Stamtąd szły, komu trzeba, krzyże i ordery...
Masz własny krzyż i stamtąd nie doznasz zawodu.
Tym cudem, co się spełniał codzień nad twą niwą,
Była wiara w swe trwanie bez pomocy cudu,
A krynicą, gdzieś czerpał wodą wiary żywą.
Jest twe ciało lejące pot ducha i trudu.
Jeśli kto, to ty dałeś niezłomne świadectwo,
Że na duchu pisane są życia wyroki,
Że nic siła przed prawem i nic knuta śledztwo!
Wszystkiem: prac niski pokłon i lot dusz wysoki!
Jeśli kto, to od dziejów ty wziąłeś porękę,
Że podjęli Syzyfów trud ciemiężyciele
I żyźnią twoją glebę, siejąc w nią twą mękę!
Ranami wypisali to na twojem ciele.
To twoje Pismo Święte! Na tym dokumencie,
Którym przed całym światem od wieka się chwalisz,
Masz takie niewątpliwe, stwierdzone pieczęcie,
Jak Praga, Kroże, Września i najświeższy Kalisz.
Nic nie weźmie nam tego, co nas mocą czyni,
Bo pojął każdy polski już wróbel i trznadel
Naukę, którą daje noc, więzień mistrzyni,
W pukanych abecadłach więziennych cytadel.
Nic cię nie zmoże, gdy cię nie zmógł las szubienic,
Na które świat zamykał źrenicę posłuszną.
Dziś gdy na nas obłudnie uchyla okienic,
To przeto, że od własnych zbrodni mu zbyt duszno.
[ 125 ]
I nie będzie niezwykłe nam, gdy dni ubiegą,
A wolność nam odsuną chytrze dzieje zwłoczne.
Wszak poczynać nie będziem zgoła nic nowego,
Lecz po staremu rzekniem: jeszcze nie odpocznę.
Pilno nam wieńczyć wolność, lecz nie nazbyt spieszno,
Gdy u podstaw potrzebne jeszcze dłonie obie,
Gdy jeszcze podwalinę nam wzmocnić podstrzeszną,
Gdy zawdzięczać musimy wszystko samym sobie.
Nie waśnie krzywdzicieli nas zbawią przebiegle,
Ni kwas cudzy nam stanie do chleba za drożdże.
Do hartu cios nam każdy dorzuca swą cegłę,
A piorun, co w nas bije, dodaje: „Przygwożdżę!“
[ 127 ]
OTO TWA PIEŚŃ!
[ 129 ]
Jakże jest nieszczęśliwy, który się urodził
Już nieszczęśliwym, pastwą losu-kata!
Ty, któremu czas wiosny odrodzeniem wschodził
W listopadowe dnie, kiedy niemocą
Jesień umiera! Ty, z czterech stron świata
Otoczon wrogą, zabójczą Północą,
Która zaciska wokół ciebie cicśń
Narodzie, oto twa pieśń!
Pominęły cię dzieje.
Dzikiem, obłędnem rozpętaniem szału
Pchnięte w oślepłych wydarzeń koleje,
Które się toczą bez twego udziału,
Gdzie zysku szuka podłość, gwałt i kłan
Sztuką niecnego oręża
I tchórz chytrością zwycięża...
Wiedz! Jesteś sam,
W bezbrzeżu świata sam na ziemi bryle,
Wrogiem osaczon zewsząd, w każdej dobie,
Oparty jeno na swej własnej sile,
O swoją własną kość
I o swój własny miąższ,
Sam sobie wszystko i sam sobie dość,
Codzień i wciąż.
[ 130 ]
Pominął ciebie czas
I tem odznaczył
Samotną godność w nas,
Że nas zahaczył.
Nie będziesz obdarzony!
Masz własną krew wśród żył,
Masz własny w mięśniach trud,
Masz w pocie własnym plony..
Pośród gry mętnych i nikczemnych sił.
Kędy nie dano walczyć prawem męstwem,
Gdzie prym wygraną jest, a nie zwycięstwem,
Kędy szczęśliwy kości rzut
Rozstrzyga o wolności szacie,
Słusznie nie było miejsca dla cię!
Nic me otrzymasz trafem.
Przypadek zbawczym nie będzieć Serafem,
Ni owcą, by z niej runo złote strzyc...
Dar najgodniejszy w grze tej wziąłeś: Nic!
Przypadkiem gardź!
Nie będziesz przezeń obdarzony,
Ni tem, co padnie ci z drapieżnych starć,
W których szaleją o krwawy łup trony
Pośród krwi morza, grabieży, pożaru,
Wdziawszy przyłbice, a zrzuciwszy maski.
Wolności nie otrzymasz z daru,
Ani ją weźmiesz z losu łaski
W ufnej w sąsiedzką pomoc wierze...
Wolności nie dostaje się, wolność się bierze!
Przypadek nie jest tobie przyjacielem.
Przypadkiem gardź, a swym zawładnij celem!
Kłos trzeba ziarnem siać,
By potem żąć.
Wolności nikt nie może tobie dać,
Ty sam ją musisz sobie wziąć.
Nie pociechą ci będzie, którą dadzą ludy,
Lecz podjęciem wysiłku i trudu nad trudy!
Nie wezgłowiem zacisznem, lecz niebezpieczeństwem,
Nie jałmużną, lecz trwałem i samotnem męstwem,
Nie łaską, lecz zdobyczą wydartą z rąk doli,
Nie z trafu, ale z męskiej, twardej, długiej woli.
Stoisz na prochach własnej nędzy i słabości
I na ruinach siebie, na nieszczęściu swojem.
Uczyń swą boleść paszą swej wielkości,
Powróz swej nędzy — silnym biódr zawojem;
Uczyń swą klęskę swych żarów paliwem,
Słabość swą swojej potęgi wyzywem;
Uczyń swym hartem, co jest twą żałobą,
Zwyciężaj siebie, by zawładnąć sobą;
Sam siebie podnieś na swe własne bary,
Bo podjąć musisz najcięższe ciężary,
Bo podjąć musisz najtwardsze brzemiona,
Los własny wykuć w głębi swego łona!
