Page:Staff - Tęcza łez i krwi.djvu/162

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

I z wyrzutem wznosząc w niebo lica,
Zdychać, wyjąc, jak pies do księżyca.
Nigdzie po wsiach chudoby do orki,
Z siewnych ziaren wypróżniono worki
Aż i wróble uciekły z poddaszy.
Li całunki zostały Judaszy,
Które kładła obłudy dwulicość.
Śmierć została jedynie i nicość,
Nie zostały, by opłakać zgony,
Nawet zdjęte, zabrane precz dzwony.

I wśród nocy niedoli i męki
Jeno głuche wodziły się jęki
Nad sklecone ze szczątków chat szatry,
Usłyszały ten jęk polne wiatry,
Przykucnięte i skupione w słuchu
Na rozwirzchu kędyś i wydmuchu,
Przyciszone w przylgach i zaczajach,
Po manowcach, pustkach i rozstajach.
I pytały zbiegając się w tłumie:
„Któż to od nas smutniej płakać umie?
Któż to nas chce prześcignąć westchnieniem,
Które wstrząśniem skałą, nie sumieniem,
Wykarmione rzek i lasów płaczem?
Poczem jęczą tak i łkają za czem?
Za swobodą lud ten tęskni, szlocha?
Któż ją bardziej, niż my, wichry, kocha,
Co się nigdy do pęta nie nagną?
Rozumiemy, jak bardzo jej pragną!

158