Los cię odznacza, byś był twórcą siebie,
Co moc buduje swą, gdy słabość grzebie.
Kamień nieszczęścia, co ci legł na drodze,
Niech za podstawę posłuży twej nodze,
Jak był wezgłowiem dotąd dla twej głowy.
W plan go olbrzymiej twej wciągnij budowy,
Uczyń go progiem na zgliszczu popielnym,
Przyszłego domu kamieniem węgielnym.
Jesteś w świecie sam jeden, odarty i nagi,
Na wirchach, gdzie li chmury i wichrowe szumy.
Być synem twym, to dzieło najwyższej odwagi,
To górny czyn wybranej, nieugiętej dumy!
Będziesz hartowny, surowy i twardy,
Gotów na wszystkie grozy i hazardy,
W bystrem władaniu wszystkich zmysłów pięciu,
Wzrokiem i słuchem i sercem potrójny,
Walecznie na straży i wieczyście czujny,
Jak orzeł skalny!
Za każdą chwilę swą odpowiedzialny,
W stałem niebezpieczeństwie, w wysiłku, w napięciu,
Namiętny, powściągliwy, skupiony, tajemny,
Wiecznie podziemny i wiecznie nadziemny,
W oczekiwaniu ciągiem błyskawic i gromu
Karnie posłuszny sobie i nikomu,
Niczem na ziemi niezabezpieczony,
Bez poręki pomocy i cudzej obrony!
Otocz się wkrąg powietrzem walki heroicznem,
Mięśnie swe pogotowiem nasyć błyskawicznem,
W którem na czujnej warcie nigdy nie zadrzemicsz.
Wola twa niech się zowie: młot, oskard i topór,
Myśl twa niech zna li miana: pług, socha i lemiesz,
Uczuciem twem niech będzie wieczny, twardy opór!
Przeciwstawiaj się wciąż, bez wytchnienia!
Każdą chwilą swojego istnienia,
Każdem uczuciem, co jest w tobie siłą,
Każdą swą myślą, co jest w tobie mocą!
Przeciwstawiaj się swojej przeszłości mogiłą
I tęsknotą przyszłości, którą sny twe złocą!
Przeciwstawiaj się hardo, namiętnie, zuchwale,
Oko w oko ciemnemu losowi czy skale,
Naporowi odporem, piersi piersią nagą,
Niewierze swoją wiarę, lękowi odwagą,
Ospałości porywem, ciągle, nieznużenie!
Największy dar ci dano: Niezadowolenie!
Niechaj nie będzie doby, dnia, ani godziny,
Coby nie była w tobie potężnym sprzeciwem,
Bo wtedy już twe serce nie byłoby żywem,
Bo wtedy z życia twego już trup byłby siny!
Kogo błogość spoczynku usidla powabnie,
Ten jest wybrańcem klęski i biada mu, biada!
Bo gdzie moc przeciwności nie czuje, tam słabnie!
Gdzie oporu nie czuje ramię, tam nie włada!
Wtedy nie znałeś wrogów, ni wrogości srogiej,
Kiedy i sił nie miałeś! Szukaj, znajduj wrogi!
[ 134 ]
Tak żyj! i w takiej kochaj się wolności!
W niej dobrowolne swe uwielbiaj prawo!
Bo wolność nie jest ulgą, lecz trudem Wielkości!
Bo wolność nie jest wygodą, lecz Sławą!
Upij się tęgą mocą tego wina!
Żyj z Sławą w wiecznej gonitwie przegończej!
Bo wolność wiecznie się jeno zaczyna,
Bo droga w szczyty nigdy się nie kończy!
Bądź sławny, wielki, wolny! Ty, coś się urodził
Już nieszczęśliwym, pastwą losu-kata!
Ty, któremu czas wiosny odrodzeniem wschodził
W listopadowe dni, kiedy niemocą
Jesień umiera! Ty z czterech stron świata
Otoczon wrogą zabójczą Północą,
Która zaciska wkoło ciebie cieśń,
Narodzie, oto twa pieśń!
[ 135 ]
APOKALIPSA ŻYJE!
[ 137 ]
Apokalipsa żyje! Nad głuchym Patmosem
Widziane Objawienie twe iści się, Janie!
Bijcie we wszystkie dzwony, krzyczcie wielkim głosem
Niechaj echo napełni przestwór i otchłanie!
Cała ziemia się pali! Los zmaga się z losem
I sierp zapalczywości tnie wszystko pokosem!
Godzina każda zdarzeń największych śle posła,
Wieść każda niesłychane przynosi orędzie!
Chwila nad samą siebie w bezmiary wyrosła!
Ludzie pługa i brony, rzućcie prac narzędzie,
Ludzie młota i kielni, ciśnijcie rzemiosła,
Gdy nawet Przeznaczeniu wypadły z rąk wiosła!
Gwiazdy pocisków lecą z nieb w krwawej pożodze,
Trzęsienie ziemi z posad wzrusza wszystkie lądy,
Pioruny stali miażdżą cokolwiek na drodze,
Gradobicie kul sprawia bezlitosne sądy,
Mury miast się zachwiały, w gruz walą się w trwodze
I teraźniejszość w mękach woła: Przyszłość rodzę!
Ludy przeciwko ludom, przeciw krajom kraje
Powstały, idąc na się, jak potworne ściany!
Zaludniły się mordem drogi i rozstaje,
Zieją zabójczym ogniem spiżowe wulkany,
Śmierć na polach okropne zbiera urodzaje
I Przyszłość z łona czasów woła: Zmartwychwstaję!
Apokalipsa żyje! Chwila grozy, jakiej
Nie widział świat i ledwo przeczuł szał proroczy!
Niesamowite z dawna wróżyły ją znaki:
Jak dziwne krzyże pośród błękitów przezroczy,
Zjawiające się nagle powietrznymi szlaki,
Tajemne samoloty, zło wieszczące ptaki.
Na czterech węgłach ziemi, w cztery świata strony,
Na gniewu dzień, z mosiężnych gardeł ryczą trąby!
Szczelinami głęboko rozpękły zagony,
Otwarły się przekopów czarne katakomby
I wyszły z nich śmiertelne, podziemne Plutony,
Nieboszczyki jutrzejsze, siejące dziś zgony.
Znamiona Czterech Zwierząt, Pismem z dawnowiecza
Przekazane, złączonym ukazali splotem
Męże zbrojni: Człek każdy, bowiem twarz człowiecza,
Lew siłą. Wół wytrwaniem i Orzeł polotem...
Jak Księgę, co pieczęci siedm ją zabezpiecza,
Serca swe otwierają wzajem kluczem miecza!
Pośród skłonów płonących, niczem kłąb kądzieli —
Jakby hufiec upiornie błyszczących szkieletów
Porwał się i wzniósł w górę las trupich piszczeli:
Ruszył się obóz w kozły złożonych bagnetów
I pokrajał, poszarpał żelazem, co dzieli,
Potargał ziemię, jako kartę Ewangelji.
[ 139 ]
Wytężcie słuch, gościńce i sioła i miasta!
Kto uszy ku słuchaniu ma, niech słucha czujnie!
Choć pada mąż, choć płacze dziecię i niewiasta,
Jednoczy się w zbudzeniu, co spało potrójnie!
Padła na zagon żyzna czarnej krwi omasta,
I ziemia cięta stalą przez cięcia się zrasta!
Czuj! Pragnij! Wierz! W straszliwych ognia błyskawicach
Oczyszcza się los nowy! Czas przyszedł, jak złodziej
I fałszywe bałwany burzy na granicach
I rzeczy coraz większych co chwila się spodziej!
Zdumienie w wszystkich ludzkich przegląda się licach,
Że historja, Historja chodzi po ulicach!
O czem śniono, marzono, by dożyły wnuki,
Co aż niepodobieństwem nam dożyć się zdało,
Co było, jak tęsknoty widmo, żywe, póki
Śni się, lecz jawa wątpi, by oblokło ciało:
Dzisiaj, pomiędzy dymy i grzmiącymi huki,
Naocznie, dotykalnie zamieszkuje bruki!
Dla upojenia chwili tej, Jutrem ciężarnej,
Sto lat oczekiwania nie było za długo!
Żaden ból wycierpiany nie był za ofiarny
I dostateczną żaden trud nie był zasługą,
W tej dobie naprężonej, gorącej i parnej,
Gdy Wolność więź rozsadza, bucha w słup pożarny!
[ 140 ]
Piekło: ruiny, zgorzel, dym, huk, krwawe jatki!
Na ziemię spadły dzikie, siedmiorakie plagi!
Miecz rozcina dziś węzeł wiekowej zagadki!
Na niebie zawieszone są dziejowe wagi!
Prześcigają się w pędzie zdyszanym wypadki
I my tej przejedynej chwili żywe świadki!
Sprawiedliwość podaje nam w zwycięskim kasku
Zbawienie! Krzyże nasze zamienia w kotwice!
Alleluja! — raz poraź bije grom wśród trzasku!
Amen! — w łoskotach echa huczą błyskawice!
Słowo „Już!“ nie do wiary, w nieprzeczutym blasku
Dzwoni, jak tryumfalny huragan oklasku!
[ 141 ]
ODWILŻ
[ 143 ]
Topnieją lody!
Po wojennej, trzeciej
Zimie, mroźnymi najostrzejszej chłody,
Tak nieskończenie ciężkiej, twardej, długiej,
Odwilż się wieści, wraz z wiatrem, co leci
Z Półkuli Drugiej!
Lody topnieją,
Po trzeciej, wojennej
Zimie, wraz z wskrzesłą Wolności nadzieją,
Co ku Lądowi Staremu przylata
Z za mórz dalekich, jak ptak przedwiosenny,
Z Nowego Świata!
Odwilż zawiewa,
Najdroższy z zwiastunów:
Odżyjcie, łany i rzeki i drzewa!
Taje na skrzepłych pól i łąk kobiercach,
Które czernieją z pod śnieżnych całunów
I — taje w sercach!
Przedziwna chwila!
Luty ucisk grudnia
Lżeje! Świat cały zmienia się, przesila,
Tchnie z wszech stron naraz prąd rzeźwiącej mocy.
Wieje z Zachodu, Wschodu, od Południa
I od Północy!
[ 144 ]
Jednak, choć pora,
Nierychło przybywa
Wiosna, jak gdyby jawić się nieskora.
Zda się, nie śpieszy, ociąga się, czeka,
Ona, tak zawsze prędka, niecierpliwa,
Spóźnia się, zwleka.
Czemuż się waha?
Rzekłbyś, że, o dziwy!
Pierwszy raz siebie boi się i stracha:
Jakby litosną bardziej była zima
I miłościwszym mróz srogi, co niwy
Pod śniegiem trzyma.
Pocóż odkryje
W nagości ohydnej.
Na czego widok serce w piersi wyje?
Zniszczone pola, zgliszcza chat, zgorzele,
Nędzę, co wzięły ją w pochów niewidny
Przeczyste biele...
Pocóż odsłoni
To, co kryją śniegi?
Szczęty dział, wozów, ścierwo padłych koni,
Żołnierskie ciała, całe z jednej rany,
Złożone rzędem przy sobie w szeregi,
W śmierci organy.
Wiosno! Okropne
Są twe oziminy,
Widne przez ciemnych pól łachy roztopne:
Strzaskane bronie, zagłodzone wioski,
Gnijące zwłoki, zwęglone ruiny!
Toż twe pierwiosnki?
A ci pod ziemią,
— Dzisiaj proch popielny, —
Co zapomniani, bezimienni drzemią!
Trawy są, jak ich spojrzenia z pod darni,
Perlista rosa, jak ich pot śmiertelny,
Lany w męczarni.
Czyż się nie zdaje,
Że są pełne duchów
Podziemnych — pola te, drogi, rozstaje?
O, straszne trupów bezsennych czuwanie
Pchie napiętych podsłuchów, nasłuchów:
Czyli się stanie!?
Czyli się stanie!
Za ich ból i męki,
Za ich ofiary, katusze, konanie!
Wiosno, co lękasz się swego widoku!
Wiosno, czy w tobie, czyli w nas te lęki?
Powściągnij kroku!
Z Zachodu, z Wschodu,
Z Południa, z Północy,
Z odwilżą, która rozkuwa więź lodu,
Przylata zbawcza Nowina Wolności,
Której od wieku czekali prorocy
I sercem prości.
[ 146 ]
A radość nasza
Jakże dziwnie cicha!
Choć przyrzeczona nam wolności czasza,
Milczenie bierze ją z dłoni sąsiada,
Jakby się bano, że gdzieś zdrada czyha,
Że czyha zdrada!
Zda się tęsknota
W zalęklym odporze
Nie śmie wejść w tajne obietnicy wrota!
Choć posłyszała nas wolnym narodem,
Nadzieja lęka się siebie, że może
Stać się zawodem!
Bo z nizin, z dołu
Czy słyszycie gwary?
Pomruk szemrania z sykaniem pospołu...
Jakieś dwuznaczne i wykrętne wargi
O dech swobody zaczynają swary,
Wzniecają targi.
Szepty rozliczne
Uprzejmej obłudy
Wieść przeżuwają w słowa połowiczne!
O, gniewie święty piorun w ustach zbudź mi,
Na tych, co braćmi chcą nam być, choć wprzódy
Nie chcą być ludźmi!
W serc naszych wiosnę,
Srogą zimy paszczą
Na kwiaty młodej wolności radosne
Zieją i mrozem lodowatym ziębią
Ci, którzy lewą ręką miękko głaszczą,
Gdy prawą gnębią!
I gdy w godzinie,
Co cud chce zogromnieć,
Dusza zapragnęłaby w czuciu i w czynie
Z życiem pogodzić się, z win je rozgrzeszyć,
Wszystkim przebaczyć, wszystkich krzywd zapomnieć,
Z ludy się zrzeszyć;
Gdyby się chciało
Pierś na świat rozszerzyć,
Do serca ziemię tę przycisnąć całą
I dziękczynienia hymn w niebiosa śpiewać;
Ach! musieć wątpić, nic ufać, nie wierzyć
I podejrzewać!
Kiedyż w nas, Słońce,
W upojnym zachwycie
Wyzwolisz szczęsnych łez źródła gorące
Z pod srogich lodów, byśmy na swej glebie
Pobłogosławić wreszcie mogli życie,
Los, świat i siebie!
[ 149 ]
PRZEŁOM
[ 151 ]
Urodziły się te dziwy Bóg wie skąd!
Było już źle okropnie, ponad miarę!
Rozpacz Boga wzywała przed sąd,
Co zdał się głuchy na ból i ofiarę!
I walą się gmachy, które stawiały wieki
I powstają gmachy, które wieki burzyły!
Podnoszą się z bezwładu kaleki,
Chodzą własnemi siły!
Padają w proch tronami wywyższeni
I podźwignięci są niewolni i niscy!
Zło przegniło u własnych korzeni!
Rzecz się stała większa, niż my wszyscy!
Przesilają się wieki w jednej godzinie!
Rosną zdarzenia ludzkiej nieznane pamięci!
Tyranja ginie!
Wolność swój tryumf święci!
Przyszły na świat potworne burze i wichrzyce,
Urodzone w dusz najtajniejszej otchłani!
Z podziemnych mroków ukazują lice
Olbrzymowie nowi i nieznani!
[ 152 ]
Zadrżały zbudowane na twardej opoce
Gwałt, bezprawie, obłuda, dwulicość!
Stulecia zgromadziły swe wszystkie przemoce,
Aby wykazać ich podłość i nicość!
Przetarto nam oczy krwi rosą.
Zadzwoniono nam spiżem na jutrznię!
Zwyciężają Łazarze nago i boso,
Jak trzciny pokłoniły im nią wrogie włócznie!
Na wolność dzwonią w całym świecie!
Staje się rzecz przez nikogo nie śniona!
Osty polne rodzą róży kwiecie,
Krzak cierniowy rodzi winne grona!
Zwycięża Duch bez działa i karabinu!
Gnębiciele idą gnębionych oswobodzić!
I to jest klątwa złego czynu,
Że musi dzisiaj dobro rodzić!
Dopełniła się czasów cierpliwość!
Krew i ogień wrzody ziemi leczą!
Przemówiła głośno Sprawiedliwość!
Uciśnionym Bóg śpieszy z odsieczą!
[ 153 ]
GNIEW SPRAWIEDLIWY
[ 155 ]
I.
Gniew, który wstrząsnął krwawy tron Białego Cara,
Wyrok swój przeciw niemu zwrócił, jak miecz srogi!
Na głowach miast zakwitły czerwone pożogi
I w dłoni Buntu pieni się Wolności czara.
Anioły oszalałe, z krzykiem, z dzwonów trwogi
Wylatują i spełnia się sąd wieków: kara!
Po stuletnim letargu budzi się Ofiara,
Krwią ulice rumienią się i domów progi.
Idą Cyklopy pracy, którym Tłum na imię,
Czynić czarnemi dłońmi swe dzieło olbrzymie,
Parną krwią ociekają ich ściśnięte pieścić.
Rzucili, co kochają i z niemą rozpaczą
Nad bezlitością własnych rąk w sercu swem płaczą,
Ginac, jakby im nigdy nie śniło się szczęście.
[ 156 ]
II.
O, bracie robotniku, z młotem i w fartuchu!
Wulkanem są warsztaty i kopalnie ciemne.
Gniotące jarzmo pracy i złoto nikczemne
Brzemieniem na twej myśli leżały i duchu.
Lecz dusza twa u słońca była na podsłuchu
I zaraźliwe światło wniosła w twe podziemne
Nory i rozpętała twe dłonie najemne...
Zbledli, którzy trzymali ciebie na łańcuchu!
Ramię swoje, nabrzmiałe siłą w żarach hucisk,
Wznieś i sądź krwi wyrokiem niewolę i ucisk
I tych, co gnuśność swoją tuczyli twym potem.
Za dłoń chwytają ciebie i uściskiem bratnim
Zwą uścisk ten. Wiedz! Dzierżą ją skurczem ostatnim
Strachu, widząc, że groźnym uzbrojona młotem!
[ 157 ]
III.
Jak Mojżesz za ognistym światła idąc słupem,
Grozisz wzniesioną dłonią ciemności potędze,
Siejąc wkoło sieroctwa i wdowieństwa nędzę
I bruki miast okropnym zaścielając trupem.
A śmierć w swej zaczajonej, podstępnej włóczędze
Odchodzi z codzień nowym, ciągle świeżym łupem.
Jakże potwornym pochód swój płacisz okupem,
Który Los w przeznaczenia czarnej pisze księdze.
O, gorzkie, opłakane, niecofnione żniwo!
Jak straszne soki poją grozę sprawiedliwą!
Krwawem winem nasiąka twa czerwona chusta!
Ale wołałeś: Wolność! I gdy w Przyszłość Nową
Łódź nas powiezie, będzieć to najświętsze słowo,
Jak złoty obol, kładzion umarłemu w usta.
[ 159 ]
JAK POLSKA PRZETRWAŁA
[ 161 ]
I po wszystkiem, co na Polską ziemię
Spadło, aby wytracić jej plemię,
Przyszedł wreszcie docisk ostateczny.
Na kraj niegdyś pszeniczny i mleczny,
Straszną wojną, co morzy i niszczy,
Zamieniony w cmentarz i stos zgliszczy,
Przyszła, zda się, zguba niezawodna
I źle było już nazbyt, aż do dna.
Kłąb chmur w niebie darły hukiem działa,
A na ziemi kule rwały ciała.
I w tej Polsce z żywych wyludnionej,
Zaludnionej przez groby i zgony,
Po dopustach wysiedleń i branki,
Od wieczorów smutniejsze poranki
Dzień wszczynały, co, choć lśni, nie świeci
Tłumom kobiet i starców i dzieci:
Bo nie było nadziei już z nieba,
A na ziemi brakło ustom chleba
I do nędzy skupionej w chałupie
Jęło wglądać widmo głodu trupie.
Pośród czarnej klęski i rozgromu
Wziąć do pracy nie było się komu,
Wieść pług w pole leżące odłogiem,
Chyba psem się położyć pod progiem
I z wyrzutem wznosząc w niebo lica,
Zdychać, wyjąc, jak pies do księżyca.
Nigdzie po wsiach chudoby do orki,
Z siewnych ziaren wypróżniono worki
Aż i wróble uciekły z poddaszy.
Li całunki zostały Judaszy,
Które kładła obłudy dwulicość.
Śmierć została jedynie i nicość,
Nie zostały, by opłakać zgony,
Nawet zdjęte, zabrane precz dzwony.
I wśród nocy niedoli i męki
Jeno głuche wodziły się jęki
Nad sklecone ze szczątków chat szatry,
Usłyszały ten jęk polne wiatry,
Przykucnięte i skupione w słuchu
Na rozwirzchu kędyś i wydmuchu,
Przyciszone w przylgach i zaczajach,
Po manowcach, pustkach i rozstajach.
I pytały zbiegając się w tłumie:
„Któż to od nas smutniej płakać umie?
Któż to nas chce prześcignąć westchnieniem,
Które wstrząśniem skałą, nie sumieniem,
Wykarmione rzek i lasów płaczem?
Poczem jęczą tak i łkają za czem?
Za swobodą lud ten tęskni, szlocha?
Któż ją bardziej, niż my, wichry, kocha,
Co się nigdy do pęta nie nagną?
Rozumiemy, jak bardzo jej pragną!
Lecz gdzież męże ich? Gdzie ich zastępy?
Ich pułkami jedynymi — sępy.
Co im dziobem skrwawione rwą ciała...
Gdzież bagnety ich, gdzie są ich działa?
Damyż zginąć im, umrzeć w niemocy,
My, swobodni wiatrowie wysocy,
Cośmy spali, po pląsach i tanach,
Na ich sianych miękkiem zbożem łanach?
Cośmy z dum ich zgonów i narodzeń
Nauczyli się długich zawodzeń,
A wśród ciepłej, wonnej nocy letniej,
Tęsknych kwileń ich gęśli i fletni?“
I rozbiegły się w nocnej ciemności
Wiatry pełne trwogi i litości,
By ratunku szukać i wspomogi.
Na gościńce pognały i drogi,
Na rozstaje i błędne bezdroże,
Kędy stoją wszędy Męki Boże:
Chrystusowie na krzyżach skrwawieni
W męce cierni, gwoździ i ościeni,
Chcąc, w rozwarte na dwa świata końce
Ręce, ująć tę ziem, — jej obrońce,
Jej obrońce jedyni, niemylni,
Lecz ćwiekami przybici bezsilni,
Dziś jedyni męże tej ziemicy,
Męczennikom bratni Męczennicy.
Czy od jęków krainy tej całej?
Czy od wichrów? — bo bardzo spróchniały
I mchy pleśnią zieloną je zjadły —
Krzyże drgnęły... I gwoździe wypadły
Z nóg i ramion rozbitych bez siły...
I pnie krzyżów się nisko skłoniły,
A z każdego pod cierniem korony,
Zstąpił cicho jeden Umęczony
I podnosząc udręczone czoło,
Z wielkim smutkiem rozzierał się wkoło...
I w pomioków północnych żałobie
Z wszech stron Polski jęli iść ku sobie
Chrystusowie z przeciwnych oddali.
Aż się razem zeszli i zebrali
W pustem polu, pod najlichszą wioską
I tak z sobą radzić jęli z troską:
„Jakże lud ten podoła swej męce,
Gdy robocze zabrano mu ręce?
Maż ten wielki żywiciel narodu
W Zmartwychwstania czas umierać z głodu?
Los im Jutro ich krwią się przesili.
Winy ojców swoich odkupili,
Wierni świętej swej wiary potędze
W czujnem sercu, w mowie i w siermiędze.
W prześladowań godzinach nie bladli,
Lecz na piersiach znaki krzyża kładli,
Czyli przyszły uciski czy rugi:
Oto wieczne ich Krzyże Zasługi!
Gdy świat szalał w nieprawości pysze,
Mieli w sobie prostotę i ciszę.
Bojaźń Bożą żywili w swem łonie
W przykazaniach żyjąc i w Zakonie,
Te pokorne i cierpliwe chłopy
Całowaniem zużyły nam stopy,
Wygładziły usty nasze ćwieki!
Świt wolności ich już niedaleki,
Już nią w dalach Nowe Zorze przędą.
Gdy przetrwają tę chwilę, żyć będą!...
Oddawali nam niskie pokłony
Mówiąc: „Niechaj będzie pochwalony!“
Więc za miłość, co mamy w tym ludzie,
W pracy dla nich ugnijmy się w trudzie.
Łaską dzisiaj ich naszą obdarzmy,
W braku wołów obarczmy się jarzmy.
Że w nas mieli swą całą nadzieję,
W braku koni włóżmy na się szleje.
Ziemi sił swych dawali ostatek,
Na chleb czarny i Hostji opłatek,
Więc, z pobożnej ich dane nam woli,
Ziarno dzisiaj oddajmy ich roli.
Niech ich, wiernych, nasz trud ponakarmia,
Wszak jest wojsko nas, Chrystusów armja!“
Pokłonili się w pas aż do ziemi
I, jak chłopi, krokami ciężkimi
Po wszej Polsce rozeszli się skrycie.
O, wy, którzy w cuda nic wierzycie,
Cześć li żywiąc dla łokcia i miarki!
Nie widzieli tego niedowiarki,
Którym życia bieg znaczą zegary.
Lecz widzieli ludzie prostej wiary,
Lecz widziały chłopięta i chłopki,
Jak służyli chatom za parobki
Chrystusowie, ci sami, ci sami,
Co wisieli krzyżem nad drogami
I tej nocy zaprzęgli się w pługi,
Orząc skrycie zagony i smugi,
Siali ziarno, ocierając twarze,
Niby prości, wiejscy gospodarze.
I gdy trud swój skończyli po myśli,
Nim świt, znikli i znowu zawiśli
Po wszej Polsce, w dalach i pobliżach,
Nad drogami, na swych dawnych krzyżach,
W tajemniczej kryjąc niepoznace,
Jaką zbawczą wykonali pracę.
Męczenników przyziemnej krwawicy
Wyręczyli Krzyża Męczennicy,
Aby ducha potęgą, nie ciała,
Polska wszystko przetrwała i wstała.
I kto ujrzysz — gdy wiosna powróci
I przylony ptak znowu zanuci
I znów kwiaty pokojem zakwitną —
Barwę w zbożu krwawą i błękitną:
Pomnij, czyich przechodów to znaki.
Bo z Chrystusa krwawych potów maki
Wzrosły w złotych zbóż fali bogatej,
A z łez jego litości — bławaty.
[ 167 ]
POLSKO, NIE JESTEŚ TY JUŻ NIEWOLNICĄ
[ 169 ]
Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą!
Łańcuch twych kajdan stał się tym łańcuchem,
Na którym z lochu, co był twą stolicą
Lat sto, swym własnym dźwignęłaś się duchem.
Nie przyszły ciebie poprzeć karabiny,
Ni wiodły za cię bój komety w niebie,
Ni z jakubowej zstąpiły drabiny
W pomoc Anioły. Powstałaś przez siebie!
Dzisiaj wychodzisz po wieku z podziemia,
Z ludów jedyny ty lud czystych dłoni,
Co swych zaborców zdumieniem oniemia,
Że tem zwycięża jeno, że się broni.
Ducha wspomnieniem ich ci nie rozsierdzę,
Żyłaś miłością, nie zaś zemsty żołdem,
Choć serce twardsze masz, niż Flandrji twierdze,
Co ci przyznano nowym pruskim hołdem.
Ty, broniąc siebie wbrew wszelkiej nadziei,
Broniłaś jeno od czarnej rozpaczy
Wiary, źe wolność, prawo, moc idei
Nie jest czczym wiatrem ust, ale coś znaczy.
[ 170 ]
Duchową bronią walczyłaś i zbroją,
którą pękał każdy cios obuchem.
Więc dziś myśl każdą podłóż ziemią swoją
I każdą ziemi swej piędź nakryj duchem.
Żadne cię miana nad to nic zaszczycą,
Co być nie mogło przez wiek twą ozdobą!
Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą!
Lecz czemś największem, czem być można: Sobą!
[ 171 ]
JESTEŚMY TAM
[ 173 ]
Jesteśmy tam. Nas tutaj niema wcale,
Choć tu nam patrzą ludzie twarzą w twarz,
Jesteśmy tam, gdzie sinomodre dale
Kuszą nam dusze i wzrok ciągną nasz.
Jesteśmy wszyscy daleko, daleko,
Za siódmą górą, za dziewiątą rzeką.
Jesteśmy tam. Choć tutaj dzień powszedni
Chleb codzień twardszy w dłonie kładzie nam,
My głodni jeno tęsknot przepowiedni
U swych ojczystych myślą stoim bram
I gdy wieczorem oczy zamykamy,
Bijemy sercem do rodzinnej bramy.
Jesteśmy tam, gdzie pośród pól zakreśla
Wolną granicę pierwszy wolny pług,
Gdzie z ran wojennych ozdrowiały cieśla
Na zgliszczach kładzie nowej chaty próg,
Gdzie bocian, wiosny niosący pociechę,
Gniazdem swem świeżą koronuje strzechę.
[ 174 ]
Jesteśmy tam. Chociaż dzień jasnolicy
Tu nas wmieszanych w obcy widzi tłum,
Noc nas zastaje duchem u granicy
Wsłuchanych w wiatru rodzinnego szum,
Co nam ojczyzny niesie wolne imię,
Wspartym tęsknotą o kije pielgrzymie.
[ 175 ]
1914—1917
[ 177 ]
Nadużyli słów wielkich! W zezującej, krętej
Mowie, co zaraziła trądem prawdy wnętrze,
Jak liczmany rzucili hasła przenajświętsze
Dla celów gry szalbierczej, dla chytrej przynęty.
Z trzech stron krzyknęli: Wolność! Na najwyższem piętrze
Wież zatknęli swobody sztandar rozwinięty,
By potem wytoczonej krwi ciemnymi męty
Zgasić wskrzesłych zapałów ognie najgorętsze.
Lecz przeciw własnej piersi zdradnych dobrodziejów
Obrócił się karczący, tajny palec dziejów
I upiór wywołany wstał z pomroków toni.
I Janusowa postać zbudzonej Wolności,
Zwracając ku nam jasną twarz Sprawiedliwości,
Patrzy na świętokradców obliczem Ironji.
[ 179 ]
O FRANCJO!
[ 181 ]
O, Francjo, Rewolucji szlachetna kolebko!
Zdradzałaś ty myśl własną i nas w wieku ciągu,
Zbywając nas ostrożnych wykrętów odczepką,
Zaślepiona w wygodzie i w złotym szelągu.
Dopiero dziś braterstwem jesteś głośna wielce
I wyznajesz wolności wszech ludowej wiarę,
Kiedy runęły czczone przez twą trwogę Cielce,
Kiedy w kurzawie leżą świata bożki stare.
Rzymie Piotrowy! Ty, co sam wzrosłeś ofiarą!
Wyparłeś się nas nieraz, choć byłeś powinien
Wiecznie sam nieustanną być ofiarną czarą
I lać w nią krew za prawdę z żył czerwonych rynien.
Dziś bierzesz nas w opiekę wzniośle i serdecznie
I dajesz nam ojcowskie swe błogosławienia,
Kiedy wolność przyznawać ludom — jest bezpiecznie
I jeno niewolnikiem jesteś powodzenia.
O, Francjo! Głos wyrzutu to twojego brata,
Który, kiedy byt gnębion knutem i żelazem,
Cierpiał sam, a dziś miłość ma całego świata,
Gdy miłować jest czasu korzystnym rozkazem.
Kościele-Matko! Żal to wiernego ci syna.
Którego kochać bałaś się, gdy marniał w klęsce
I dopiero dziś pierś twa przygarnia matczyna
Syna-nędzarza, kiedy wyrósł na zwycięzcę.
[ 183 ]
DZIECI OŁOWIU
[ 185 ]
Kruszec ciemny, podatny, jak mózg dzieci, ołów,
Jest ich kruszcem: żolnierzyka-pionka
Daje polom bitewnym domowych ich stołów.
Zeń jest matka abecadła, czcionka:
Raz niby hak, raz jaje, to znów rogi wołów,
Ciągle zmienna, jak nogi pająka.
By pustotę ochoty dziecięcej, zbyt szczerej
I swawolne uśmierzyć wybryki,
Gdy znużyły nas z trudem czytane litery,
Ołowiane do gry żołnierzyki
Stawiano nam na stole i milkły kart szmery
I wojenne sprawialiśmy szyki.
Zielone, płoche lata! Myśl: księżyc na nowiu!
Każdy czule te chwile pamiętasz.
Czas dzieliło się między żołnierzy z ołowiu
I uszaty w rogach elementarz
I radość była wielka: tych drobnych wojsk mrowiu
Rzeź gotować bezkrwawą i cmentarz!
Lecz cóż to? Czy z niewinnej i pustej zabawy
Gra się wszczęła poważnego kroju?
Zaiste, obłęd walki rozpętał się krwawy
I naprawdę kipi zamęt boju!
Chyba na świat, zajęty rozumnemi sprawy,
Z dziecinnego się wymknął pokoju!
[ 186 ]
Jednak przebóg! W tej dzikiej wojennej zamieci
Nie są dziećmi wojsk owych szeregi!
O, ostatnie, najstarsze, najmędrsze z stuleci!
Zdziecinnienia osiągło-żeś brzegi?
To, coś samo wygnało do izby dla dzieci.
Dziś twe wszystkie pochłania zabiegi!
Cóż to za pszczoły brzęczą na skrwawionem polu?
Jakie miody w jakie niosą ule?
To roznoszą zatruty miód śmierci i bolu
Obłąkane, puszczone w lot kule!
Ulami ich są piersi człowiecze w okolu,
A wysłali je ojce kul, króle!
Hej, pomazańcy tronów, bo krwią pomazani,
Skąpi zmarłym święconych olejów!
Snadź obmierzła wam czcionka, która zbrodnie gani.
Czcionka waszych ksiąg i kaznodziejów!
Ugnietliście z niej kulę, która ludzi rani
I uśmierca, bliźniaczka szalejów!
Hej, niedość dbali ludzie, niedość czcionek lali
I zostało za dużo ołowiu...
Przeto leżą dziś krwawi i leżą tak biali
Na zbóż sianych przez siebie wezgłowiu,
Bo króle ołów w lufy nabili ze stali,
Bić-zabijać zawsze w pogotowiu.
[ 187 ]
Hejże, kulo, ty czcionko spaczona, zbłąkana,
Pisz czerwoną krwią, co ci bój każe!
Kartą ziemia jest caia, posoką zalana,
Literami te trupy-nędzarze...
Zadrżycie, kiedy księga będzie zapisana,
Hej, królowie, szaleni drukarze!
Nuże, dzieci ołowiu, wymowne krwią kule!
Uczcie ludy mądrości w tym boju!
Niech zostanie odbity w pamięci bibule
Ten rękopis starego ustroju...
Aż świat, skrywszy żołnierzy w drewnianej szkatule,
Zamknie króle w dziecinnym pokoju!
[ 189 ]
PRZEJDĄ CIĄGNĄCE ŁAŃCUCHEM
[ 191 ]
Przejdą ciągnące łańcuchem zbyt długim,
Przeminą czasy ciężkich losu chłostań
I Jutro powie jednym: „Precz!“, a drugim
Powie: „Pozostań!“
Tych, co wiązali przyjaźnie, przymierza
Po to jedynie, by były niezgody,
Ażeby rzucać, jak zwierzę na zwierza —
Całe narody;
Tych, co sprawili, że nienaruszonem
Li to zostało, co ziemię bezwiedną
Dzieli, że świat dziś, który był zagonem
Jest miedzą jedną;
Tych, którzy ludzkość chcieli skryć w tornistrze,
Przepędzi Jutro wężami Eumenid,
By nie widziało ich słońce najczystsze
Gdy wstąpi w zenit!
Przelecą górą Huny i Mongoły,
A my, jak kłosy pod wiatru powianiem,
Ugięci nisko, podniesiem się czoły
I prostsi wstaniem!
W RYTM SERCA
[ 195 ]
I. ŚPIEW POWOJENNY.
Wstrząśnijmy w dłoniach swych wysokie włócznie, na których, jak rude płomienie, lśnią pod gwiazdami ostrza miedziane;
Wstrząśnijmy je poraz ostatni, jak wstrząsa się na pożegnanie dłoń druha wiernego, co towarzyszył nam długo w drodze trudnej i niebezpiecznej;
A potem wetknijmy je w ziemię, ostrzami w dół, jak gasi się gromnice po pogrzebowym obrzędzie;
Albowiem kroczyliśmy z niemi przez niezliczone pola bitew, groźni sprawcy zgonów, mogił i cmentarzy.
I u spokojnego ogniska zapomnianego pasterza zapalmy łuczywa sosnowe i smolne pochodnie
I rozświećmy niemi mroczne doliny, leżące w przerażeniu, głuszy i martwocie;
Albowiem oniemiliśmy ich śpiewy weselne i kołysanki rytmicznym tupotem naszych wojennych pochodów,
Siejąc cienie smutku i żałoby w zaciszne sioła i chaty, w ogrody i sady. [ 196 ]
I z pochodniami wstąpmy na szczyty gór, gdzie sterczą skały wysokie i twarde, jak dusze wojowników;
Bowiem zbyt długo koclialiśmy jeno waleczność i Sławę, która jest wysoka i twarda, jak głaźne szczyty gór;
Wstąpmy na skaliste wierzchołki, by czekać tam brzasku nowej Jutrzenki
I mieć, w obliczu Wschodzącego Słońca, dumę i twardość szczytów pod stopami swemi.
I gdy schodzić będziemy w świetle Dnia w kwietne doliny, wyciągnijmy przed się niezbrojne ręce nasze, ruchem tych, co zbyt długo omackiem szukali drogi w ciemnościach, albowiem byliśmy zbyt długo błądzącymi w mroku
I ten ruch ślepców uczyńmy ruchem błogosławiących i darzących, którzy przejrzeli;
Wyciągnijmy prosto przed się ręce i nieśmy w nich przyszłe czyny nasze, jak dzieci niosą chleb i owoce przechodzącym mimo chat wędrowcom;
Wyciągnijmy przed się ręce nasze, podnieśmy czyny nasze na wysokość serca.
[ 197 ]
II. OWOCE.
Patrząc na owoce czynów naszych, musimy w dół pochylać głowy, albowiem wojownikami jesteśmy i trupy na wznak obalone są rąk naszych plonem.
Ilekroć wzniesie się w górę miecz dzielny, upada w dół coś z wielkich skarbów życia: człowiek i dzieło człowieka.
Dłonie nasze, nauczone ściskać jeno rękojeść miecza, odwykły od uścisków zgody i przyjaźni.
O, wojownicy! W dniach dawnych pokoju wznosiliśmy głowy do góry, patrząc na źrałe owoce sadów naszych.
O, wojownicy! Zawieśmy miecze swe w ofierze na gruszach i jabłoniach, by przebłagać obrażone duchy zaniedbanych, spokojnych sadów naszych.
Przyuczmy dłonie nasze do uścisków braterstwa i przymierza.
Uczyńmy łańcuch z rąk naszych i otoczmy kołem sad w którym pokój mieszka, aby nie weszła weń waśń i niezgoda, jak złodziej, co wchodzi nocą przez wyłom w murze ogrodu.
Otoczmy zgodnym kręgiem sad wolności naszej.
I w miarę, jak rdza rumienić będzie nasze miecze, źrałością rumienić się będą owoce naszych sadów.
[ 198 ]
III. POWRÓT.
Kiedy po dniach zwycięskich bojów, o wojownicy, wracać będziecie z pól bitwy stratowanych, zrytych i bezzichiych, jak świeżo sypane mogiły,
Gdy gorzka wam będzie pamięć śmiercionośnej Sławy, która ma barwę krwi i krwi i krwi:
Porzucone, spokojne sioła wasze nie powitają was wyrzutem, lecz w przyjęciu ich poznacie ich miłość, dobroć i łaskawość.
Gdy wstąpisz w kopców ojczystych granice, łąka otoczy cię świeżą zielenią: barwą nadziei.
Gdy znużon drogą, zaczerpniesz wody u rodzinnej studni, dno jej odśmiechnie się nieba błękitem: tchnieniem spokoju.
Domowa strzecha zabłyśnie ci złotem swej słomy, jak wróżbą żniwa i miodu pasieki.
A jeśli sad twój ukaże ci w słońcu swe krwawe owoce, nie myśl, że stawia ci przed oczy wczorajsze twoje czyny.
On czerwonymi owocami swymi przypomnieć chce nam wszystkirn serca, — że ich czas nadszedł, czas, by, jak owoce, były wysokie, słodkie i pożywne.
OJCZYZNO NASZA
[ 201 ]
Ojczyzno nasza,
Matko Bolesna!
Spełniona czasza
Łez i bezkresna
Męka stuleci,
Która cię truła!
Nad tobą świeci
Wolna kopuła!
Twe święte serce,
Gdzie wbite siłą
Przez trójmordercę
Siedm mieczy tkwiło.
Na lud twój, który
U stóp Ci klęczy,
Zlewa dziś z góry
Siedem barw Tęczy!
Nota.
Wszystkie utwory zawarte w niniejszej książce powstały w latach obecnej Światowej Wojny z wyjątkiem nieobjętych dotąd żadnym zbiorem trzech sonetów pod tytułem „Gniew Sprawiedliwy“, pochodzących z roku 1905 i włączonych tu dla pokrewieństwa tonu i treści.
„U. Skajskiej Bramy“ wiersze 19—84 odtwarzają ustęp z VI księgi Iliady.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |