Pisma Zygmunta Krasińskiego/Tom V/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pisma Zygmunta Krasińskiego/Tom V |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Redaktor | Kamil Kantak |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Download as: |
Indeks stron |
[ 11 ]
Dotychczasowe 4 tomy, wydane r. 1901 obejmowały mniej więcej wszystkie dzieła Krasińskiego znane podówczas. Od tego czasu przybyło jednak pism więcej, zwłaszcza wydanie lwowskie Księgarni Polskiej z r. 1904, podało utwory nieogłoszone jeszcze nigdy. W setną rocznicę narodzin poety uważamy za pożądane, aby wszystkie pisma bądź zapomniane bądź po raz pierwszy ogłoszone uprzystępnić najszerszej publiczności i złożyć tak hołd najmilszy poecie i najważniejszy. W niniejszem wydaniu zamieściliśmy wszystkie utwory polskie jakie były nam dostępne i kiedykolwiek ogłoszone, a nieobjęte czterema naszemi tomami z r. 1901. Jedynie rozprawę o Trójcy w Bogu i Trójcy w człowieku, z której najważniejsze ustępy zawiera już tom III, pominęliśmy, ponieważ nie nadaje się do wydania popularnego. Oprócz tego czytelnik znajdzie tutaj utwory francuskie poety ogłaszane zwłaszcza w r. 1830 w czasopismach genewskich. Podajemy tylko przekład polski. Pisma te wprawdzie już Księgarnia Polska lwowska podała w oryginale i w tłómaczeniu polskiem. Przekład tamten jednak jest tak niedokładny i błędny, że musieliśmy wszystkie te utwory przetłómaczyć na nowo.
[ 12 ] Niniejszy „Ciąg dalszy" dzieł Krasińskiego dopełnia w zupełności więc „Dzieła“ i stanowi wraz z „Poezyami“ i „Ciągiem dalszym“ Mickiewicza oraz „Poezyami“ i „Pismami Pośmiertnemi Słowackiego“ najpełniejsze i najtańsze wydanie trzech największych poetów polskich.
[ 13 ]
Szczere ci, ojcze[1], przynoszę życzenia;
Szczęście i zdrowie niebiosa ci dały,
Nie będą moje wspominać ich pienia,
Życzę więc tobie nieśmiertelnej chwały.
Chwała! Cóż bowiem czyni pierś niezłomną?
Co sprawia, że serce świętszym ogniem płonie?
Ali! ta myśl tylko, że nas nic zapomną,
Że w sercach ziomków odżyjem po zgonie!
Oparty mieczem na grobie ojczyzny,
Całun jej w sztandar zmieniłeś zwycięski,
Świadczą oschłe z krwi niedawnej blizny
Wytrwano wojny, poniesione klęski. —
Ty dzikie Maurów widziałeś kraje,
Zwycięskich Gallów[2] oglądałeś miasta,
Boskiej Prowancyi[3] odwiedziłeś gaje,
Gdzie laury kwitną i gdzie róża wzrasta.
Ale napróżno! — losy nam zawzięte
Wstrzymały orły, wzlatujące w chmury,
Spełzły walki i boje zacięte.
Upadły grody i warowne mury! —
Omdlałym głosem jeszcze wiodłeś szyki,
Z sercem odważnem rzucałeś się w boje,
Ni cię szczęk broni, ni cię spiżu ryki
Wstrzymać zdołały. — Lecz daremne znoje!
Niechaj więc świetny wawrzyn pamięci,
Uwity w świetne, urocze sploty,
Wdzięczna ci kiedyś przyszłości poświęci
Za twe męstwo, za Polaka cnoty. —
Bo kto się pięknej dobijał chwały
Przez groty, przez krwi potoki,
Ten wzlatując nad niwy, skały,
Wzbija się w górne niebios obłoki.
Tam, go płomieniste słońca,
Tam gwiazdy czekają złote
I tam go sława bez końca
W boską przemienia istotę. —
Szczere ci, ojcze, przynoszę życzenia;
Szczęście i zdrowie niebiosa ci dały,
Nie będą moje wspominać ich pienia,
Życzę więc tobie nieśmiertelnej chwały.
W Mazowszu jest miejsce zwane Opinogórą. — Trzy pagórki wznoszą się wśród rozleglej równiny — lasy zdala czarnym ją okrążają wieńcem — gaje zielone, po niej rozsypane, przyjmują w swoje zacisza różnopióre ptaki lub trwożliwe zające — krzaki gdzieniegdzie z błot i trzęsawisk wznoszą gałęzie, wiatrem na wszystkie nachylane strony. Ileż razy tam się uganiałem za szybko lecącym bekasem, ileż razy broń morderczą podnosiłem na szarą kuropastwę — ileż razy na tych błoniach hałasem i, uniesiony namiętnością, pędziłem za uciekającym zwierzem! Poznałem ciągłem zwiedzaniem najmniejszy krzaczek na rozleglej równinie. Ledwie, że każdego kwiatku nie pamiętam. Tu strąciłem z górnych niebios okrutnego jastrzębia, tu przepiórka umierając rozciągnęła swe skrzydła, przed mojemi nogi. Tam znowu wystrzał mej broni nie trafił celu. Tam dziką kaczkę aż pod chmurami raniłem. — Każde drzewo poznałoby mnie — niema kamienia na tych polach, któregoby moja nie trąciła stopa — niema strugu, przez którybym nie przeskakiwał. Wody Sony unoszą na sobie liczne ptaki i niema fali, którejby krew nie zarumieniła — krew, płynąca z razu, zadanego moją ręką. —
Różne wsie, cztery miasta towarzyszą na tych równinach Opinogórza. Ale ona się wznosi z powagą, jak olbrzym zwycięski, i wszystkim zagraża [ 16 ]płaszczyznom. Czerniec, Pomorze, Płońsk, blizkie miejsca urodzenia nieśmiertelnego wieszcza[4], naokoło jej rozrzucone. Lidynia, blękitnawemi wody spokojnie płynąc, cichą falą podmywa ciechanowskiego zamku ostatki. Tam kiedyś dzielni rycerze na dziarskich rumakach walczyli za piękność. Tu hoże dziewice obdarzały miłym wzrokiem mężnych wojowników. Nieraz odpadły mosty zwodzone, nieraz połyskujący świetnymi pancerzami męże wychodzili z tych wież, obwijanych teraz kręcącym się bluszczem. Trawa gdzieniegdzie się zieleni na murach, deptanych żelaznemi nogi, Gdzie chorągiew z herbem tęczowe rozwijała farby, tam dzisiaj krzak porasta, a na jego gałązkach kołysze się wróbel lub samotna pliszka. Gdzie huczne odbywały się biesiady, gdzie wino bursztynowym lalo się strumieniem, gdzie wieńce z róż zdobiły niewinności skronie, gdzie błyszczące szyszaki świetniały na głowach walecznych, tam dzisiaj — samotność i głuche milczenie. — Okrzyki wolności nie odbijają się już teraz o sczerniałe sklepienia, nie tętnią kopyta, nie dźwięczą puhary, nie krzyżują się już żelazne pałasze. — Ręka, która je ujmowała, spoczywa w grobie — zimny głaz wstrzymuje jej zwycięskie zapędy — mech wije się nad niezwalczonym bohaterem — sławy tylko pamięć została — a te mury, te baszty, skropione rannemi jutrzenki łzami, zdają się płakać nad zbiegłemi laty, nad dzielnymi pany. — Codzień kamień odpada, codzień część wieży runie na ziemię; — nieprzebite razami nieprzyjaciół warownie w proch się rozsypują, a ten proch się miesza z popiołami dawnych panów, z ostatkami zerdzewiałej broni. Dumałem ja w tym zamku, zmęczony biegiem kładłem broń na ziemię, a wlepiając oczy w naddziadów siedliska, przypominałem sobie dzieje ojczyzny. — Wiatr czasem przerwał milczenie — czasem kruk złowieszczym głosem przypomniał obecne nieszczęścia. Księżyc, [ 17 ]wschodzący z za chmury, zastał mię nieraz opartym o głaz nieczuły, zgłębiającym dawne czasy. Promienie pochodni niebios zlewały się na mnie i, żałobnym światłem oblewając ostatki dawnej chwały trącały o leżące kamienie, o wijące się rośliny, a kiedy natrafiały na ułamki miecza lub zbroi, w promienistych rozlewając się strumieniach zdawały się radować, że na niewolniczej ziemi spotkały ślady dawnej wolności.
Półtora tysiąca lat zbiegło od czasu, kiedy Opin panował równinie, otaczającej trzy pagórki. — Jeszcze światło nauki Chrystusa nie przebiło się do tych krain. — Dzierzanie, horda słowiańska, zamieszkiwała płaszczyzny, a Opin, pan trzech pagórków, władał nad niemi. Jego szeroki namiot czerniał się na, górze, a nad nim powiewała czerwona chorągiew, znak śmierci i spustoszenia. Bóg piekieł nie miał tak strasznego wzroku, nie miał tak okrutnej duszy. — Srogi Opin uciskał poddanych, nie znał tamy swoim namiętnościom; niedostępny, ponury, ciągle przebywał w namiocie, a kiedy z niego wyszedł, to na wojnę i rzezie; krew wtenczas zalewała ziemię, śmierć czarnemi skrzydły zakrywała jaśniejące słońce. Maczuga Opina siała, rzeź i rany — miecz ciężki druzgotał głowy wrogów, powalał na ziemię niewiasty i starce, męże i niemowlęta — nikt, jeszcze nie wyszedł żywy z walki, z nim odbytej. — Uśmiech szyderczy siadał mu na ustach, kiedy spoglądał na trupy, zalegające szerokie pola, a radość piekielna jaśniała w oczach, kiedy ostatki życia wydzierał obalonemu wrogowi. —
Wszyscy się bali tak okrutnego pana, wszyscy drżeli przed nadludzką jego siłą, przed wzrokiem ponurym, przechodzącym aż do głębi serca. — [ 18 ]Żaden śmiertelnik nie mógł naciągnąć łuku, wiszącego w jego namiocie — nikt nie podniósł ciężkiej włóczni, przy ognisku leżącej. — W mnogich wojnach nabył sławy, a na skinienie jego posłuszni służalcy roznosili ogień i mordy. —
Pogardzał on ludźmi. — Pochlebstwo jego łask zjednać nie mogło — uważał wszystkich za niższych od siebie, nie dbał o ludzi i przestawał na posłuszeństwie. — Posłuszeństwo trzymało u niego miejsce przyjaźni i miłości. — Serce jego tchnęło wojną i mordem — ręka roznosiła śmierć i żałobę. — Wzrok przerażał bojaźnią, a głos, rzadko wychodzący z głębi piersi, nigdy jeszcze nie wymówił przebaczenia, nigdy łaski nie oznajmił. Przy nim Horak dniem i nocą zostaje. — Podobny do pana, z niewzruszonem sercem, z niezwalczoną prawicą, słucha rozkazów Opina — wykonywa okrucieństwa, broczy ręce w krwi niewinnych, zabiera dostatki, majątki zagrabia — ale nic dla siebie nie bierze — znosi wszystko pod namiot Opina, gdzie go czeka wzrok, pełen wzgardy, i ręka, darami napełniona. — Jak dwaj duchy złego, wznosząc się oba nad równiny, napełniają kraje postrachem. — Pan Trzech Pagórków pogardza Horakiem, bo niema człowieka, którymby nie gardził, — Horak zasługuje się Opinowi. — Pierwszy jest zbrodniarzem, ale zbrodnie wykonywa dla siebie: nie dla zysku pustoszy pobratymskie ludy, nie dla zysku zatapia mordercze żelazo w serca krewnych i sprzymierzeńców, ale dla własnej przyjemności, ale dla nienawiści, którą przeciw ludziom pała. — Drugi przyjął jarzmo i nie śmie go zrzucić. — Pierwszy ma coś wielkiego w samych zbrodniach, bo zbolałe serce go wiedzie do złego, bo doznawszy niechęci ludzi, mści się teraz nad nimi. — W młodości żebrał względów ludzkich, w młodości chciał pozyskać szczęście — zamiast radości gorycz dni mu napełniła. — Objął w ręce berło i dobył miecza [ 19 ]Zemsty nad całym rodem ludzkim. Drugi nie mógłby być wzniosłym w cnocie. Opin, gdyby łączył z nieustraszonem sercem łagodne uczucia, wzniósłby się nad innych, napełniłby wszystkie usta swojemi pochwały; mógł być Lwem — wołał zostać Tygrysem.
Sam opuszczony od ludzi, lubi on rozmyślać nad przeszłością lub w samotnym namiocie bawić się obrazami wojny. — Często, oparłszy głowę o rękę, przypomina sobie staczane walki, poległych mężów, zasiane trupami pola. — Bezsenne pędzi noce, szerokim przechadza się krokiem, czasem słowo wyrzecze, czasem lekki cień wzruszenia odbije się na twarzy, ale to tylko przez chwilę. — Nie cierpi zwróconego na siebie wzroku — nie cierpi, żeby badano jego zamiary. — Ucieka od wesołych igrzysk, nie patrzy na biesiady i wesołe uczty. Radości okrzyki nieznośnym przeszywają go bólem. — Wyraz wesołości, upatrzony na twarzy innego, w rozpacz go pogrąża. — Chciałby wszystkich zasmucić, chciałby własnego serca smętność przelać w serca innych. — Chciałby pozbyć się otaczających, sam zostać na świcie lub też, zgiąwszy wszystkich pod jarzmo niewoli, naśmiewać się dniem i nocą z ich nieszczęścia. — Słowika śpiewy dręczą jego umysł — pogoda dnia wiosennego w ponurość go wprawia, jak gdyby się lękał, żeby jeden z milionowych jaśniejącego słońca promieni nie przebił się aż do jego serca i strasznych nie odkrył tajemnic. — Pogardza wszystkiem, w nic nie wierzy. — Nie uznaje Boga, bo sam chce być Bogiem dla ludzi. — Pioruny czarnej nocy nie przerażą jego duszy. — Naśmiewa się z kapłanów i z ich obrzędów. — Srebrna Dziedzilia[5] nigdy go jeszcze przed swoim nie widziała ołtarzem — nigdy jeszcze nie prosił Marzanny o szczęśliwe łowy. — Nie broni ludowi korzyć się przed panami świata, ale sam jeszcze dumnej nie schylił głowy, a patrząc na poddanych, modły gorące wznoszących do nieba, naśmiewa [ 20 ]się z prostoty. — Gdyby przed jego ołtarzem się korzyli, śmiałby się jeszcze, ale dumie stałoby się zadosyć, bo w skołatanem burzami sercu władnie jeszcze duma — i duma, żadnych nie mająca granic.
Dziwią się ludy, że szczęście sprzyja temu, który bogów ma za nic. — „Moim bogiem, z szyderskim uśmiechem pomyślał Opin, jest ta maczuga.“ — Tak więc Pan Trzech Pagórków, gardząc wszystkiem na świecie, rządził Dzierzanami, trzymał w rękach berło, z którego krew, wołająca pomsty, się sączyła. — Wszyscy przelękli tarzali się w pyle u stóp strasznego władcy i nie było człowieka, któryby śmiał spotkać wzrok straszny Pana Trzech Pagórków lub straszniejszą jeszcze prawicę. —
W niezbyt odległem miejscu od góry Opina, w szerokim namiocie wesoła odbywa się uczta u starego Mieczyna. — Pan mnogich trzód i rozległych gruntów, władca kilkuset namiotów, Mieczyn wyprawia wesele synowi. — Miody Sławan dwudziestą dopiero widzi wiosnę — nikt lepiej koniem nie kieruje, maczugą nie włada, łukiem nie strzela, wiosłem nie robi — siłę nadzwyczajną łączy z męską postacią, z twarzą, na której wyryty zapał i męstwo — serce otwarte dla przyjaciół, dostatki rozdaje uboższym, prowadzi poddanych na wojnę i na polu sławy zastępuje zsiwiałego ojca. Zjednał sobie serce młodej Żulisławy — ona dzisiaj w jego progi wstępuje. — Anielskie wdzięki, oczy żywe, włosy w czarnych rozlewające się splotach zapaliły miłość Sławana. — Zapragnął krasnej róży, w nią się wpatruje, dla niej tylko żyje. — Żelazna szabla rdzawieje od roku, psy [ 21 ]spoczywają, niecierpliwe łowów. — Darmo wyją u nóg pana - nic on nie słyszy prócz głosu Żulisławy, myśli dniem i nocą o nadobnej kochance. — Wiosna wszystkie wdzięki rozlała w dniu poświęconym na ślub Sławana — słońce żywiej jaśnieje — kwiaty przyjemniejsze rozsyłają wonie i woda w świetniejszych rozbija się kroplach o brzeg ukochany — słowik radośniej się wita z odrodzonem przyrodzeniem — liście, poruszane miłym wietrzykiem, milej się kołyszą — wszystko zda się radować z sercem Sławana i Żulisławy — wszystko odpowiada ich duszy uczuciom. —
Zaproszeni goście złożyli oręże, zsiedli z prędkich rumaków. — Stół ugina się pod zabitą zwierzyną. — Tu jeleń, niedawno wznoszący pośród borów promienisty swój wieniec, tam znowu dzik, wiele razy niezwalczony, stają się pastwą biesiadników. — W czaszkach poległych wrogów krąży napój — okrzyki i śpiewy napełniają powietrze: — „Chwała Sławanowi, szczęście nadobnej Żulisławie!“ — Skromna dziewica płoni się i rozpływa w miłosnych uniesieniach — Sławan siedzi przy niej, ściska kształtną rękę — wlepia oczy w błękitne kochanki oczy, poprawia spływające na jej ramiona pierścienie i z uśmiechem na ustach raduje się z osiągnionego szczęścia. — Przy Stawanie stoi młody jego przyjaciel Nadar. — Doszedł on już lat trzydziestu — o głowę niższy od towarzysza — włócznia, nieraz w krwi zbroczona, spoczywa, w jego ręku — wzrok ognisty umie upatrywać na, łowach kryjącego się zwierza, na wojnach czyhającego wroga. — Przezwali go Dzierzanie „Sokołem równin“, Sławan nosi imię wzniosłego „Orła.“ — Oba, nieodstępni od dziecinnych lat w boju czy w igrzyskach, przysięgli sobie braterską miłość i nikt nie śmie ścierać się z [ 22 ]bohaterami. — Mówią nawet, że Nadar walczył z niezwyciężonym Opinem. W nocy jesiennej, przy pochmurnem niebie, wracał z łowów — strzały spoczywały w kołczanie, pałasz błyszczał u boku. — Wychodził z ciemnego lasu, kiedy stawił mu się olbrzym z maczugą w ręku. — Stoczyli walkę zaciętą — „Sokół równin“ wytrzymał z odwagą razy przeciwnika i nie upadł pod niemi. — Jutrzenka walczących rozdzieliła — znikł olbrzym, ale po śmiechu szyderczym i przerażającym wzroku poznał Nadar Pana Trzech Pagórków. — Jeden więc nadludzkiej nie przeląkł się siły, jeden tylko wyszedł żywy z boju, stoczonego z władcą Dzierzanów. — Ale napróżno szukałby kto w jego sercu łagodności Sławana. — Dziki, nie zna uprzejmości, nie umie darować życia obalonemu wrogowi — ale kiedy komu przysięże wierność i przyjaźń, żadna siła nie zdoła go z nim rozłączyć. — Teraz spoglądał na Sławana i, często podnosząc pełne czary, pił zdrowie przyjaciela: — „Życzę ci szczęścia, twojej żonie mężnych synów, a nam wszystkim śmierci Pana Trzech Pagórków.“ — Na to straszne imię zbladły biesiadników lica — każdy odjął od ust puhar, każdy z trwogą przypomniał sobie Opina. — Stary Mieczyn starał się przywrócić radość w swoim namiocie; — nowe zastawiono pokarmy, nowe przyniesiono konwie — sam zachęcał gości, przemawiał i prosił, by smutkiem syna nie zatruwali godów. — Ale daremno Mieczyn zachęcał, darmo Sławan powstawszy pełne nalewał kielichy — darmo piękna Żulisława śliczną ręką roznosiła wianki z niezapominajek i ruty swoim towarzyszkom — wszyscy milczeli, już nawet oddychać nie śmieli. — Wspomnienie Opina zgasiło ich radość, w niwecz obróciło męstwo, ustały krzyki, ucichły śpiewy i rzadko kiedy kto cichym głosem przemówił do sąsiada.
[ 23 ]
Jeden tylko Nadar przechadzał się wzdłuż i wszerz — trwoga nigdy nie miała jeszcze przystępu do jego serca; widać było na jego ustach uśmiech pogardy dla otaczających go towarzyszów, którzy na samo imię Opina zbledli i z rąk wypuścili wesołości puhary. — „Nikczemnicy, myślał Nadar, nie warci nosić zbroi ani mieć miecza!“ — „Sokół równin“ lubił się naśmiewać z słabości innych i urągać się z nieznanej mu trwogi — porwał więc drugi raz czarę i głośno zawołał: „Życzę wam wszystkim śmierci Opina!“
„Przestań, zawołał Mieczyn, nie mieszaj naszej radości!“ i powstał starzec z siwą brodą i wzniósłszy czarę: „Szczęście wam rzekł, szczęście, moje dzieci!“ Umilkł Nadar, szanował bowiem starość, ale schylił się do ucha Sławana: — „Niewiasty tu tylko siedzą, nie widzę mężów! — Strach ich opanował na wymówienie imienia zbrodniarza! — Chciałbym, żeby tu sam przybył!“
Ale jakiż to zgiełk i hałas miesza spokojność biesiadników? Jakież głosy miotają przekleństwa i srogie obelgi? Czy jeż miecze błyszczą przy wejściu do namiotu? — Otoczeni goście hufcami zbrojnych — Sławan daremnie broni Żulisławy — daremnie Nadar wstrząsa swoją włócznią. — Wróg niewinności i cnoty, nieprzyjaciel wesela stanął między szczęśliwemi i rozdzielił ich strasznym wzrokiem. — Pan Trzech Pagórków przybył — wszyscy upadli na kolana przed nim — Sławan tylko i Nadar, oparci na pałaszach, śmieją się wpatrywać w zbrodniarza. — Stary Mieczyn, zwątlony wiekiem, pozostał na siedzeniu z skór dzikich zwierząt. Patrzy Opin naokoło wszędzie widzi podłość i uniżenie — wszędzie [ 24 ]postrach i przymuszone go spotykają hołdy. — Raduje się ze spodlenia rodu ludzkiego. — Ale jakiż widok uderzył obłąkane jego oczy? Krew lica mu zalała czerwonym potokiem — ale nie jest to rumieniec młodzieńczego wstydu — nie jest to rumieniec szlachetnego gniewu — jest to rumieniec wściekłości. Trzech tylko śmiertelnych śmie się opierać władcy Dzierzan — trzech tylko znosi z niezmienną twarzą błyskawice, z jego ócz wylatujące! — Chce mówić Opin — ale zamiast słów piana mu z ust wypływa — chce sięgnąć po miecz, ale ręka drżąca odmawia pomocy. — Gniew silny zwątlił moc jego i musi czekać chwilkę, nim przejdzie osłabienie. — Przez tę chwilę spotyka wzrok nieustraszony Sławana i Nadara — ta chwila jest piekłem dla niego. — Nareszcie rzekł do Horaka: „Zabierz tę dziewicę — niech dzisiaj przed moim spocznie namiotem“ — Na te słowa róże zwiędły na licach Żulisławy — upadła zemdlona w ręce Sławana. — Nie niema okropniejszego nad zemdlałą dziewicę — nad tę walkę życia i śmierci — kiedy na zbladłej twarzy wyraz zgonu przyciemnia anielskie wdzięki — kiedy coraz słabnie oddech. — Za każdem poruszeniem piersi zda je się, że serce bić przestanie — że już żelazna ręka śmierci przymyka powieki i wydziera życie. — Ogień młodości, w żywych przygaszony oczach, już odlatuje do niebios, z których wziął początek. — Wszystko się waha, wszystko jest w niepewności. — A życie z śmiercią, jak gdyby dwa przemożne duchy, ścierają się, ulatując nad martwem ciałem. — Jeśli zwycięstwo przy pierwszym, wracają wdzięki, znowu głos pieszczony różane umila usta, znowu nadobny rumieniec ukrasza lica. — Ale jeśli śmierć przeważy, wtenczas zniszczenie rozprzęga ciało, wtenczas godowa suknia zamienia się na pogrobowy całun — kwiaty, wieńczące czoło, odpadają [ 25 ]z dziewiczych skroni — dusza ulatuje, a piętno spustoszenia i smutek zostają się na ziemi. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Ciemna i burzliwa noc zasępiła niebo. — Poświst[6] na tronie z chmur unosi się po przestworzu. — Trzy razy rzucił się i wstrząsł ogromną prawicą, a trzy razy odpowiedziały mu wiatry, odpowiedziała, mu ziemia. — Upadły przed nim w kurzawę dęby i wysokie sosny, zieloną uwieńczone jemiołą — chaty ludzi w drobno rozsypały się szczątki — słabe zboża schyliły się po polach, a kwiaty na zawsze zawarły swoje kielichy. — Góry wstrząsły się w posadach, bałwany jezior i rzek wzniosły się ku niebu, jak gdyby chciały wymawiać i wyrzucać Panu pioruna zniszczenie jego stworzeń. — Jeden tylko namiot Opina, czerniąc się wśród mroku jako znak klęsk i mordów nieugięty, jak dusza pana swego, wytrzymywał walkę z nacierającymi wiatry i zwycięsko z niej wyszedł. —
Ale cóż robi Opin? — Czy nad wojną przemyśla? czy u stóp Żulisławy szuka przebaczenia winy? — Radość Sławana, szczęście dziewicy, gorycz wlały w duszę Opina. — Nie mógł znieść szczęścia, podobnego sobie i zatruł jego życie. — W namiocie Opina, piękna Żulisława łzy roni — okrutnik z uśmiechem w nią się wpatruje. — Każda łza przymnaża mu radości — każda, oznaka smutku duszę jego unosi. — Najmniejsze śledzi poruszenie, najmniejszą zmianę na twarzy nieszczęśliwej, okropnym wzrokiem wszystkie jej niszczy nadzieje i, sam wśród walki i burzy żywiołów, opuszczony od wszystkich, pastwi się nad swoją ofiarą — a uśmiech piekielny wydaje radość, godną szatana. —
[ 26 ] Ale czy już bogi sprzysięgły się na Pana Trzech Pagórków? — Czy już nieszczęsna dla niego wybiła godzina, a sen, nie mogący nigdy obciążyć jego powiek, zwarł je teraz ołowianą ręką? — Schylił głowę i upadł na łoże. — Pierwszy raz nie mógł się oprzeć uśpieniu — pierwszy raz słabe przyrodzenie człowieka zwyciężyło w nim niezgiętą wolę — ale obrazy, towarzyszące nocy, otaczają jego łoże — rzuca się, jęczy, a nie może stargać więzów, przez sen narzuconych. — Raz zdaje mu się, że Sławan wchodzi do jego namiotu. — Skóra z dzikich żbików obwija młodzieńca — kołczan z brzozowej kory, najeżony strzałami, grozi tyloma zgonami, ile pocisków w sobie mieści. — Łuk w lewej ręce, a w prawej błyszczy szabla. — Zdało się jeszcze Opinowi, że Nadar, Sokół równin, szedł za przyjacielem. — Wzrok jego okrutny zwracał się na leżącego Pana Trzech Pagórków — już nawet miecz zemsty zajaśniał nad jego głową. Wstrząsł się Opin, dobył sił wszystkich — ale próżne usiłowania — nie mógł zerwać się z łoża i ciągle miecz zemsty grozi mu niechybnym razem. — Nadar urąga się z niego, jak on się ze wszystkich urągał — przedłuża jego męczarnie. — Błyszczący oręż, jakby mściwy piorun niebios, w tysiącznych rozlewa się płomieniach nad jego głową. Otacza go morzem ognia, męstwo odejmuje, siły wydziera i jedno tylko uczucie bojaźni zostawia. — Ale ręka Nadara opada: — Sławan zabronił mu zbrodni nad bezsilnym wrogiem. — Sławan porwał Żulisławę w swoje objęcia i unosi ją z namiotu, za nim Nadar. — Znikło wszystko — tętent tylko koni, oddalających się od góry, uderza uszy Opina. — Zebrał jeszcze raz wszystkie siły Pan Trzech Pagórków — oparł się szeroką prawicą o łoże — chciał się rzucić, ale jakby przykuty pozostał na miejscu. —
Ale nagle zmieniła się postać rzeczy. — Biesiada zastawiona w namiocie Opina — naokoło stołu z [ 27 ]dębu czarnego siedzą białawe i wybladłe postacie — niektóre, do mgły lekkiej podobne, kształt tylko ludzki mają — inne, oparte na włóczniach i mieczach, zwracają wzrok okropny na Opina. — Chciałby on odwrócić oczy, ale nie może — chciałby zamknąć powieki, ale nieznana siła nie pozwala mu ich zawrzeć — musi patrzeć, musi, jak głaz nieczuły, spoglądać na otaczające widma, ale serce czuje, duszę rozrywają boleści, a bojaźń pierwszy raz posępnemi go pokrywa skrzydły. —
Wybladłe i suche ręce wyciągają do potraw biesiadnicy — puhary z czaszek ludzkich krążą po szerokim stole. — Ale kogoż-że poznaje Opin? Czyjże wzrok przeraził go trwogą? Czyjaż twarz przypomniała mu przeszłość? Człowiek wysokiego wzrostu, wspaniałej postawy stoi na pierwszem miejscu. Czarna broda obwija się naokoło pogrobowej twarzy — zmarszczki na czole, bladość lica, posępność, po całej twarzy rozlana, nie zdołała jeszcze zatrzeć znaków dawnej powagi i godności. — Berło nawet żelazne w lewej ręce dowodzi, że był poprzednikiem Opina. — Ale w miejscu, pod którem bije serce, znać szeroką ranę — krew z niej kroplami się sączy i już okropnym strumieniem dosięga loża Pana Trzech Pagórków. — Wzdrygnął się Opin, poznał twarz, srogie przywodzącą pamiątki. — Nagle morze czarnej krwi oblało kamienną pokoju podłogę — purpurowe bałwany zbroczyły uginający się pod wiatrem namiot. — Opin ze śmiercią w sercu, niewzruszony, leżał na łożu, jak gdyby na małej wyspie, wznoszącej się wśród ogromnego oceanu. — Zbliżyły się do niego wybladłe biesiadników postacie — tłum ich stanął wieńcem naokoło Pana Trzech Pagórków — podali sobie dłonie i wszyscy wlepili wzrok przeszywający w Opina. — Jak wśród tysiącznych błyskawic wypadający piorun oświeca pół nieba, tak wśród tylu wzroków jeden tylko wlał rozpacz w serce leżącego [ 28 ]zbrodniarza. — Był to wzrok tego samego, który, berło trzymając, pierwsze zajmował miejsce.
Jeszcze raz Opin chciał się podnieść, ale nadludzka potęga zniweczyła jego usiłowania. — Chciał zakryć oczy rękoma, ale zawsze widział okropny obraz, zawsze trupy otaczały łoże, a postać, z okropnym wzrokiem schyliwszy się ku ziemi, puhar krwią napełniła i, podając go Opinowi, cichym, ale przerażającym wyrzekła głosem: — „Pij krew własnego ojca!“ — Wszystkie cienie powtórzyły słowa: „Pij krew własnego ojca!“ — nieznajoma siła zmusiła Pana Trzech Pagórków — wyciągnął rękę, przyjął czarę, przytknął ją do ust i wychylił do ostatniej kropli. — Znikło wtenczas wszystko oprócz krwi, zalewającej komnatę. — Bystre jej strumienie coraz się wyżej wznosiły, coraz zbliżając się do łoża już go zajmowały pod swoje panowanie. — Tonął Opin wśród fali krwi ojca, przyjaciół i krewnych. Już jednej tylko nie dostawało kropli, kiedy sen uleciał. — Wstrząsł się Opin — spojrzał wokoło, ale nigdzie krwi nie zobaczył — a jednak zdawało mu się jeszcze, że czuje na ustach okropny napój we śnie mu podany. — Ale cóż się stało Panu Trzech Pagórków? Porwał za maczugę, wyskoczył z namiotu, zawołał Horaka. — „Niema Żulisławy — piorunowym głosem krzyknął — zginiecie wszyscy! — Zniknęła wśród nocy — Sławan ją. . . . . “
Darmo szukają dziewicy, niema Żulisławy. . . . . . .
Chcecie wiedzieć, co się stało z nadobną dziewicą? Chcecie słyszeć, co się stało z odważnym [ 29 ]Sławanem? Ledwo jutrzenka w kroplach jaśniejących na kwiatach i krzewach obraz swój różowy odbiła, aliści Sławan z Żulisławą przybyli pod niedaleki lasek góry Opina. — Dziewica rzuciła się na szyję swemu wybawcy — Nadar szedł za niemi. . . . . . . . .
[ 30 ]
Właśnie przeszłej jesieni kilka dni przebywałem w Opinogórze.[7] — Łowy mojem były zatrudnieniem — jednak inna jeszcze rzecz przychodziła często na myśl: — skąd nazwisko „Opinogóra?“ Nigdzie nic mogłem znaleźć początku lub powodu takiego imienia. —
Jednego wieczora późna w losie zaskoczyła mię pora. — Cały dzień goniłem za lisami i zającami, nie zważając na schylające się ku zachodowi słońce. — Właśnie już teraz ostatnie światła promienie złociły iglastych sosen wierzchołki i szczyty poważnych dębów, ptaki rozliczne ostatnim śpiewem modlitwę wieczorną wznosiły do Boga, gdzieniegdzie liść zaszeleściał pod lotną stopą zwierza, wracającego do nocnego łożyska, czasem kraska lub różnobarwna sójka przeleciała nad głową i, pociągnąwszy dalej, siadła na jakiem drzewie — tam, oblana promieńmi słońca, zdawała się unosić po falach złotego potopu. — Wietrzyk raz, nizkie poruszając krzewy, igrał z każdym liściem i kwiatem, drugi raz, okręcając się naokoło stuletnich lasu olbrzymów, nachylał ich gałęzie na wszystkie strony. — Czasem też zupełna panowała cisza. — Błękit niebios, w purpurze ku zachodowi ginący, rozweselał oko, a milczenie i samotność wzywały duszę do dumania. — Psy daleko się nagoniły, myśliwcy zapędzili się za nimi. — Niekiedy jeszcze daleka trąbka słyszeć się dawała, ale na chwilę jej głos tylko poruszał powietrze, tak, że często można było wątpić, czy dźwięki, dopiero co słyszane, były rzeczywistemi, lub też wyobraźni skutkiem. — Już pierwsza gwiazda, od starożytnych ubóstwiana ludów, wstąpiła na safirowe przestworze — już coraz bardziej fale światłości ustępowały przed nocą i czerwonawy kolor nieba zastępowały już czarne cienie. — Daleko było do domu — [ 31 ]przyśpieszyłem więc kroku, ale postrzegłem, że już nie idę po ścieżce, że moje nogi nie torowaną postępują drogą, ale na miękkiej i wilgotnej chłodną rosą murawie się znajdują. — Daremno obracałem się wokoło, daremno szukałem straconej drogi. — Przebijałem się więc dalej przez krzaki i ciernie, głogi i krzewy. — Noc już całkiem owładła niebem. — Po długim dosyć czasie wyszedłem na miejsce otwarte, zewsząd jednak lasem otoczone. — Kilka tam ogromnych bielało kamieni. — Ujrzałem we środku białą postawę — stała niewzruszona na miejscu — w jednej ręce trzymała coś czarniawego — drugą kazała mi się zbliżyć. — Z odwiedzionym kurkiem, z biciem serca, z pilnemi oczyma, ze wstrzymanym oddechem przybliżyłem się do niej. — Twarzy rozeznać nie mogłem, ale pamiętam, że blade jej lica zgadzały się zupełnie z lekkiemi jej szaty. — Podała mi pergamin trzymany w ręku. — „Tu, rzekła, znajdziesz powód imienia Opinogóry.“ — Po tych słowach oddaliła się — ja chciałem gonić, ale rękopis opadł na ziemię — schyliłem się, żeby go podnieść — a kiedym go z ziemi ujął, wszystko już było znikło. — Nazajutrz przebiegłem oddane mi pismo. — W wielu miejscach zepsute przez wilgoć — znać, że w jakimsiś lochu leżało — nie mogłem więc, jak ułamki powieści o Opinio podać do wiadomości, co też uczyniłem. —
1828 r. 6-go kwietnia, Opinogóra.
[ 34 ]
Wśród otchłani, nazwanych bytem i nicestwem,
Nazwanych, lecz nieznanych. Sen ma świat udzielny
Z rzetelną władzą rządząc nad marzeń królestwem.
[ 35 ]
Przedmiot do następującego utworu podały mi wypadki życia Elżbiety Pileckiej, żony Władysława Jagiełły i królowej polskiej. Była ona córką Ottona z Pilcy, możnego wojewody sandomierskiego; w kwiecie młodości poznała dzielnego rycerza z Morawii, na dwór ojca przybyłego. — Porozumiały się ich serca, i Elżbietę uwiózł rycerz wśród nocy z zamku ojcowskiego, ale odkryto ich ucieczkę i natychmiast Otton poszedł w pogoń za córką. Dogoniwszy ją, zwiódł z morawskim rycerzem walkę i zabił go. Okrutny rodzic, odebrawszy córkę z rąk kochanka, zmusił ją do oddania ręki Gronowskiemu, kasztelanowi nakielskiemu. — Miała z niego Elżbieta jednego tylko syna, któremu Jan dano imię.
Po śmierci Gronowskiego polubił ją sobie Władysław Jagiełło i wziął za żonę. Kiedy zaś przyszło do koronacyi, sprzeciwił się jej Mikołaj Trąba, arcybiskup gnieźnieński, mówiąc, że to małżeństwo niegodnem było z powagą majestatu. — W takim stanie rzeczy król Władysław użył do koronacyi Elżbiety Jana Rzeszowskiego, arcybiskupa lwowskiego. — Elżbieta umarła 1419 r., a jej zwłoki złożono w kaplicy, w której później Stefana Batorego pochowano.
[ 36 ]
Spać będziesz w szumie liści, w mruczeniu strumienia
Marzenia i ułudy młodości, gromadźcie się naokoło mnie! Często niespokojnemu sercu przyszłość w promienistem okazujecie świetle. Innej teraz po was wymagani przysługi. Wróćcie mi przeszłość! Unieście mnie w odległe czasy, pomiędzy innych ludzi, ale zawsze na tej samej ziemi, na ziemi ojczystej, której zeschła garstka milszą jest duszy i oku, niż połyskujące wszystkiemi tęczy farbami kamienie na skroniach możnych! Waszemi wsparty skrzydłami, niech, porzuciwszy dzisiejsze uciechy, pogrążę się w upłynionych czasu falach, na których odbije się promień niezgasłej chwały! Niech moje pienia wyrwą ze snu śmierci śpiących w stalowych zbrojach rycerzy! Niech, pieniem sławy obudzeni, powstaną nagle z pod ciężących głazów i dawno zapomniane przedstawią obrazy! — Niech wrócą zwołane brzmieniem lutni dziewice Lechii[10] i piękność zatartą z ziemskich wydobędą prochów! Zakwitnijcie na nowo, róże, mieszające się dawniej do ich splotów! Odzieleńcie się, gaje, poświęcone miłości, a choć głuche milczenie nieszczęścia od dawna, was zaległo, odżyjcie jeszcze na chwilę w śpiewach poety!
Słońce wiosenne wzbiło się na błękity, niedawno z pod jarzma ciężkich chmur uwolnione, a promienie jego lały się w niezmierzoną przestrzeń, oświecając pełną życia i wdzięku okolicę. Nad nią panował [ 37 ]zamek, wzniesiony na górze, zieleniejącą pokrytej murawą. Ciemne baszty, dumne wieże, grube mury, most zwodzony, żelazne po wszystkich bokach kraty i strzelnice czyniły go panem rozciągającej się przed nim równiny, a pływający w powietrzu sztandar nosił znaki i godła Ottona z Pilcy, wojewody sandomierskiego.
Piękne ogrody opasywały zamek kwiecistemi ramiony. Mieszały się w nich dzikie północnych lasów wychowańce z wysmuklejszemi południa drzewami. Dąb, z którego wieniec chwały bohaterom splatają, wznosił się dumnie nad poziomą różą, zwracającą oczy piękności, a brzoza płaczącą zlewała rosę jutrzenki na rosnące pod jej stopami fiołki. Ścieżki, drobnym posypane piaskiem, w niezliczonych zakrętach prowadziły to w rozkoszne gaje, to w ciemne ulice, zachęcające posępnością do smętnego dumania. Lecz kiedy dalej kto kroki posuwał, dziwną spostrzegał zmianę. — Z czarnego lasu na miłe wychodził łąki, na otwarte błonia, umajone kwiatami, których połyskujące farby tysiącznymi blaski oko raziły. Tu strumień wił się splotami węża, tam znowu gwałtownemi wody rozbijał się o kamienie i konającemi falami z brzegiem ukochanym co chwila się żegnał. Dalej wzgórki, stopniami rosnąc, w olbrzymią przechodziły górę, u której szczytu migały szklane nadobnych mieszkańców szyby. Tu przepaść zatrzymywała nierozmyślne stopy, ale ją otaczały kwieciste krzewy i powój splątanymi wieńcami łączył przeciwne jej brzegi. Tam skała, obnażona z ozdób przyrodzenia, śmiałym w niebo wzbijała się słupem, a na jej wierzchu spuszczona sosna lub świerk żałobny samotne rozciągał gałęzie. Szumiący potok wrzał pomiędzy spadzistemi opokami, zamglewając powietrze drobną pianką, której każda [ 38 ]kropelka na błyszczącą zamieniała się tęczę, a nareszcie poważna Pilica, tocząc kryształowe wody pośród ubarwionych wybrzeżów, zakończała srebrną wstęgą ogrody Ottona Sandomierskiego. Blizko rzeki był gaj różowy, ze wszystkich najpiękniejszy gajów. Z obu stron strzegły go czarne skały, uwieńczone orlemi gniazdami, a wewnątrz siedzenie z murawy codzień żywszą zieloność przybierało; kwiaty, wonią zapełniające przestrzeń, wiosenne rozwijały wdzięki, a głos słowika, jedynego tych miejsc mieszkańca, co wieczór dawał hasło promienistym gwiazdom do świecenia nad ziemią, co wieczór przywoływał na tron niebios, osierocony od słońca, mniej świetnego, lecz milszego czułym sercom króla. Wtenczas urok czarujący rozlewał się na całą naturę i usypiające kwiaty, miłym kołysane wietrzykiem, schylały ociężałą od rosy głowę. Świat, opuszczony od śmiertelnych władców, przechodził pod opiekę niezrozumianych istot. Duchy, spływając na srebrnych chmurach, zastępowały miejsce słabych ludzi, w których przemogło do spoczynku nawykłe ciało. Rozciągając z świetnych promieni uwite skrzydła, czuwały nad ziemią, wolno w przestrzenie puszczoną, iskrę zapału wlewały w uśpionych bohaterów lub przyszłych nieszczęść przeczuciami ostrzegały wolę, wystawioną na zamachy zbrodni. A kiedy młoda dziewica przychodziła dumać nad brzegami Pilicy, lekkie błękitów niebieskich syny zlatywały się naokoło. Ukryci pośród róż i kwiatów, czarującym wpływem młode serce napawając, oddzielały je przezroczystemi skrzydłami od zmysłowego świata i przenosiły do górnych siedlisk nieśmiertelności.
Już powiew wieczoru, wznoszący na skrzydłach wonne kwiatów westchnienia, zaczął igrać z różami gaju. Słońce znikło z nieba i ciszej płynęły fale [ 39 ]Pilicy. Pomiędzy ścieżkami, prowadzącemi do „Gaju czarów“, jak go nazywano, ukazała się postać niewieścia, ale tak cudna, tak piękna, jak gdyby była mieszkanką gwiazd, ku którym wzniesione trzymała oczy. Biała szata w lekkich fałdach obwijała wysmukłą kibić. Lica świeżością podobne były do różanego światła jutrzenki, mieszającego się do fal srebrnego strumienia. Rozwiane włosy bursztynowymi pieścieniami pieściły się wietrzykiem, a ich barwa tak świetną była, jak gdyby igrający promień zaszłego słońca, wmieszawszy się do nich i nie mogąc już z jedwabnych wydostać się splotów, w złotem po nich roztopił się świetle.
Na czole godność i spokojność niebiańska się odbiła. W oczach tylko znać było ogień, wyrażający zmienne dziewiczych piersi uczucia; bo raz błyszczał, jak gwiazda wieczorna, to znów, cichą łzą przyćmiony, jak księżyc mgłą obwiany, napół tylko świetniał, a wtenczas najmilej, najczulej tłumaczył budzącą się namiętność w sercu piękności. Westchnęła lekko dziewica i weszła pod różane gaju sklepienia. Tam, patrząc z siedzenia z murawy na kryształową rzeki powierzchnię, strojną odbitemi z nieba gwiazdami, myślała o nadziejach i o przyszłości. Myślała Elżbieta, córka Ottona z Pilcy, o młodym kochanku, o Archeldzie z Hałdy, rycerzu, niedawno przybyłym z Morawii na dwór potężnego jej ojca. Pierwszą pałająca miłością, wszędzie szczęście upatrywała; błogie dni sobie obiecując, w rajskiej marzyła ułudzie. Wtem wietrzyk doleciał do raju i miękkim tchem ją obwionął. Duchy otaczające wyciągnęły przezroczyste dłonie i usypały z nich drobne, barwą tęczy umajone, kwiaty, w nadziemskich błoniach uszczknione. Pod ciężarem woni uległy śnieżne Elżbiety powieki i sen wieczny przeniósł ją w krainę urojeń. Urojeń teraz, ale prawda później! I to piękne, to [ 40 ]ponure, to miłe, to smętne obrazy snuć się zaczęły przerywanem pasmem przed jej wyobraźnią.
Zdało się marzącej dziewicy, że przy świetle lampy, z trudnością przedzierającem się przez ciemną komnatę, widzi klęczącego u kolan rycerza — i zaraz go poznała dziewica i imię Archelda z Hałdy wyszło z jej ust uśpionych. Twarz wojownika nie nosiła piętna dzikości, owszem, łagodne, szlachetne rysy zdobiły lica, pokryte miłości rumieńcem. Szyszak, błyszczący srebrem, unosił się nad promieńmi czarnych włosów. Kolczuga[11], zdobna błękitną przepaską, zdawała się podnosić i zniżać pod namiętnemi serca biciami. Oręż strzegł boku, a rękojeść złota swoim blaskiem zdawała się przyszłych zwycięstw przepowiadać chwałę.
„O luba, mówił rycerz, już stoją na podwórzu konie, słyszysz? tętnią ich kopyta; noc piękna, śpi zamek, księżyc tylko patrzeć będzie na naszą ucieczkę. Nie zwlekaj!“ A słowa młodzieńca podobne były do miłego szmeru błyszczącego strumienia; przenikały one aż do duszy Elżbiety, jak promienie wiosennego słońca do kielicha świeżo rozwitej róży, i jakaś moc nadludzka rzuciła ją w objęcie Archelda. I uniósł ją rycerz przez ciemne zamku galerye, przez kręte schody, wązkie przejścia i podłużne sale aż na szeroki dziedziniec. Tu lekko posadził ją na czarnym swoim koniu, sam obok niej skoczył i przy świetle księżyca wyruszył wraz ze zbrojnymi towarzyszami.
A tu zaszła zmiana w obrazach jej widzenia. Zdało się marzącej dziewicy, jak gdyby kochanek na rączym koniu zawiódł ją w odludną i dziką okolicę, najeżoną zewsząd skałami i lasami pokrytą. [ 41 ]Niebo, przed chwilą tak czyste, przybrało mglistą i szarą pomrokę, oddzielającą ziemię od ożywnego słońca. Rośliny, drzewa posępną miały postać, liście wyschłe dziwnej były zieloności, wpadającej w czarną barwę, przez zimę nadaną, wody, naokoło rozlane, wlokły się mętnemi falami, odbijając ciężkie chmury, w górze zamieszane. Złowieszcze ptaki krążyły nad głową i przeraźliwe ich krzyki mieszały się do dźwięku trąb i rogów, z daleka się odzywających. Przez taką krainę unosił Archeld dziewicę i zatapiając ostrogi w boku zadyszanego konia, mijał z kilkoma towarzyszami góry i skały, lasy i jeziora. Pomimo tej szybkości grzmiał ciągle goniący za niemi w powietrzu odgłos trąb i rogów, i czasem zdawało się Elżbiecie, że dalekie słyszy tętnienia. W biegu tak rączym nie mogli sprostać rycerzowi jego towarzysze; jedni zostali z tyłu, drudzy padali znużeni wraz z końmi na ziemię, a choć lotem błyskawicy oddalała się od nich dziewica, zawsze zdawało się jej, że widzi rozciągnięte nieszczęśliwych ciała. Nareszcie sam jeden Archeld z Hałdy został na koniu — ostatni z jego orszaku legł przy spadzistej skale; za chwilę potem jego własny rumak rozciągnął się na piasku, a kochanek porwał oblubienicę i, przyciskając do serca, wydobył ją z pod zabitego konia. Wtenczas głos rogów zdał się powiększać i, coraz bardziej rosnąc, całą przestrzeń napełnił. Mignęły wśród drzew otaczających zbroje i proporce i pancerna jazda wystąpiła z ciemnego boru. Na jej czele poznała Ottona z Pilcy, ojca swojego, a przy nim niecierpianego człowieka. Zdało się wtenczas Elżbiecie, że ją Archeld, silnem dźwignąwszy ramieniem, wniósł na wysoką skalę i tam stanął z dumą orła, króla ptaków, wyzywając, na równinie pozostałych wrogów; a wrogi poszły na skałę, i Otton zagrzewał ich z niziny, stojąc obok tego, który był dla serca nieszczęśliwej, jak wąż jadowity dla lękliwej [ 42 ]ptaszyny. Zbrojne szeregi wdzierały się po przepaściach i sterczących urwiskach; Archeld z Hałdy, trzymając w prawicy jaśniejący oręż, jak miecz anioła śmierci, podpierając lewą oblubienicę, czekał na nie z odwagą bohatera, poświęconego śmierci. Cała skała, okryta zbrojnymi, w każdem miejscu błyszczała to szyszakiem, to pancerzem, i zdało się Elżbiecie, że kamienna opoka w stalową przemieniła się górę. Doszli nareszcie szczytu mordercy i szczęk broni się rozległ i wielu ich poległo. Archeld bronił najdroższego skarbu z wściekłością rozpaczy. Ale córka wojewody uczuła, jak coraz bardziej drżało podpierające ją ramię, spostrzegła strumienie krwi, wylewające się z pod zbroi, i cała góra zdała się jej zalaną purpurowym potokiem; porwane nim ciało Archelda runęło ze szczytu opoki i, rozdarte przez ciernia i głazy, padło u stóp pana z Pilcy. A surowy ojciec wziął rękę córki i połączył ją z sędziwą ręką swojego towarzysza, — i natychmiast rozległy się okrzyki: „Niech żyją Otton, niech żyje Granowski! I jego małżonka, córka wojewody, Elżbieta z Pilcy, niech żyje!“
A tu po raz trzeci zaszła zmiana w obrazach jej widzenia. Zdało się marzącej dziewicy, że przebywa wśród posępnych murów. Ogromne wieże, żelazne kraty, głębokie rowy i mosty zwodzone dzieliły ją od świata; ale nad wzniosie wieże i czarne kraty posępniejszym był pan tych miejsc, ubielony już swym starości włosem. Zapadłe oczy ciskały ponure błyskawice i, kiedy patrzała nań nieszczęśliwa żona, zawsze obok widziała pokrwawionego Archelda, który, wróciwszy z świata duchów, uśmiechał się jeszcze smętnie do oblubienicy, ale sztylet zemsty wzniesiony trzymał nad jej ciemięzcą. I zdało się Elżbiecie, że dni, miesiące i lata powoli upływały dla niej [ 43 ]w tym zamku, w tem więzieniu; jedyną pociechę miało jej serce strapione w dziecięciu, igrającem na matki kolanach, a to dziecię rosło co dzień i ono jedno wiązało córkę Ottona do ziemi.
A tu znów zaszła zmiana w obrazach jej widzenia. Oto zdało się marzącej dziewicy, że słyszy pogrzebowy dźwięk dzwonów i że, w żałobne ubrana szaty, trzymając syna za rękę, postępuje za trumną człowieka, którego jej serce nigdy nie kochało. Tłum ludzi cisnął się wokoło. Zbrojne hufce z spuszczonemi dzidami, służalcy z udanym smutkiem szli za ciałem znienawidzonego, a jego wdowa kryła głowę między czarne zasłony, a każdy z otaczających starał się wzrokiem przedrzeć te zasłony i jej łzy wyśledzić, a ona łez wylewać nie mogła — i wdowa Granowskiego była jeszcze kochanką Archelda.
A tu zaszła, zmiana w obrazach jej widzenia. Zdało się marzącej dziewicy, że spadły z niej żałobne szaty, a natomiast błyszczące przyodziały ją suknie. W obszernym pałacu przeglądała się w srebrnych zwierciadłach i ujrzała róże, na nowo na licach zakwitające. Otaczały ją okazale przybrane niewiasty, pazie na jej widok kornie czołem bili o marmurowe posadzki, i dzielni rycerze przed nią zginali kolana. Spojrzała przez okno, a naród cały powitał ją okrzykami; odwróciła oczy, a bogate kobierce, jedwabne obicia, złoto stropy, alabastrowe filary, porfirowe naczynia, jaspisowe ściany, kryształowe sklepienia uderzyły wzrok zdziwiony.
Wszędzie głowy, lśniące złotem i drogiemi kamieniami, schylały się przed nią. A wtem rozstąpiły się rzędy naokoło stojących dworzan i wszedł poważnym krokiem mąż wysokiej postawy, z koroną [ 44 ]na skroniach i berłem w ręku. Na czole błyszczała odwaga, pomieszana, z ostatkiem nie startej przez wiele zmian dzikości, a jednak Elżbieta, uczuła bijące serce z radości za jego zbliżeniem, a mąż, uwieńczony wieńcem królów, wziął jej śnieżną rękę i zaprowadził do drzwi komnaty.
A tu po raz ostatni zaszła zmiana w obrazach jej widzenia. Zdało się marzącej dziewicy, że w ogromnym kościele stoi w pośród tłumów, oświeconych tysiącznemi pochodniami. Wonne kadzidła paliły się na jaśniejących ołtarzach, wznosząc lekkich dymów obłoki. Śpiew poważny sług boskich rozległ się po przestrzeni, dosięgając zagiętych sklepień, rażących blaskiem ozdób, poświęconych Panu nad pany. Pomiędzy mnóstwem osób, zapełniających świątynię, rozeznała Elżbieta męża z koroną, który,siedząc na tronie, rozciągnął berło nad swoim narodem i rzeki do niego: „Obieram poddankę za żonę.“ Wszyscy milczeli i milczeniem przystawać się zdawali. Wtem ozwał się głos ponury, groźny, i wystąpił z ściśniętych tłumów duchowny w świetnym ubiorze. Twarzą surową, przeraził patrzących i, śmiałymi wyrazy przemawiając, sam jeden stawił się naprzeciw życzeń króla, i narodu. Ale drugi duchowny,w równie błyszczących strojach, z łagodnością na twarzy, podniósł się z siedzenia, i zgodził się z chęcią monarchy, a wtenczas okrzyki: „Niech żyje król Władysław i małżonka, jego, Elżbieta!“ przytłumiły głos pierwszego. Powstał mąż z berłem. Zszedł z tronu i podał rękę córce wojewody. Zabrzmiały muzyczne tony, ozwały się pienia, pochodnie podwojona, błysnęły jasnością i klękli oboje przed wielkim ołtarzem. Duchowny drugi zbliżył się do leżącej Elżbiety. Po chwili uczula, ciężar, unoszący się na.splotach własnych włosów; podniosła oczy, a rażący [ 45 ]połysk drogiej korony oblał jej twarz anielską, — i kochanka Archelda była królową Lechii.
∗ ∗
∗ |
Właśnie w tein miejscu szmer lekki obudził dziewicę, i pierwsze jej wejrzenie padło na klęczącego rycerza. Rumieniec okrasił jej lica i, wsparta na ramieniu Archelda z Haldy, wróciła do zamku dumnego wojewody.
[ 46 ]
Z OPISU PODRÓŻY PO SZWAJCARYI.
O milę jeszcze przed Lozanną[12] odkrył się mojemu oku widok, zawierający wszystko, co tylko przyrodzenie stworzyć może wzniosłego i pięknego. Jezioro Leman, zdające się być małym oceanem, błyszczało przy promieniach jesiennego słońca, jak masa nieprzeliczonych dyamentów. Wzruszone fale snuły się jedna za drugą, nakształt splotów ognistego węża, a części jeziora, na które padał cień gór nadbrzeżnych, podobne były do roztopionego lapis lasuli[13]. w którego łonie osadzono świetniejące farbami tęczy kamienie. Ten ogromny obszar wody, lekkim wiatrem wzdymanej, przedstawił zachwycający obraz, co chwila zmienny, co chwila piękniejszy. Światło, igrając w zwierciadłach Lemanu, zamieniało je to na szyby lodu, to znowu na fałdowane przestrzenie, w których każda kropla przybierała jasny blask srebra. Kiedy wiatr, unoszący się nad wodą, zwalniał, odbite w jej toniach góry i skały nowy tworzyły widok. Każda nadbrzeżna chatka zstępowała ze szczytu góry swojej, by kąpać się w przezroczystych jeziora wodach; każdy szczyt skał niebotycznych opuszczał niebiosa, by się odświeżać w zwierciadlanej toni. Zieloność murawy, dotąd jeszcze mrozami nie ujętej, białość śniegu, wieńczącego wzgórza, mieszały się z niebieskawą Lemanu barwą. Wsie, po bokach rozsypane, pełne były ogrodów i drzew, jesienną szatą okrytych. Tu sosna samotna, przypominająca mi Polskę, wznosiła się nad poziome krzewy; tu lipa zżółkłemi szeleściła liśćmi [ 47 ]za przelotem wiatru, którego skrzydła rozwijały białe żagle statków jeziora; tu modrzew ciemną zielonością ocieniał skał wierzchołki, a po bokach bluszcz i różnobarwne, wijące się rośliny czarodziejskie tworzyły sklepienia. Dalej znowu dziksza poczynała się okolica; naga skała, śmiałe czoło pod chmury dźwigając, wydaje się jak olbrzym, pogardzający kwiatami i murawą; strumień huczący spada z jej urwisk i z pianą biegnie w dolinę, gdzie pośród umajonych wybrzeży spokojniejszem już płynie korytem. Świerki rosną tu i owdzie nad chatą, której białe ściany z daleka jeszcze wzrok przyciągają; ciasna ścieżka kręci się od jej drzwi aż do stóp skały. Czasem człowiek po niej dąży, czasem krowy, dzwonkami, u szyi zawiązanemi, brzęczące, przesuwają się powoli wśród dołów i przepaści i z schyloną głową na wzniesionych gór piętrach żują ostatek jesiennej strawy.
Ale nad wszystkie te obrazy uroczystszy i poważniejszy panuje widok. Pasmo gór, wiecznym lodem skrzepłych, ciągnie się po drugiej stronie jeziora; mgła i wśród najczystszej pogody zaciemnia ich ściany; chmury w fantastycznych kształtach snują się po ich szczytach, to jak czołgające się węże, to znów jak skrzydlate smoki. Śniegi, od wieków na ich barkach złożone, błyszczą przy słońca promieniach, jak sztaby ze srebra, przykute do piątr skały, kiedy gwiazda jasności stoi na połowie niebios; lecz kiedy, zniżona, zapowiada zachód czerwonawą barwą swych promieni, wtenczas trzeba przenieść całą duszę do oka i patrzeć tylko i zdumiewać się nad wielkością przyrodzenia. Niczem są rubinu blaski przy jasnościach, rozlewających się po górach, które otaczają jezioro genewskie, kiedy je barwa zachodu okrywa. Chmury zdają się z płynnego złota ulane, a wierzchołki gór, purpurą i dyamentami strojne, dają, wyobrażenie, o ile to może istnieć na ziemi, [ 48 ]tronu Przedwiecznego. Obłoki, podobne do tęczowych skrzydeł Serafów, to się roztapiają i nikną powoli w czystym błękicie, to znowu, gromadząc się razem, rozwijają pyszny baldachim nad skał szczytami. Do tego dodać potrzeba ukazujące się zewsząd domki wiejskie, Genewę w oddali, lasy i gaje, a utworzy się obraz, który łatwiej uczuć, niż opisać.
Za stopniowem zniżaniem się słońca słabną iskrzące się barwy na szczytach i z purpurowego koloru przechodzą do różanej farby. Wtenczas oko zmęczone mile odpoczywa po tylu świetnościach i każda góra wydaje się narzeczoną, strojną w ślubne suknie, kratowane śnieżnemi pasmami i uwieńczone różami.
Zmrok zapadający miesza z sobą odrębne wprzód kształty i kolory rozmaite zmieniają się w szarą barwę, pięknie przy wodach Lemanu odbijającą; księżyc wschodzi powoli, a wtenczas odnawiają się pyszne dnia widoki, ale słabiej odznaczone. Nie tak rażące światło jaśnieje nad okolicą, milszy czułemu sercu blask rozprasza nocne cienie, zatrzymując wszystkie złudzenia i piękności mroku. Góry i skały, jak gdyby przez sen widziane, zdają się z upodobaniem przezierać się w nurtach Lemanu, którego zwierciadła leżą spokojnie i dopóty za sobą zdziwione przyciągają oko, dopóki w mglistej nie znikną oddali. Urocze Helwecyi[14] wdzięki, opuszczając nieco z swojej wzniosłości i powagi, zstępują do rzędu widoków, między którymi już nie drży, nie uwielbia, ale rozpływa się serce. Księżyc rozsyła srebrne promienie, by uwieńczać gór szczyty niepewną jasnością. Chmury się zwolna przesuwają i, mieszając się do śniegów, zdają się między niemi roztapiać. Błękity niebieskie i wody jeziora, połączone przestrzenią nieznaczną i słabym tylko oświeconą blaskiem, zdają się jedną składać krainę, w której i wielkie wznoszą się ogromy i lekkie snują [ 49 ]się chmury, podobne do statków, żeglujących w otchłani białych śniegów i niebieskich obszarów.
Ale, przyjacielu, nad te wszystkie cuda natury, nad te czarowne Szwajcary i okolice wołałbym widzieć brzeg naszej Wisły lub Narwi, poglądać na Gopła fale. Oko zajmuje się Lemanem i niebotycznemi górami Helwecyi, ale serce wzdycha za Polską — i powtarzam sobie nieraz ów wiersz Mickiewicza:
Wokoło mnie kraina dostatków i krasy,
Nade mną niebo jasne. . .
Dlaczegóż stąd ucieka serce w okolice
Dalekie i, niestety, jeszcze dalsze czasy?
Jezioro tak spokojne i ciche, jak w pierwszym dniu stworzenia. W przezroczystej jego powierzchni odbija się sklepienie niebios. Błękity górnej, powietrznej, i dolnej, wodnej przestrzeni stykają się w niem razem. Tu płynie barka z srebrzystymi żaglami, tam płynie obłok łabędziej białości. Zdaje się ono brzemienne i własnym i cudzym lazurem. Cała piękność przyrodzenia w jego piersiach zamknięta. Wszystko, co nad brzegami stoi, wszystko, co nad falami się wzbija, po raz drugi istnieje w jego toniach. Ono jedno jest sobą samem i całą naturą zarazem. W niem i wód kryształ i niebios obszary i skał wierzchołki razem się malują. Ono zda się być duszą całej okolicy. Każdy jej ruch, uczucie, działanie musi na jego licach odbić się koniecznie. Wodospad w niem po raz drugi spada z urwisk góry, chmura powtórną drogę przelatuje; każdy promień słońca w jego łonie na błyskawicę się [ 50 ]zamienia i górne swe ognisko odzyskuje. W pozostałej naturze wszystko jest raz tylko pięknem; w niem i przez niego wszystko dwa razy jest wzniosłem i, dzięki jego przezroczystym falom, serce z podwójną siłą bije tem samem uczuciem na szczycie zielonego Jamanu.
Słońce było za mną i za jedną z gór jurańskiego pasma[16], która, okryta czarnemi sosnami i opasana wstęgą śniegu, wydawała się jak trumna, bladym całunem otoczona i już mojej głowie grożąca. Tymczasem przede mną wznosił się niebotyczny Mont-Blanc w szacie wiecznej zimy, urągając się dyamentowymi lodami ze wszystkich promieni wiosennego nieba.
Witam cię, góro, witam cię, nieśmiertelności obrazie, na ziemi, przeznaczonej zagubie! Ty jedna wśród zieleniejących się gajów, wśród złotych żniw lata i pomieszanych farb jesieni stoisz niewzruszona i nieodmienna, jak bohater, którego duma nie zniża się do śmiertelnych i nie pozwala twarzy wydawać pomieszania i cierpień duszy.
Oh, witam cię, Mont-Blanc! — Przez długie lata pragnąłem ujrzeć twoje poważne i milczące czoło, podobne do grobowca, i widzieć twój orszak, złożony ze skał, zdających się cichą cześć ci składać w głębokiem poszanowaniu. Ty jeden, wylatując nad krańce ziemskiej wielkości, pysznym wierzchołkiem roztrącasz fale błękitów. Panujesz nad wszystkiem, co cię otacza, jako pan wszechmocny w płaszczu purpurowym, uwitym z ostatnich dnia gasnącego promieni. Przykuty do ziemi, zdajesz się jednak należeć do nieba. Równina u stóp twoich, [ 51 ]oświecona słońcem, żegnającem się z światem, zdaje się być oceanem ognistym, nad którym królujesz, podobny do piramidy z marmuru, postawionej na wieki Wszechmocnego ręką dla ludzi, błądzących po ziemi przestworzu. Za mną ponura ciemność otacza przepaść i urwiska, nad któremi rosną posępne lasy, jak wijące się bluszcze wokoło grobowców cmentarza.
Już nie zdołam dojrzeć słońca, ale przede mną jego promienie igrają na wierzchołku Mont-Blanc, jak wspomnienia ubiegłych rozkoszy; fale błękitu tłoczą się wokoło, podobne do bałwanów morza, konającego u nadbrzeżów srebrnej wyspy. Duch Twórcy unosi się nad tą krainą i Jego ręka wyryła na opoce Mont-Blanc nadzieję nieśmiertelności.
Oh, jeśli ziemia tyle ma uroku, jeśli ogromy prochu, zmieszane z kłębami śniegu, zdolne podnieść tak wysoko uczucia człowieka i, oderwawszy myśl od kurzawy, rzucić ją pomiędzy niebios przejrzenie, jakże wyższemi muszą być marzenia duszy! Zdaje mi się w tej chwili, że Mont-Blanc jest świetnym korabem, na który rzuca się moja dusza dla przepłynienia nieskończoności chwały Wszechmocnego. Opasujące go skały rosną stopniowo, dopóki nie zbliżą się do swojego monarchy, a wtenczas schylają czoła, jakby z żalu, że nie mogły dosięgnąć nadprzyrodzonej wielkości.
Ale już cienie pochłaniają światło, nie wiele już mi chwil zostaje do ubóstwiania tej natury, tak wywyższonej nad pospolite czucia ludzkości. O słońce, dobądź sił ostatnich i zalej równinę promieńmi!
O góry, ożywcie się dla mnie, pożyczcie głosu od szumu waszych potoków i od grzmotu śniegowych zamieci! . . .
Mont-Blanc, odpowiadaj na moje wołanie! Czyś bliższy nieba od mojego umysłu?. . czyż tonie wieczności stoją otworem przed tobą?. . . lub czy [ 52 ]gwiazdy, zakochane w białej szacie twoich wierzchołków, zostawiły wraz z promieńmi tajemnice niebios na niedostępnych twych śniegach?. . . Milczysz! . . . boś zanadto dumny, abyś się miał zniżyć do mowy śmiertelnych! . . .
Coraz czarniejsze otaczają mnie cienie. Różane gór barwy konają powoli w nienawistnych uściskach ciemności. Odwracając się, dostrzegam tylko ponurą jurańską opokę, która zdaje się mnie przestrzegać, że wszystko na ziemi kończy się prochem. Drzewa jej, chyląc się ku mojej głowie, poruczając wiatrom szelest liści, podobny do odgłosu śmierci. Domagałem się odpowiedzi od piękności i od światła i nie otrzymałem żadnej, nie rzekłem słowa do ciemności i zaguby, a jednak powiew wieczora przyniósł mi ich odpowiedź.
W potrójną przepaść połamana skała dźwiga na sobie sypiące się Aary potoki. Wokoło dzika, pustynia: nagie skały, ciemne sosny, mech szary. Fale rzeki skaczą po urwiskach, łamią się na ostrzach i, zaokrąglenie wody płynnej straciwszy, w zdruzgoconą zamienione pianę, ulatują w powietrze, opadają z szumem, przedzierają się przez zapory z rykiem i z niezmiernej wysokości lecą w głąb czarnej otchłani, gdzie błyszczące z tęcz śmigają wieńce i wiązki z światła igrają. Zdaje się patrzącemu, że ogrom spadającej wody wszystko za sobą porywa, że twarde łono góry, po której płynie, drży pod jej popędem. Huk piorunu, przemijający na niebie, tu trwa ciągle i w każdej panuje chwili. Krople, oderwane od bałwanów Aary, kołują po przestrzeni, to raz zamglewają powietrze, to znów w lśniącej się chmurze uciekają z korytem. Trzy mosty, [ 53 ]ne nad trzema przepaściami, zaginają się w wątłe łuki i drżą od gwałtowności i szumu potoków. W głębi para z roztrzaskującej się rzeki snuje się po jarze i po ścianach skały, jak kłęby dymu. Zewsząd sterczą głazy o rozmaitych kształtach; wiją się po nich krzewy i rośliny, a burza nieustanna pokrapia je mgłą świeżą. I tak płynie straszliwa Aara z łoskotem piorunu i szybkością awalanszy[18].
[ 54 ]
For which Joy has no balm and Affliction no Sting.
Nad brzegiem niezmierzonego oceanu dumał, osłabiony cierpieniem; wszystkie sny i rozkosze młodości przybywały na skrzydłach wspomnienia i, trapiąc umysł, znękany dawną świetnością, podwajały ciemność obecną. Okiem rozpaczy, okiem, w którem już nadzieja żadnego nie miała ołtarza, spozierał na fale, coraz bardziej z wichrem bój toczące, i czuł jakąś radość, bo spodziewał się, że już nadchodzi zaguba i że przynajmniej w trumnie z morskich bałwanów odzyska spokojność i ciszę, dawno straconą na ziemi. Lekki statek kołysały wody niedaleko i żagiel, podarty wiatrem, żałobne spuszczał zasłony nad sterem, wpół rozpadłym od piorunu; — czekał jeszcze, aż wzmoże się wojna żywiołów, aż chmury i wody połączą się na zniszczenie stworzenia, bo chciał być pewnym zgonu, bo przynajmniej pragnął, by go śmierć nie zawiodła tak, jak życie zawiodło. Trwoga daleką była od jego serca i twarzy, niebezpieczeństwo przywołało całą dumę na zorane smutkami czoło i ogień zgasły znów ożył w oczach na odgłos grzmotów i na znak gniewu niebios. Rzucił się, wyniosły postawą i myślą, ku własnemu okrętowi i oderwał kotwicę z głębi wód i puścił się na czarną przestrzeń oceanu, witając w każdej fali grób pożądany. Z uśmiechem, urągającym się z burzy, patrzał na pobrzeża, ginące w oddali, bez żalu, bez tęsknoty, zimny na wszystkie gromy, spokojny, bo blizki już ostatniej chwili; został sam z przyrodzeniem, zawieszony na wierzchołkach fal między [ 55 ]bem i morzem, bez nadziei ratunku, bez chęci ocalenia się i jedynem wspomnieniem zajęty, jedynem, które przekwitłe serce jeszcze do żywszego bicia przymuszało.
A tymczasem srożyły się wichry wokoło, bałwany rozpryskujące się w pianę, to jak ogromne góry, to jak śniegowe zamiecie słabemu statkowi groziły, wszystko zdawało się konać co chwila i co chwila ostatnią wysilać się mocą: świsty wiatru krążyły po zamglonem powietrzu, jak tysiące syczących żmij, huk piorunu rozlegał się po przestrzeni, jak gdyby z nim razem całe sklepienie niebios zdruzgotane leciało w przepaść. Chmury, to rozprute, to znowu w jedno zbite, przelatywały górne obszary, jak potoki, ze skał się walące. Zewsząd niechybny cios, nieunikniony koniec się zbliżał; z przodu, z tyłu, po bokach wzdęte fale śmierć zwiastowały rykiem, podobnym do ostatniego jęku konającego świata; a ON bez bojaźni siedział nad sterem i pewną ręką kierował statek tam, gdzie wścieklej walczyło morze z wichrem i gdzie wiry kręciły się, porwane nieznaną siłą w otchłanie bez granic. A jednak dotąd nie mógł zginąć pomimo własnej woli i napadu burzy; jak ziarnko piasku niesiony na niezgłębionym przestworze, z jednej fali do drugiej przerzucany, nigdzie zgonu doczekać się nie mógł; ciągle z jednego bałwanu wyrwany i w drugi popchnięty, daremnie oddawał się całej wściekłości oceanu, puszczonego bez wędzidła, nie mógł, nie mógł umrzeć! — I znowu rozpacz zaczęła silniej miotać jego duszą i powstał z mokrego siedzenia i wyciągnął ręce do burzy i błagał potęgi nieba i piekła, by zakończyły życie, nieznośne porównaniem uszłego, krótkiego szczęścia z długiem i obecnem nieszczęściem. Lecz poznał, że próżne były modły, że czas jeszcze nie nadszedł i że gwiazda przeznaczenia nie wylała jeszcze z łona wszystkich promieni. Zarzucił więc płaszcz szeroki [ 56 ]wkoło siebie i, opierając czoło, nabrzmiałe krwi potokiem, o drżące ręce, zaczął dumać wśród spustoszenia i nawałnicy. Wtem lekkie z początku, lecz coraz wzrastające, osłabienie, wkradając się pomiędzy członki, do każdej się żyły dostało; powieki obciążone przywarły dumne oczy i, niesiony na wzburzonej wód kolebce zasnął snem wspomnień i cały zawód i całą młodość ujrzał na nowo i dni przeszłe snuły się przed oczyma jego wyobraźni, jak fale, unoszące statek, na którym drzemał.
Dom rodzinny[20] z szerokiemi komnaty, z obrazami przodków, z rozległymi ogrodami na chwilę mu się przypomniał i w żywych barwach stanął przed nim; i słyszał dźwięk dzwonów ojczystej kaplicy i zdało mu się, że, klęcząc przy grobie pod ciemnem sklepieniem, łzami niewinności skrapiał nieczuły kamień i gorące modlitwy wznosił do niebios, o których jeszcze nie nauczył się wątpić. Igraszki dziecinne, pierwszej młodości zabawy, otoczone urokiem szczęścia i przywiązania do miejsc pierwotnego pobytu, wracały na skrzydłach pamięci; łowy, dzikie lasy, przestronne błonia, spienione gonitwą rumaki mieszały się razem i on był częścią każdego obrazu i on ścigał trwożliwe zwierzęta i on trąbką zwoływał ogary i on pod wieczór z radością, wracał do mieszkania, nad którego dachem igrające promienie zachodu już wtenczas młodą nęciły duszę, by z niemi do niebios uleciała. Drzewa dawno niewidziane, wzgórek tyle razy deptany, staw lekkim uwieńczony mostem, gaje, odwiedzane przy blasku księżyca z pierwszą serca niedoświadczonego ponętą[21], z pierwszą istotą, która rzuciła w to serce przyszłe cierpień zarody, okrążyły go mglistem pasmem i, zdając się płynąć przed wzrokiem, gubiły się w oddali, by nowym przedmiotom miejsca ustąpić.
Zmieniły się okolice — z niemi dusza młodzieńca. Dalekie strony od ojczystych, inszem oświecone [ 57 ]słońcem, inną, jej nadały barwę. Ciemne mury[22] go otaczały, miasto posępne w łonie go swojem zamknęło, lecz wzrokiem orła przelatywał bramy i warownie, by bujać po górach uroczej krainy; a jednak, choć wkoło natura nosiła piętno wielkości, dusza jego malała i odrętwienie zajmowało miejsce zapału. Niedawno jeszcze róża, świeżo rozwita, śpiew słowika, szelest purpurowych skrzydeł motyla, wysysającego słodycze kwiatów, nęciły jego uwagę, strumień przemawiał do niego głosem, niezrozumiałym dla innych, i skale, niemej od stworzenia, użyczał mowy i z gruzów przeszłości umiał wywoływać zamarłe kształty, lub sięgać w nieskończoność lat, mających przejść nad jego życiem i nad jego prochami. A teraz żegnał się stopniowo z żywą wyobraźnią, ciemną barwą powlekał się błękit niebios; droga, dotąd jasna światłem słońca, ginęła w ponurym cieniu i sam nie mógł wytłómaczyć przyczyny ciążącego na nim smutku i napróżno starał się go oddalić, napróżno wychylał puhary ziemskiego wesela i szukał radości, opuściwszy górne przestwory. Drżące od rozkoszy usta nie zdołały zadosyć uczynić jego tajemnemu żądaniu, błąkał się pośród niepewności, zaczynał wątpić i podejrzenia lały się zatrutym strumieniem w czarę niedawnego szczęścia. Osłabły, stęskniony, tracił codzień na sile; wola dzielna i niezwalczona zaczęła małym zawodom ustępować i nie wiedział, czego pragnie, wiedział tylko, że pragnie czegoś i że umysłowa zaguba będzie skutkiem nieosiągnienia tajemnego celu ciemnych i powikłanych życzeń, i zapomniał o tem, co było wprzódy, i dom rodzinny znikł mu z pamięci. Właśnie w tej chwili nowa nastąpiła zmiana — i uczuł nowe potoki życia, po wszystkich żyłach płynące. Piękna, boska okolica[23] rozciągała swoje wdzięki wokoło, niebo uśmiechało się do ziemi i kwiecia i łąki i gaje uśmiechem za uśmiech odpłacały. [ 58 ]Zewsząd lśniły się lazury to wód spokojnych, to błękitów, w pośród których niewzruszony tron słońca górował nad stworzeniem. Góry i skały, dopiero z śnieżnych uwolnione pętów, zdawały się radować każdym listkiem, każdą trawką, po nich rosnącą. I on był wśród tych wszystkich piękności, ale nie sam — na jego ramieniu opierała się dziewica[24] i oboje wchodzili na górę i za każdym krokiem w nową krzepił się, dotąd nieznaną, siłę i im bliżej dochodził wierzchołka, tem bliżej mniemał się nieba, bo ona szła z nim razem, bo w jej oczach czerpał strumienie wielkości i uniesienia, bo czuł, że serce, bijące w blizkich piersiach, na wieki z nim się połączy łańcuchem, którego każde ogniwo niebieską będzie myślą i wzniosłą nadzieją. I doszli na szczyt góry i sen jego wtenczas przybrał najżywsze barwy, do jakich zdolna wyobraźnia, karmiona długim żalem. Wszystkie farby mgliste zamieniły się na tęczy promienie, wszystkie uczucia chwili, przeszłej oddawna, znowu nagromadziły się w sennych piersiach, jak zbiegłe wygnańce, wracający na ojczystą ziemię, i ujrzał obraz, który rozżarzył zgasłe płomienie i wszystkie struny jego marzącej duszy do drgania przymusił.
Opuszczona chatka góralska i sześć drzew, zieleniejących się tchnieniem wiosny, przed nią, gdzieniegdzie błyszczące niestopniałego dotąd śniegu wysepki na obszarach murawy, fiołki, rozkwitające z uroczą wonią, a wokoło widok nieograniczony na wsie i miasta, na łąki i strumienie, przecinające srebrnemi wstęgami ciemne błonia; a z drugiej strony skały różane przy zachodzie słońca i góra, wyższa nad wszystkie towarzyszki, zdająca się niebios sklepienie łączyć z ziemi przestrzeniami. Wszystko to stanęło przed nim, boską jasnością oblane. Żywy jego umysł przenikał tajemnice wieczności i na szczycie opoki połączył swoją duszę z duszą, której [ 59 ]poświęcił pierwsze, najwznioślejsze i najsilniejsze uczucia.
Po chwili już tego obrazu nie było. Dziwne, pomieszane i tłumne kształty przesuwały się przed jego wzrokiem, to z powolnością pogrzebnego orszaku, to z szybkością hufców, nacierających na nieprzyjazne szyki, wśród miast i pustyń, wśród wesołych zabaw i smętnych okolic, wszędzie nosił z sobą własne nieszczęście, wszędzie ścigała go myśl jedyna, okropna, targająca wszystkie związki z ziemią, myśl, że już nie ujrzy tej, u stóp której klęczał w dniu wiosennym na samotnej skale — i dusza jego nie znalazła dość siły ani w wewnętrznych uczuciach, ani w zewnętrznych obrazach, by oprzeć się boleści ponurej i ciężkiej, która, podobna do wyrzutów sumienia, na zawsze w sercu jego osiadła i w żelazne je ujęła okowy. Pożary otaczały go syczącymi płomieniami, klęski ludzkości, bitwy i rzezie wokoło nieprzestannie się snuły, miasta w perzynie, państwa, zstępujące, do grobu, przyjaciele, ginący bez mocy wyrzeknienia ostatniej woli lub pożegnania, nawałnice przeciwnego losu nic już na przekwitłem uczuciu nie mogły. Zimnem patrzał okiem na zgon cudzych nadziei, bo już sam przyzwyczaił się żadnej nie mieć na ziemi. Wdzierał się na skały, przebywał spiekłe pustynie, żmijom zostawione w podziale, gdzie promienie słońca członki jego spaliły i krew, z ran ciekącą. wysuszały w powietrzu, nim spadła na piaski — przebiegał wiecznem zimnem skrzepłe krainy, gdzie światło igra po zwierciadłach lodu, jak po skałach z dyamentu, gdzie głos zastyga w piersiach i myśl sama zdaje się marznąć w oziębłym mózgu — a wszędzie, wszędzie szła za nim rozpacz, w domu siadała przy rodzinnem ognisku, w nocy, krępując się u łoża, zarzucała na sny jego nierozerwane łańcuchy i w dzień [ 60 ]towarzyszką nieodstępną była — i, jedną myślą zajęty, z wszystkiemi inszemi rozbrat uczynił i, jeśli działał, to działał bez chęci, bez rozumu, bez namiętności. Ciężar wspomnienia duszę wiecznie przygniatał i prysły pod nim wszystkie związki, łączące go ze światem, i został sam na sam z boleścią i smutkiem i myśl jedyna, myśl nieunikniona stała się trumną wszystkich władz jego i długie lata w tym sposobie przeszły nad jego czołem. Żadnej już zmiany nie było, wszystko wprawdzie co chwila inną postać przybierało wokoło, lecz wewnątrz tożsamość została i umarł dla świata, bo jednej tylko wielkiej i pięknej trzymał się myśli, a ta myśl nie była z tego świata.
Obudził się młodzieniec i dawno niesłyszane westchnienie wydobyło się z jego piersi. Nowy widok, obraz niespodziany uderzył wzrok przyćmiony: burza podczas marzenia ustała, pierzchły chmury, błękit nieba spokojnie się w każdej fali przezierał i na całym widnokręgu, gdziekolwiek sięgał spojrzeniem, już nadziei zgonu nie było. Cisza nastąpiła po nawałnicy, zasnął wicher w przezroczystem powietrzu, promienie wieczoru w purpurowych potokach lały się na mórz zwierciadło, błyszczały wody wokoło, a kiedy zbłąkana fala roztrącała się o statek, tysiączne z niej iskry sypać się zdawały, bo każdą kroplę światło zachodu ogniem słońca ożywiało.
Nie mógł więc umrzeć, nie mógł zakończyć zawodu! I już z daleka odkrywał się brzeg, kwieciem i drzewami umajony; ziemia na nowo odzyskiwała swoją ofiarę. Dzielnej on był duszy i, choć niezliczone spadły nań gromy, zachował dotąd wzniosłość dni młodych i uważał za słabość, niegodną człowieka, na krok cofnąć się przed własnem przeznaczeniem; dlatego nie chciał zgonu swego przyśpieszać, dlatego założył teraz ręce i oparł się o maszt, [ 61 ]pęknięty w połowie, choć mógł się jednym skokiem przedzielić od ziemi wiecznością. Ale zarazem wzniósł do Boga modlitwę z zapałem lat dziecinnych i prosił Go o śmierć. Wszystkie względy odpadły od jego umysłu; wzniesiony na skrzydłach ufności w Pana światów, stracił na chwilę gorycz nieszczęścia. Spokojny, daleki od ziemskich namiętności, wracał jak syn do ojca, wracał na łono nieśmiertelności i wśród wszystkich wdzięków przyrodzenia, na błękitnej wód powierzchni, oświecony konającem słońcem, błagał Stwórcy, by nie dozwolił mu przeżyć tego słońca.
Natchnięty rozpaczą, mało dbał, czy nieba, czy piekła wydrą mu życie, bez żadnej dalszej nadziei puścił się na bałwany oceanu i chciał zginąć, niepomny na przyszłość i śmiejąc się z zachmurzonego nieba, bo pogardzał trwogą i lubił dumnie się urągać z huku grzmotów i świstów szalonego wichru. Ale teraz nadzieja wcisnęła się do stroskanego serca, nadzieja, że za grobem wróci się obraz, we śnie przypomniany, i z całem uniesieniem, z całą szczerością wielkiej duszy wylał się Wszechmocnemu ze swojemi uczuciami i życzeniem, i co chwila silniej ufając w nieśmiertelność, co chwila, pewniej spodziewał się zgonu. Jeszcze daleko było od lądu, a słońce już stanęło na granicach widnokręgu i statek, dotąd zwycięski nad usiłowaniami morza, zaczął powoli zstępować w łono oceanu; stopniami zniżał się wśród dwóch bałwanów, zdających się stać niewzruszenie; poznał natenczas, że Bóg zmiłował się nad życiem, klęskami w każdej chwili naznaczonem; kląkł, jak dawniej klęczał w dniu wiosennym na samotnej skale, i spuszczał się coraz bardziej, trzymając wzrok orli w umierające słońce. Nareszcie ujrzał, jak się wody przecisnęły aż na pokład okrętu; powoli objął go bałwan morski, [ 62 ]sany zwolna w jego łonie pogrążał się w pożądaną otchłań, i ostatni promień słońca, żegnającego ziemię, który igrał po rozwianych jego włosach, zmieszał się także z lekką i błyszczącą falą, która, nad nimi się wznosząc, pokryła czoło młodzieńca jasnością kryształu, rozognionego światłem nieba.
[ 63 ]
Chciałbym się przemienić w ten obłok, co goni na skrzydłach wiatru — być zwiastunem burzy lub posłem pokoju, gdy, jak anioł światłości, srebrzy się on u stóp wschodzącego księżyca. Mógłbym wtenczas szybować po przestworach powietrznych i zawieszać biały namiot nad wieżycami miast i skałami pustyni. Mógłbym cudowną, mocą przybrać każdą postać i być śnieżnym duchem lub czarnym szatanem. Mógłbym roztoczyć skrzydła i w szalonym locie otrząsać się rzęsistym deszczem, aż, znużony, spocząłbym na szczycie góry i usnął, jak dziecko, ukołysany tchnieniem wiosny. Mógłbym jeszcze, kojąc serca wielką tęsknotę, zostać kochankiem królowej nocy i promienne jej oblicze tulić miłośnie do swego łona. To znów, nową żądzą przejęty, prosto z tych godów weselnych, zerwawszy się na nowe zapasy, stać się postrachem ludzkości; zawisnąłbym nad ziemią żałobnym kirem, całunem otoczyłbym słońce, ażby jęki i prośby ludzi dosięgły mnie w błękitnem mem królestwie. Mógłbym ucztować wśród kryształowych ścian niebotycznych lodowców, przesuwać się bezpiecznie nad bezdennemi przepaściami i igrać na śnieżnych wyżynach, leżąc na kobiercu, utkanym w srebrzyste lilie, a po spoczynku wstać, wzbudzony nawałnicą, i, zawarłszy sojusz z piorunem, dać mu w darze królewską oponę z mgły brylantowej, tron z płomieni i twierdzę niewzruszoną, z której by na świat wyrzucał swe ogniste groty.
Gdym tak marzył, przelatująca chmura zbliżyła się ku mnie i, przenikając skryte me życzenia, tak na nie odpowiedziała:
[ 64 ] „O, nie zazdrość mi, niebaczny! Jam nie zawiści, ale litości godna. Blask mój i siła — to złudne pozory opłakanej rzeczywistości. Losy mnie skazały na wieczną ofiarę niszczących żywiołów; nawet, gdy jestem przeklętym wykonawcą zemsty Bożej, umierać muszę, spełniając wyroki Najwyższego. Jeśli zabłysnę czasem tęczy barwami, to tylko na krótką chwilę; promienie słoneczne bawią się mną, jak dzieci błyszczącem cackiem, wnet skruszonem i rzucone m w poniewierkę. Jestem uniżonym dworakiem każdej gwiazdy, pokornym sługą księżyca. Gdy mi nakazano zasłaniać słońce, czuję w łonie żrący jego skwar i dręczą mię okrutnie wszystkie przekleństwa ludzi, upatrujących we mnie swego prześladowcę.Gdy w deszcz się rozpływam, własną to krwią plączę i z ostatnią łzą życie mi ulata. Gdy przenoszę pioruny, serce mi pęka i cała moja istota, poszarpana w szmaty, znów musi ginąć marnie. Często rano, gdy mnie zorza obudzi, wspieram się na ostrej skale, cierpiąc długie katusze konania; kształt mój,cząstka po cząstce, rozwiewa się powoli, aż się ulotni całkiem, jak para znikoma, niepamiętna nikomu. Jeśli rodzę się w chwili zachodu, muszę usypiające słońce przyjąć do mego dziewiczego łoża i wtenczas, przemieniona w żyjące zarzewie, wysycham na śmierć, nie doczekawszy się orzeźwiającego uścisku od wieczornego wietrzyka. Jeśli ciemności nocne mnie zrodziły, nieszczęśliwsza jest moja dola.Pozbawiona słońca, które nam użycza blasku, musze pokutować w żałobnej szacie; chylę czoło zawstydzone i kołyszę się w powietrzu, co mną pomiata,jak całunem wisielca, a gwiazdy na mnie mrugają z szyderczą, pogardą. Gdy gromy zbierają się w powietrzu, muszę lecieć naprzód, ślepo posłuszna burzy, choć przewiduję, że ostre sztylety błyskawic przeszyją mi łono, że mię pioruny strzaskają, a wicher, wyrwawszy mi skrzydła, strąci w otchłań [ 65 ]mgły gęstej jak piekielne wyziewy, lub zatopi w spienionych falach oceanu. Nie dziw się więc, spoglądając na błędny mój lot po drogach niebieskich, bo zaprawdę szaleję wśród zbytku męczarni; i gdy, miotana i szarpana zewsząd, wiję się na wszystkie strony, dzikie wyprawiając tany i skoki, zdaje mi się, że zdołam uciec przed nienawistnymi losami. Ale napróżno! Jestem igraszką każdego podmuchu, każdego promienia. Raz, jako królowa, w złocie i purpurze panuję na niebie, to znów w poszarpanych łachmanach jestem jak niewolnica samowładnego wichru. Jak tytaniczny pan haremu za lada fantazyą wyrokiem śmierci każę ukochaną odaliskę, tak słońce ze mną się pieści, dopóki chwilowej kochanki z objęć swych nie rzuci na łup śmierci. Rodzę się na bezdrożach powietrznych, żyję krótkiem życiem owadu, będąc zarazem najjaskrawszym motylem, latającym po lazurach, i najpodlejszym z płazów, pełzających w ciemności. Konam co chwila i wciąż się odradzam, aby wiekuiście umierać. Na każdem miejscu gotowa dla mnie kolebka i czyhająca mogiła, i ten sam wiatr, co wesołym podmuchem wita me narodziny, ponurym jękiem zwiastuje mój zgon. Powiedz teraz, gdy znasz smutne me dzieje, czy chciałbyś jeszcze zamienić się w chmurę?“
Otwierałem usta do odpowiedzi, gdy, podnosząc oczy, już nie ujrzałem chmury. Spełniły się jej losy — znikła bez śladu.
[ 66 ]
Powietrze tchnące wonią, tą muzyką kwiatów,
Mówi do serca głosem, tajemnym dla ucha.
Gesner[26] lubił dolinę Klönthal, bo jej postać melancholiczna zgadzała się z myślącą i pełną rzewliwości duszą jego. Przed niedawnymi jeszcze czasy żyło kilku starców, wspominających, jak niegdyś wielki ten poeta siadywał na pokruszonych skał urwiskach, oddany słodkim dumaniom o Bogu i naturze. Pielgrzymka więc do Klönthal jest powinnością wszystkich lubowników poezyi Gesnera. Nie grożą w ciągu niej żadne niebezpieczeństwa, ale też próżnobyś tam szukał okazałych lub przerażających umysł i wzrok twój widoków. Jest to prosta karta idyll i sielanek, wystawiona w działaniu. Zachwycający pięknością położenia Riedern[27] ukazuje się tu i owdzie po wzgórzach, wieśniacze jego chatki to jak gniazda orłów i sępów czepiają się szczytów skalistych, to znowu, kryjąc się w sklepieniach zieloności, wyglądają jak zaklęte nimf leśnych mieszkania. Tutaj życie dalekie od burzliwości i zgiełku. Jest to nowa Tebaida[28] przez nowych zamieszkana samotników. Gaje z buków i jesionów ciągną się od Riedern wzdłuż skał niedostępnych, u których stóp szumi kręta Lentsch[29], zmieniana często w kaskadę. Droga, idąc ponad załomami strumienia, prowadzi wędrowca to po ślizkich granitach, to po trawnikach, majową zielonością okrytych; oddala się wreszcie od koryta rzeki i ucho słyszy tylko jakby stłumiony łoskot konającego w dalekości gromu.
[ 67 ] Po godzinnej podróży ukazuje się rozkoszna dolina Klönthal. Obraz, przedstawiający się oczom, jest całkiem w rodzaju Salwator‑Rosa[30]; na lewo uroczy Glarnisch[31], sześć tysięcy stóp nad powierzchnię wzniesiony, na prawo posępna Wiggis, w głębi wesoły Pragel, a w środku przezrocze wody jeziora, na błękitnawej powierzchni odbijając te różnorodne widoki, jedną niejako część składają.
Przeszedłszy las bukowy, wstępuje się na wzgórza Glarnisch po stopniach skalistych, z pomiędzy których wyrastają kwitnące krzewy, a niekiedy sam tylko mech, ale najżywszej zieloności.
Przybywamy na koniec naprost skały, służącej za podstawę dwom innym, drzewami uwieńczonym. Tu na łonie cichości, przerywanej szumem sąsiedniej kaskady, lub kiedyniekiedy nieuczoną piosnką pasterki, lubił spoczywać Gesner.
Przyznać musimy, że nic nie może równie unosić duszy ku Stwórcy wszech rzeczy, przepełniać ją szczytniejszemi myślami; z żadnego miejsca nie można bardziej podziwiać piękności zachodzącego słońca, niewzruszonej jeziora powierzchni i ubarwionych wierzchołków Alp niebotycznych. Tu prawdziwą oddychamy rozkoszą, tu też niejednego wędrowca późna noc zaskoczyła. Ze smutkiem przychodzi opuszczać tę zachwycającą, dolinę, schronienie spoczynku, miejsce słodkich dumań i lubych uniesień.
Lecz trzeba, odejść: rozciągające się cienie ponad górami dają znak przybliżającej się nocy. Żegnam więc was, zielone łąki, żegnam was, drzewa, tak mile szeleszczące, i ciebie, spokojna jeziora powierzchnio, i was, wzniosłe skał szczyty, żegnam cię, Gesnerze!
Przeszliśmy most, ku wschodniemu brzegowi jeziora melancholicznie rzucony. Tu już inne zajmują oko obrazy, inne zupełnie przyrodzenie. Dąży się ponad czarnemi przepaściami, po roztrzaskanych [ 68 ]granitach, co chwila oderwaniem się zagrażających. Lecz niebezpieczeństwo trwa krótko, ustaje zaraz po dostaniu się na wesołe łąki (See rüti[32]), tu nowy widok. Słabe światełka, błyszcząc, jak gwiazdy po rozmaitych stronach, oznajmiają, że okolica jest zamieszkałą. Jeżelibyś się zabłąkał, jeżeli potrzebujesz wytchnienia, jeśli cię udręcza głód lub pragnienie, zastukaj do drzwi którejkolwiek z tych chatek, nie lękając się bynajmniej przeszkodzić zatrudnieniom rodziny! Czujny pies pasterza usłyszy wcześnie twe kroki, szczekaniem uwiadomi gospodarza o przybyciu gościa; wyjdzie on na twoje spotkanie i z radością do mieszkania zaprosi. Zaledwie próg chatki przestąpisz, już cię obarczą zapytaniami, i nie masz jeszcze czasu odpowiedzieć, gdy na czystym stole zastawią miód, masło, mleko, sery i owoce. Zdaje mi się, że przyjmując cię uprzejmie, czynią tylko zadość świętym Ewangelii przepisom, których przestrzeganie daje długie dnie w tem życiu, a w przyszłem niebios rozkosze.
A kiedyś już został na noc i jutro chcesz porannym napatrzyć się widokom, nie masz potrzeby prosić, aby cię wcześnie zbudzono. Skoro świt blady rozproszy nocne ciemności, wesoło nucąc, pasterki wypędzają swe trzody na sąsiedzkie doliny i wzgórza. Pójdź z niemi razem, a obaczysz walkę ciemności ze światłem, kiedy wierzchołek Glarnisch czerwieni się, jak krater wulkanu, spód zaś jego i reszta okolicy pozostają w cieniu! Światło podobne jest wówczas do oceanu, którego każde wezbranie nowy przedmiot odkrywa; wciska się i pomiędzy czarne skał przepaści i pod sklepienia, z majowych zieloności uwite; rozciąga się, pogrąża i wzdyma, jak wzburzone fale. Widok ten równie jest świetny, jak okazały i bogaty w dziwne i fantastyczne odmiany. Rosa nie tak łatwo opada w wzniesionych okolicach, przeto poranek trwa długo. Była już [ 69 ] [ 71 ]godzina dziesiąta, a jeszcze woń kwiatów napełniała powietrze i, gdyby nie wysokie góry, których cień aż do nóg sięgał naszych, możnaby mniemać, że się zostaje pod balsamicznem niebem Neapolu. Po uperlonych trawnikach prowadzi droga całą godzinę do Pragel, nie są to jednak niezmierzone okiem płaszczyzny; urozmaicają je z buków i jesionów gaje, kręte strumyki, a czasem nagie skały lub wzgórza, jodłami okryte. Przeszedłszy dolinę Linth na prawo droga idzie do Glaris; tu za każdym krokiem tracamy o ogromne odłamy granitów, oderwane od skał podczas pamiętnego w roku 1593 trzęsienia ziemi, które tyle zniszczenia przyniosło spokojnym Szwajcaryi okolicom.
Znużony nieco podróżą, usiadłem na ułomku skały i marzyłem o cudach i wielkości przyrodzenia; wtem doszły do uszu moich dźwięki tej narodowej muzyki, której odgłos i na obcej ziemi wyciska łzy z oczu syna Szwajcaryi, a przypominając mu ojczyste góry i łąki, obudza w duszy tęsknotę za rodzinnym krajem (mal du pays). Była to piosnka pasterska (Ranz-des-vaches), którą śpiewają tylko na Alpach; Gretry[33] umieścił ją w swojej uwerturze, lecz wyznać musimy, że teraz dopiero uczuliśmy całą czarodziejskość owych bez świetności, sztuki i przysady, a jednak pełnych lubej rzewliwości dźwięków, gdy te, wychodząc z ust szwajcarskiego śpiewaka, to nagłe i przyśpieszone, to lekkie i powolne, płynąc z jednej góry na drugą, bliżej i dalej gubiły się w odbiciach echa. Głos dzwonków, na szyjach krów zawieszonych, szelest liści, szmer strumieni, łoskot wodospadów, śpiew ptaków i pasterzy, tworząc szczególniejszą harmonię, szczególniejsze działania na umysł wywierają. Czasem zajęła nasz słuch piosnka pasterki (Kühreihen[34]); sztuka nie wpoiła w nią żadnych prawideł, a przecież nigdy waryacye Rhodego[35], i przez najpierwszych wykona[ 72 ]wykonane mistrzów, nie uczyniły na duszy mojej żywszego wrażenia. I sama pasterka, jakby pyszniąc się z swych tonów, to zatrzymywała się w połowie piosnki, słuchając wtórzącego jej echa, to znowu ją zaczynać zdawała się, a z tego umyślnego nieładu wydobywała wzruszenia równie nadzwyczajne, jak zachwycające. Daremnie usiłowalibyśmy zaznajomić czytelników naszych z tą muzyką alpejską; nuty mogłyby wydać pojedyncze jej głosy, lecz niechaj się nikt nie sili wygrać je lub wyśpiewać! Jest to pieśń, jedynie dla Szwajcaryi stworzona, trzeba do niej obrębu miejscowości, gór, skał, potoków, gajów, trzód i pasterzy. Po nauczeniu pacierza najpierwsze słowa, które wrażają rodzice w pamięć szwajcarskiej dziewczyny, są to zwrotki piosnki Kühreihen; rzecby więc można, że ją dziecię na świat z sobą przynosi, to też i milionowem jej powtórzeniem pewnie się nie unudzi, marzy o niej w młodocianych snach swoich, nuci ją nad strumieniem, przy kaskadzie, po dolinach i górach, przy szumie gwałtownego potoku i przy niewzruszonych falach jeziora, a z każdym dniem większe w niej upodobanie znajduje. Ale nie tylko tony, sama nawet piosnka nigdy się nie da przenieść do obcej mowy, bo ją składają odwieczne, narodowe wyrażenia i zwroty, które jedynie w ustach rodowitego Szwajcara i w okolicach jego ojczyzny cały swój urok rozwinąć i w całej piękności okazać się mogą. W mgle odległych czasów skryty jej początek, a najpóźniejsza potomność powtarzać ją będzie. O, jakże drogim, jak pewnym pomnikiem narodowości są pieśni gminne! I nie mogę się wstrzymać, bym z Mickiewiczem nie wyrzekł:
O pieśni gminna, ty stoisz na straży
Narodowego pamiątek kościoła...
Płomień rozgryzie malowane dzieje,
Skarby mieczowi spustoszą złodzieje,
Pieśń ujdzie cało, tłum ludzi obiega;
A jeśli podlę dusze nie umieją
Karmić jej żalem i poić nadzieją,
Ucieka w góry, do gruzów przylega
I stamtąd dawne opowiada czasy.
Tak słowik z ogniem zajętego gmachu
Wyleci, chwilę przy siądzie na dachu,
Gdy dachy runą, on ucieka w lasy
I brzmiącą piersią nad zgliszcza, i groby
Nuci podróżnym piosenkę żałoby.
[ 74 ]
Na samo wspomnienie Ermenonvillu każde czule serce najmilszem przejmuje się wzruszeniem, a każda tkliwa istota z uczuciem radości zwiedza to czarowne Elizeum, bo w ustroniach jego spokojność, gust i piękność znajduje.
Przybywa się do Ermenonville drogą, wiodącą od Flandryi; wioska ta o dziewięć mil oddaloną jest od Paryża, a trzy mile od Senlis. Otoczona lasami, przedstawia widoki prawdziwie malownicze. Strumień, przerzynając ją na dwie połowy, toczy swoje wody po ubarwionych majową zielonością łąkach. Mało tu znajdziesz mieszkań, mało ludzi, ale wiele lubej sercu i duszy czującego człowieka spokojności, wiele pobudek do głębokich i filozoficznych dumań.
Ermenonville, założone przy końcu siódmego wieku, było najprzód własnością rodziny Bouteilliers[36], potem Raula Herpin[37], Montmorency[38], Laval i innych. Henryk IV podniósł je do godności hrabstwa na rzecz walecznego rycerza de Vic, admirała francuskiego. W tej epoce zamek, leżący wśród niezbyt obszernego parku, służył za mieszkanie pięknej Gabryeli d’Estrées[39]; Henryk IV często ją tu odwiedzał. Dotąd jeszcze można widzieć na wyspie małą budowę gotycką, która nosi nazwanie „Wieży Gabryeli.“ Bagna, ciernie i krzaki otaczały niegdyś Ermenonville i dopiero Ludwik de Girardin[40] zamienił tę błotnistą dolinę na ustroń prawdziwej rozkoszy, tak, że trudno wierzyć, aby tam, gdzie dzisiaj tyle najpiękniejszych utworów sztuki, tyle skarbów natury oglądamy, mogła być kiedykolwiek dzika okolica.
[ 75 ] Z łona ogromnego kanału, ozdabiającego park i ogrody, wznosi się starożytny zamek, uzbrojony czteroma wysokiemi wieżami. Obszerna ta budowa nie ma nic w sobie bardzo powabnego, ale z jej szczytów ciekawy wędrowiec ogląda dwa równie piękne, lubo wcale różne widoki. Jeżeli zwróci oko na północ, ujrzy uśmiechające się doliny i wzgórza, kręte strumienie, zielone gaje, tu i owdzie pasące się trzody pasterskie. Jeżeli zaś zwróci oko w stronę południa, ujrzy posępne skały, lasami okryte, i szklistą powierzchnię jeziora, którego wody, wśród skal zamienione w kaskady, hukiem, podobnym do gromów zachmurzonego nieba, napełniają powietrze. Jezioro urozmaica mnóstwo większych i mniejszych wysep, na których ochoczo nieraz zatrzyma się oko; najpiękniejszą z nich jest „wyspa topolowa.“ Tu spoczywają zwłoki wielkiego filozofa, Jana Jakóba Rousseau[41], uczczone skromnym pomnikiem z napisem: „Hic jacent ossa J. J. Rousseau" (Tu leżą kości J. J. Rousseau). Na drugiej stronic pomnika czytamy słowa: „Tu spoczywa człowiek natury i prawdy.“
Jan Jakób Rousseau doznał prawdziwego szczęścia w cichych ustroniach Ermenonvillu: znalazł tam spokojność, za którą tak długo dusza jego tęskniła. Ale, niestety, jakże krótko szczęście lubi z nami mieszkać!... Rousseau, przybywszy do Ermenonvillu 20 maja r. 1778, umarł tam, tknięty apopleksyą, 2 czerwca tegoż roku.
Z kamiennej chatki Roussa prześliczny jest widok na okolicę, chociaż najdziksze ukazuje obrazy. Posępna jodła, ponury modrzew i krzewiasty jałowiec, pokrywając skały, otacza część obszernego jeziora. Wokoło melancholia panować się zdaje. Tani to Rousseau poprawiał swego „Emila“, ukończył „Wyznania“ i pisał rozprawy o „Botanice.“ Dzika ta ustroń tak się wydaje wśród żyznych [ 76 ]krain, jak niegdyś sam filozof pośród ludzi i zgiełku światowego.
Na rozkosznem wzgórzu, z którego widać cale pola, łąki, jezioro i wyspy Ermenonvillu, pod cieniem jodeł posępnych wznosi się świątynia, nowoczesnej filozofii poświęcona. Kształt jej przypomina Sybillę, której zwaliskom dotąd się dziwią w Tivoli. Opiera się na sześciu kolumnach, pamiątce tyluż najsławniejszych filozofów przeznaczonych. Znajdziesz lam imiona: Descartes[42], Newton[43], W. Penn, Montesquieu[44], Voltaire[45], Rousseau ze stosownymi napisami. Gzymsy, kapitele i piedestały leżą tu i owdzie na ziemi rozrzucone.
Ale chcąc opisać wszystkie piękności Ermenonvillu i jego okolic, trzebaby było obszerne dzieło ułożyć, bo, choć cała ta posiadłość dziewiętnastu włók ziemi nie przenosi, ale za każdym krokiem znajdujemy przedmiot, godny naszych uwag i myśli. Nie mogę pominąć widoku, który urzeczywistnia wszystkie czarowne zmyślenia Virgilego[46], Gessnera, Tompsona[47] i Saint‑Lamberta[48]. Ujrzy go wędrowiec po lewej stronie obszernego parku. Warto oglądać kolumnę, wzniesioną przy świątyni, „Słodkim marzeniom“ poświęconej, i tę chatkę pustelniczą z oknem gotyckiem, kamykami i mchem wysłaną i tę podziemną grotę, cyprysami i płaczącemi wierzby ocienioną, i tę Arkadyę, wspominającą piękne okolice starożytnego Peloponezu, i dolinę, na północ zamku leżącą, i grób Laury i skromny pomnik Maillarda[49] i tysiące innych smutnych i wesołych, prostych i okazałych widoków. Ermenonville bez zaprzeczenia jest jedną z najbardziej malowniczych i sprawiedliwie uwielbianych okolic Francyi.
[ 77 ]
— Próżne, próżne są wszystkie moje zabiegi! Ależ miejmy jeszcze nadzieję! Marya jest siostrą tej zadziwiającej kobiety, ona jej tak ufa, jak sobie — może ją przecie nakłoni...
Tak mówił młody Wacław, młody pan na Siewierzu, i, złożywszy głowę na miękką murawę, utonął w dumaniach. Twarz jego, zamglonem światłem księżyca oblana, wystawiała rzetelny obraz tęsknoty i udręczeń duszy młodzieńca. Głuchy szum jesiennego wiatru powtarzał w głębi borów jego westchnienia, a samotna na spróchniałym dębie wrona śpiewała mu złowrogą piosnkę. — Lecz jej Wacław nie słyszy; tylko ciało tu jego, duch zaś, duch w krainie wyobraźni, z przepaską marzeń młodości na skroniach, daleko od ziemi, daleko buja i roi. Szczęśliwa maro ułudy, jakiż to nektar z swojej wytaczasz czary! Zapaleniec młody ściga za tobą wszędzie i nie prędzej w swojej ustaje pogoni, aż chłodna jesień świeżość róż na jego licach powarzy i letnie skwary olśnią bystrość spojrzenia; wtenczas krótko‑wzroki, zimny badacz szuka owego swobód motyla w rzeczywistym święcie, za którym aż dotąd gonił w urojeniu. Znajduje go i natrząsa się z owych, którzy na szczeble tejże samej drabiny wstępują.
Wacław był w zupełnej życia swego wiośnie. Kopie kruszyć, dzielnego dosiadać rumaka, harcować z siłą olbrzymią za wiarę, ojczyznę i skrzywdzoną piękność krew swą przelać — te były cnoty młodzieńca, ta była powinność rycerza, której on z chlubą hołdował. Jakkolwiek nie wiele jeszcze [ 78 ]zim przeżył, a już Jaromir[50], Bela[51], Izaslaw[52] doznali przysługi jego oręża, a już Wołyń i Przemyśl widziały jego wawrzyny i rączy dżanet[53] unosił go pod złotemi bramami Kijowa, kiedy Bolesław Śmiały odnawiał na nich krosy Chrobrego.[54] Lecz, chociaż walki w sprawie słuszności były mu miłe, przecież syn w nieskażonem, w prawem sercu swojem ma jeszcze inne rozkosze: opuścił pole chwały i, pełen zaszczytów, przybył do starego ojców zamku. — Lecz jaki widok! Tylko cichość i jęki snują się dokoła niego, a gwałtowność serce mu uciska. Chwyta za oręż, rozpuszcza wodze karemu[55] i rad walce, jeśliby najazd jakowy bezkarnie grób ojca plondrował. Przecież jakaż odmiana! Zimnym uściskiem powitał go giermek stary, nie wymówił słowa i na bogate wprowadził komnaty. Wszedł niespokojny rycerz, wszedł i ujrzał ojca na śmiertelnem łożu. Mówią, że starosta już był umarły, ale krzyk Wacława przywołał raz jeszcze duszę jego, a ojciec raz jeszcze uścisnął syna, raz jeszcze radosny uśmiech rozjaśnił mu lica i z całym urokiem ojcowskiej miłości i szczęścia przymarł do nich na zawsze.
Stracił więc ojca młody Wacław, zostały mu wielkie po nim dostatki, opływał we wszystko przecież nie był szczęśliwym. Anioł rozkoszy, jeżeli tak cnotliwą niewiastę nazywać się godzi, wyciskał mu łzy boleści, łzy tem więcej godne politowania, że, niestety, bez nadziei skrapiały sine jagody jego.
— Panie! Dobrogniew już jest w zamku; rozkazałeś, ażebym ci natychmiast, o jego powrocie do niósł — przerwał nakoniec Wierusz dumanie Wacława.
Zembocin, posiadłość dzielnego Mikołaja, niedaleko Krakowa, był jedynem miejscem, kędy Wacław mógł złożyć ciężar swojego udręczenia, owo brzemię trawiącej go okropności. Zembocin był rajem dla niego. Tu on wszystkie powaby, wszystkie wdzięki czarownego świata widział, tu się zbiegły wszystkie promienie nieodgadniętych uroków dla niego. Samo przecież miejsce nie miało żadnej ułudy, nawet piękności; owszem, odkąd Mikołaj opuścił to siedlisko i poszedł w szeregach Bolesława Śmiałego na polu chwały marne zbierać wawrzyny, odtąd głucha spokojność, a niekiedy posępna cisza odstręczała wesoły uśmiech i swobodę, śmiertelnych. — Przecież był tam jeden punkt świetny, jedna szczęśliwa gwiazda, której promienie błyskały jakimś tajemniczym, czarodziejskim, niewypowiedzianym zachwytem w oczach Wacława.
I istotnie, było to rzadkie zjawisko na ówczasowym moralnym widnokresie, rzadka niezłomność, święta wiara małżeńska, rzadka moc nad sobą i niezachwiana stałość najpiękniejszej swojego wieku kobiety. Małgorzata było jej imię. Gdyby sama tylko uroda, sama czarująca w niej postać były jedyną jej okrasą, możeby Wacław był pominął te edeńskie[56] róże, których barwa nietrwałą, a rozkosz tak krótką jest w życiu człowieka, jak małą jest kropla w porównaniu niezmiernych wód oceanu. Ależ, niestety, powaby Małgorzaty nie były to z powiewem wiatru czasowego ulatujące wdzięki; posiadła ona cenniejsze bez granic, anielskie przymioty duszy, i te to zachwycały Wacława. Czegożby on nie [ 80 ]oddał, czegożby nie poświęcił, byle wzajemność pozyskał! — Przecież ona, ona ślubowała wiarę Mikołajowi, ona ślub swój zaprzysięgła przed Bogiem! Któryż dzień, która upłynęła chwila, ażeby nie wspomniała na oddalonego męża, ażeby w przerażającym niepokoju nie ścigała go myślą po polach bitwy, między rannemi albo martwemi ciałami poległych! Minęła wiosna i zima, i jeszcze wiosna, a tęskna Małgorzata wyrywa westchnienia i powierza je wiatrom i czasowi. Nie wraca Mikołaj, Mikołaj w bogatym Kijowie nie walczy, lecz w gnuśnej bezczynności wiedzie z Bolesławem życie, nie godne rycerza. Wolna, sama — jakże jej przykro, jakże gorzko mijają godziny! Jak słońce pod spiekłem południa niebom trawi zarazem rośliny i kwiaty, tak ona więdnie, usycha obawą, tęsknotą i niepokojem bez przerwy. Wacław, sam Wacław tym straszniejszym dla niej staje się obrazem, im więcej widok obłudy, zalotności, wstydu i hańby malują jej tysiączne złośliwe wieści. Zważając jej stan i położenie, zdawała się ona być samotną różą na dzikiej skale, a wkoło niej pełno czołgającego się gadu. Lecz gad ten nie strawi jej w przemorze[57] swoim. Jest opiekuńcze bóstwo cnotliwej piękności! Pod jego tarczą, przy swoich kolcach, nadto bezpieczną być może swojego życia.
— Pójdź, Wacławie, tak, pójdź! - rzekł pomieszany Dobrogniew i spojrzał na nieszczęsnego i zamilkł. I Wacław zbroję zdjął z kołka i miecz szeroki przypasał, czarną przyłbicę, czarny pancerz włożył, i, gęstą jesienną mgłą okryty, szedł przez lasy, knieje, szedł cicho za giermkiem. Już są blizko Zembocina. Jakiż widok przed Wacława [ 81 ]obliczem! — Huczna muzyka brzmi w całym ogrodzie. — Tłum młodzieży snuje się w domu Mikołaja, goreją tysiączne światła i wesołe taneczników koła pląsają radośnie.
— Okropna prawdo! — zawołał Wacław. — Dobrogniewie, przekonywam się, że Małgorzata pogardza mną dlatego, że kocha Zbiluda! Tak, wierzę z pewnością, że ta uroczystość jest uroczystością weselną! Wiem, że Mikołaj nie powrócił, a Zbilud moim był rywalem. Ach, odniósł zwycięstwo! — Płocha niewiasto, Zbilud, obłudnik chytry, zwodzicie!, jakżeż ci się odpłaci? Ubóstwiż twoją piękność więcej, niżeli ludzkość?... Lecz nie... wiem, co uczynić. Dobrogniewie, przekonałem się i dosyć mi na tern — porzućmy te miejsca, powrócę, tak wkrótce tu powrócę!
Rzekł i ze zgrozą spojrzał na mieszkanie Małgorzaty. Odszedł i jeszcze się obejrzał, zadrżał i jeszcze patrzał na rzęsiste światła przez mgliste wyziewy a piosnka okrutna grała mu w sercu bez ulgi, bez końca. — Minęło już pól nocy. Wacław wszedł do zamku swojego, zdjął zbroję i, nic przerywając nikomu spoczynku, starego tylko giermka zatrzymał przy sobie. — Westchnął z głębi, z pełnej boleści duszy i rzeki Dobrogniewowi:
— Nie wypełniłem mojego zamysłu, lecz wkrótce uczynię sobie zadosyć. Tobie, jedyny mój przyjacielu, powierzani dom mój i te papiery, czarną zamknięte pieczęcią, które, jeżeli nie powrócę, czy tą rażą, czyli inną oddasz Małgorzacie.
— Jakto? — ze łzami zawołał giermek stary — chcesz sobie życie odebrać, panie? Przez krzyż Zbawiciela, jakaż cię opętała pokusa? Dla kobiety, która, o ciebie nic stoi, dla kobiety, która odrzuciła z pogardą twą rękę i, rozwiedziona z mężem, zaślubia innego? Panie Chryste, oddal tę pokusę od mojego dobrego Pana! Zlituj się nad nim!
[ 82 ] — Dobrogniewie — przerwie mu Wacław — także to mało znasz tego, którego na swoich wypiastowałeś rękach? Ja miałbym sobie życie odbierać? Nie, nigdy! Jakaż to małość byłaby moja! Nie, Dobrogniewie, dźwigać będę ten ciężar dopóty, dopóki on sam mnie brzemieniem swojem nie zgniocie. Lecz moje dalsze zamiary wiadome ci być nie mogą na teraz. Oddal się, proszę, ode mnie! Wypocznij! Ten spokój zbyt jest potrzebny ciału i duszy twojej.
— Ależ, panie...
— Natychmiast! Rozkazuję!
Surowy wzrok zapaleńca przeraził starca; wyszedł on i zapłakał. Zapłakał i Wacław, który nie był obłąkanym, ale tylko bardzo, o, bardzo nieszczęśliwym. — Siadł potem do stołu, wziął papier i długo jeszcze w nocy tajemnicze kreślił znaki. Powstał wreszcie, nie udał się na spoczynek, ale wzdłuż i wszerz komnaty przechadzał się milczący; nakoniec spoczął i w uniesieniu swojem, rozważając życie człowieka, zawołał:
— I cóż jest to życie?... Kwiat polny, którego albo burze albo gad zagubi, dąb twardy, którego ostra siekiera wytępia i drzewem jego wykłada podłogi ziemskich półbogów, albo święte stawia z niego przybytki lub kosztowne wyrabia sprzęty, lecz zawsze robak go roztoczy i czas popiołem na tej ziemi potrząśnie! Tak, to jest ziemskie życie moje. Ciało moje, jak kwiatek polny albo dąb stuletni, zniknie z tego przestworu. — Lecz jest inne życie, jest świat inny, o Małgorzato, jest świat inny i inne życie! —Dobry Bóg. Dobry jest Pan nasz.
Kiedy słów tych domawiał, schylił głowę i zasnął. Zdawał się być zupełnie spokojny, a na twarzy jego przez sen jaśniała swoboda niewinnej duszy, błogi nektar cnotliwych. Chylił on go długo z czary zachwycenia, lecz, gdy dotknął dna [ 83 ]samego, na którem gorycz osiadła, zadrżał i przebudził się. Twarz jego przybrała znowu wyraz całej okropności i katuszy. Dał znak Dobrogniewowi — przyszedł i odebrał polecenia. Sam zaś Wacław z kilkunastu zbrojnymi, w zwykłej rycerza odzieży opuścił zamek i ku Zembocinowi pośpieszył.
Ustały zembocińskie gwary, huczna biesiada rozpierzchła się zupełnie, a cisza i posępne milczenie znowu zaległo gród Mikołaja. Dawny tylko dworzanin ze swoją połowicą Dorotą, uprzątając komnaty, tak z sobą rozmawiali:
— Biedna też to prawdziwie ta nasza pani! Nazlatuje się, wie go Bóg kto, do domu i rada nie rada musi gościnnie podejmować wszystkich.
— Pocóż tak czyni? — ozwie się Dorota. — Nie może zamknąć przed nosem bramy tym gachom?
— Dziwna ty jesteś, Dosiu. Czy nie słyszysz codziennie, jak zewsząd dochodzą odgłosy napadów, uwięzień rabunków, gwałtów i tysiącznych bezprawi? Niechajnoby uchybiła któremu! Niestety, odkąd król nasz Bolesław wyjechał z rycerstwem, odtąd żadnego bezpieczeństwa, żadnej obrony nie mają żony rycerzów; oni bawią w Kijowie, a w ich domach gości po większej części niewiara i hańba. Gdybyś ty wiedziała, jak ja się obawiam o tę piękną, o tę dobrą panią naszą...
— No, i czegóż się obawiasz?
— Jak mi się zdaje — rzekł Junosz — ta jej szlachetna stałość w niezłamaniu wiary dla męża i opór zgrai, która w niesłychanem natręctwie ubiega się o nią, żeby się tylko nie skończyła na uwiezieniu i zniszczeniu progów tego domu!
— Co ty zawsze rozprawiasz, stary!
[ 84 ] — Ja, co mówię, nie mówię tylko z domysłu; dalby to Bóg, żeby się nie stało, ale żebyś wiedziała, co ja wczoraj słyszałem...
— No, cóżeś słyszał?
— Oto, kiedy się poupijali słudzy Zbiluda, Zemy, Sambora, Bodzanki i innych, pomrukiwali jeden do drugiego: Niechajno więcej odwłóczy, już my tu zapewnie raz ostatni po przyjacielsku! O, te wyrazy na wskroś przeszyły serce moje!
— I ty zawsze dostrzeżesz coś nadzwyczajnego tam, gdzie tylko sama niedorzeczność! I cóż pijani mieli robić? Gadali, co im się podobało. Sprzątałbyś lepiej, oto idzie pani z małym Świętosławkiem i siostrą swoją Maryą!
— Oddalcie się na chwilę, moi dobrzy przyjaciele! — odezwała się Małgorzata do Junoszy i Doroty.
Skłonili się słudzy i opuścili panią.
— Siostro moja — rzekła Marya — cóż więc czynić będziemy? Zbilud, Zema, Sambor, Bodzanka, każdy z nich ostatniej żąda odpowiedzi. Jeżeli przeciwną odbiorą, nieszczęśliwa małżonka Mikołaja, nieszczęśliwaś, siostro moja! Jeżeli jednemu z nich oddasz swą rękę, zginie on zapewne od trzech innych. Będzie cię zmuszał drugi do ślubów, a może każdy z nich w szczególności. Znasz wyuzdane chucie tych zuchwalców, jakąże przeciw nim masz obronę?
— Moją niewinność i wierność — zawołała z trosków swoich, jakby z letargu, przebudzona Małgorzata. — Tak, moją niewinność i wierność — powtarzała z zapałem. — Zbrodniarz tylko martwego mojego ciała stać się może panem, ale nigdy ożywionego tym Boskim, nieskazitelnym płomieniem miłości, który-m Mikołajowi u stopni ołtarza ślubowała.
— Ach, siostro, jeżeli życiem pogardzisz, w cóż [ 85 ]się obrócą te twoje całe nadzieje, ten Świętosławek mały?
— Maryo, czy też prawej małżonce wiara i nieskazitelność są mniej milszemi, niżeli matce jedyne, o Maryo, jedyne jej dziecię?
— Najdroższa siostro, widzę okropne cierpienia twoje, lecz posłuchaj, a możesz im koniec położyć! Wczoraj trzech powróciło rycerzy z Kijowa; oświadczyli oni, że Mikołaj nie żyje.
— Kto ci o tem powiedział? — przerażającym i pomieszanym głosem zawołała Małgorzata.
— Ten — rzekła Marya — co jedynie i najgodniej miejsce jego zastąpić może, który nas przed najokropniejszą burzą zasłonić tylko zdoła.
— Kto?
— Wacław — odpowiedziała Marya.
— I tyżeś to imię wyrzekła! Ach, lękaj się, najsłabszej mojej dotknęłaś strony! Nie, Maryo, oszukano cię, zdradzonaś! Wtem porwała się Małgorzata z krzesła i dalej mówiła:
— Jutro położę koniec wszystkiemu; mam sposób! Tak, w grobie mieszkać będę, ale nieskażona, ale niewiarołomna!...
— Tak więc dumna Małgorzata odpowiedziała, pogardziła ręką Zbiluda! — rzekł Zbilud.
— I Sambora! — rzekł Sambor.
Toż samo powtórzyli i Zema i Bodzanka i przy
świszczącym wiatrze wokoło okien, przy kominkowym ogniu dumając i wychylając liczne kielichy miodu, przemyślali nad pomstą obrażonej zalotnych rycerzów sławy.
[ 86 ] — Długośmy — rzekł Zbilud uginali swoje kolana przed tem zatwardziałem bóstwem, teraz prócz hańby cóż nam pozostaje?
Rzekł i tylko szczęk oręży odpowiedział na zapytanie. Każdy z swojego powstał miejsca i, w inną rozchodząc się stronę: „Zembocin o północy!“ — zawołał z oburzeniem. Sam tylko Zbilud pozostał. Chodził, dumał, a ze wszystkiego, co się malowało na jego twarzy, domyślać się można było, że w zdradzie zdradę knował. Nie szło mu zapewne o pomstę, ale o samą Małgorzatę, o porwanie jej samej. Jakichże znaków nie pisała na jego twarzy rozpasana namiętność! To jakiś niezwykły uśmiech przebiegł po jego licach, to znowu pewien rodzaj grymasu dziwnie zaciskał jego policzki, to znów przymrużył oko i sine usta zadrżeniem odpowiedziały wzrokowi, to stanął, jak wryty, i w zachwyceniu poklasnął piekielnym zamiarom i tysiączne przemiany kształtów i postaci wyrażały okropną walkę duszy jego pomiędzy niepewnością a osiągnięciem celu. Wreszcie skończył straszne dumania swoje, świsnął — i cały orszak już był gotowy; przyprowadzono mu jego bieguna, skinął i tylko smutny pogłos odbił głuchy tętent rumaków w dolinie. Noc była straszna, przeraźliwy bez ustanku dał wicher i siekł zewsząd mokrym żywiołem, który natychmiast przymarzał do lic i zbroi; ciemność, razem wycie wilków, grożący wystawiając obraz, zdawało się wstrzymywać zuchwalców od wykonania zbrodni. Ale kiedyż występnik, zapalony ogniem niecnoty, zważał na trud, niebezpieczeństwo i okropność wypadku? Człowiek w tej chwili nie jest niczem więcej, jak najprzebieglejszem zwierzęciem.
Szedł Zbilud ze swemi, a wtem: „Zembocin o północy!“ — krzyknięto zewsząd. — Poznali się towarzysze wyprawy, połączyli i ruszyli dalej; zgroza i milczenie szły za ich śladami. Z niecierpliwością [ 87 ]błotniste przebywali drogi, a grzęznąc w rozmiękłej gliniastej ziemi, łajali nieprzychylnemu żywiołowi, że on sam jeden odważa się niejako walczyć w obronie cnoty. Przebyli wreszcie ślizkie dolin i wzgórzów ścieżki i cichej zdrady weselem powitali przedmiot swoich upragnień. Już są pod Zembocinem, już zbrojnym ludem wkoło wieś opasana. Budzą się wieśniacy, posępnym jękiem na gwałt zwołują dzwony, wierna drużyna nieszczęsnej Małgorzaty zbiera się przy boku swej pani. Oslonią-że ją te małe zastępy przed tak nawalną przemocą? Nieszczęśliwa ofiara, kiedy ją dzikie otoczą tygrysy, ale nieszczęśliwszy człowiek, kiedy zapomni, że jest człowiekiem!
Wacław nie był ani mściwym, ani gwałcicielem bezpieczeństwa publicznego, lecz był obrońcą słabości. Nie zdołał on ująć cnotami Małgorzaty, osądził przeto, że jej serca tembardziej nie pozyskałby przemocą ni gwałtem; owszem, szanował tak wielką cnotę kobiety — i gdyby kto inny, nie Zbilud, znany mu z podłości i zdrady, był pozyskał (jak on mniemał na zasadzie mylnego wywiedzenia się) rękę Małgorzaty, byłby nie rozrywał węzła, który obojga połączał. Lecz w tym razie litował się nad Małgorzatą i umyślił krwawo rozprawić się ze Zbiludem. Sam zaś po zabezpieczeniu cnocie swobody i spokoju postanowił daleko od ludzi pędzić dni nieszczęsne, marzyć o swoim aniele, którego mu okropne losy wydarły. — Ale kiedyż to rachuba, człowieka, może być niezawodną? Niemasz bez wątpienia pomiędzy ludźmi przeznaczenia, przecież jest, pewna loterya szczęścia, w której tylko ulubieńców fortuny numera wygrane spotykają. — Zaufany w pomoc swojego oręża i swoich, zbliża, się pod Zembocin, i niebo [ 88 ]chciało, że w najdogodniejszej porze; słyszy zgiełk, jakieś hałasy i nierozeznane gwary pomieszanych tłumów. — Pierwszy odgłos tego dzikiego wesela wzruszył w nim jeszcze dzikszą radość. Mniemał on, że to głos uciech, zabawy i szczęścia.
— Za mną! — krzyknął ponurym głosem, miecz jego mignął się, jak błyskawica, i już jest u wrót podwórza Małgorzaty. Lecz jakiż widok, jakie zdziwienie Wacława! Junosz wierny, stary sługa Mikołaja, okryty ranami, śpieszy do niego, poznaje go, wyciąga ku niemu ręce i woła:
— Panie, ratuj Małgorzatę! Zbilud, Zema, Sambor i Bodzanka wydarli jej syna, samą zaś uprowadzili. Ostatek tylko zgrai plądruje po domie; tą, na lewo ujechali droga.
Na te słowa Wacław odwisłą z mieczem opuścił prawicę, pobladł, zadrżały mu kolana, jakby nie śmiał kroku postąpić dalej, głazem stoi na miejscu, Jak cisza poprzedza straszną w przyrodzeniu burzę, ciągną przez chwilę ciężarne gromami chmury, głucho jęczą sine obłoki, a drzew gałęzie w milczeniu drżącymi kołyszą liściami — uderza piorun, a noc i zniszczenie zalegają bujne niziny i dzikie puszcze — tak się porwał Wacław, lotem błyskawicy doścignął nikczemnych, rozproszył, krwią Zbiluda jego czarną zmazał zbrodnię, lecz napróżno — nie ocalił Małgorzaty, nie znalazł jej nigdzie! Próżno śledził Świętosława, i tu chęci jego były daremne. — Dopiero, gdy dognany Zema równym Zbiludowi skonem wyzionął duszę, znalazł Wacław najdroższe skarby Małgorzaty i na zbroczonych rękach uniósł do Zembocina. Ach, jakież zdumienie, jak przerażający zastał tam widok! Pełno ciał martwych, żadnego z ludzi nie zastał przy życiu; reszty tylko domów dotlewały w perzynie. Ryk nawpół żyjących lub opalonych bydląt byłby wzruszył najokrutniejsze serce, a widoczna boleść, jaka ten obraz i utrata [ 89 ]matki wyciskała na licach Świętosława, była tak roztkliwiającą, że sam sprawca tej okropności byłby zapłakał.
Wacław po utracie nadziei znalezienia Małgorzaty powrócił z Świętosławem do zamku swojego. Kochał syna Małgorzaty, pieścił jak ojciec; szczęśliwy przynajmniej tą chwilą, czynił ulgę zbolałej duszy.
Nie przestał jednakże na tem. Dobrogniew natychmiast otrzymał zlecenie wszelkiego dołożyć starania w dowiedzeniu się lub o zgonie Małgorzaty albo, jeżeli jeszcze żyje, o jej pobycie. Usłużny, wierny, przychylny giermek stary ze łzami poszedł jak najspieszniej dowiadywać się o los Małgorzaty, a to z takiem poświęceniem się, jakby własnego utraconego szukał dziecięcia.
Niedaleko Zembocina leżą Proszowice. Dzień był pogodny, ciepławe słońce gasnącem życiem zwolna przechodziło nad krainą, śmiertelnych. Pożółkłe dawnych jaworów i modrzewiów liście szeroko zasiały ziemię, a w uroczystej jesiennej dobie rozciągnięta powszechnie pajęczyna wiła się po grobie natury, jakby godło szczytnej ziemskości. Spokojna żałość tułała się po czarnych, pługiem poprzewracanych niwach, a wesoła pieśń oracza malowała ten obraz w dziwnej sprzeczności. Żadne wspaniale gmachy nie zdobiły Proszowic. Kilkanaście chat rolniczych, drewniany domek Boży, a na nim wysoka, blaszana wieża składały całą, ozdobę wioski. O tej wieży dziwne były rozmowy ludu. Kiedy wieczorem przedzwoniono na Anioł Pański, a ponury dźwięk dzwonów jeszcze brzmiał w powietrzu, powiadają, że tam jakaś dziewica, czy li zaklęta królowa, z [ 90 ]różańcem w ręku stawała bardzo często u żelaznej kraty wieżycy i nabożnie przesuwała paciorki. Ależ najczęściej widzieć ją było można w cichym, późnym wieczorze, kiedy blady księżyc posrebrzał czarne, posępne ściany kościółka, a szczególniej, kiedy po zasępionem niebie walczyło światło jego z mglistemi chmur bałwanami. Widziano ją wtenczas, jak cień stojącą; wzniesione oczy za światłem księżyca i w całej postawie przenikający wyraz pobożnego dumania zdawały ją się przedstawiać jak ducha, wzlatującego wysoko, wysoko, do czystego Świętych raju. Lud rzadko odwiedzał wówczas te miejsca, a dzieci straszono widziadłem. Żaden do środka wieżycy niemiał przystępu, sam zaś pleban z poszanowaniem o niej wspominał. Tajemnica była nieodgadnięta. Po długim przeciągu czasu raz tam jedynie widziano z niemałem podziwieniem w wiosnowej nocy starego pielgrzyma, który mimo widoku mary przesiedział pod wieżycą i, w swoje odchodząc strony, opowiedział, że to nie były strachy, ale żyjąca dusza czysta. „Słyszałem tego Anioła na pokucie — powiadał osiwiały pielgrzym — tęsknił za najdroższem dzieckiem swojem, wymawiał lube imię Świętosława, wspominał Mikołaja, bolał nad gruzami Zembocina, i słyszałem inny głos jeszcze, który mówił: „Cudowny i opatrzny jest Bóg nasz! Małgorzato, nie rozpaczaj, rozpacz słabych dusz udziałem! Nie uwierzysz: jakieś radosne przeczucie, jakąś niebieską mam otuchę, że wysłuchane zostaną błagania nasze, że ujrzymy jeszcze Mikołaja, ujrzymy już podrosłego Świętosława“! — „O Maryo, Maryo, gdyby to być mogło!“ rzekła mniemana od was mara i, ślicznym rozpuszczonym włosem błysnąwszy u kraty, spostrzegła mnie siedzącego. Zmieszana, przypatrywała się z bojaźnią i tajemniczym niepokojem, przywołała Maryę i zawołała z cicha: „Któż to jest, siostro moja?“ Powstałem, a rzekłszy jej [ 91 ]tylko: Cudowny i opatrzny jest Bóg nasz, oddaliłem się śpiesznie, lecz słyszałem jeszcze, jak z pokorą powtarzano moje słowa, całą zaś wieżę napełniło jakieś wesele i radość, a wieżyca tak piękną była, jakby w niej aniołowie mieszkali.
Tak mówił ludowi pielgrzym; lecz kto on był, gdzie poszedł, nikt tu w Proszowicach pomiędzy ludem nie wiedział. To tylko uważano, że po niedługim czasie od pobytu pielgrzyma znikło widziadło i nie mówiono więcej o zaklętej królowej z różańcem w ręku.
I Upłynął rok, drugi i trzeci, upłynął jeszcze jeden, drugi i trzeci. Dobrogniew w tym przeciągu czasu wracał i znowu na zwiady wychodził, lecz próżne jego zabiegi, nic nie wie o Małgorzacie. Sambor nie uwiózł jej z sobą, bo on sam siedzi w czarnym krakowskim lochu za podobną, jak zembocińska, zbrodnię. Bodzanko równie nie posiada jej ręki, bo dotąd z innymi zalotnikami szuka jeszcze i śledzi Małgorzaty. Smutny Wacław w gotyckim zamku swych ojców trawi ciche godziny. Rdzewieją porozwieszane na ścianach kindżały i rohatyny[58], a ognisty kary zapomniał turniejowych harców; Świętosławek tylko potrzaskuje wkoło niego biczykiem i bawi się z zaśniedziałą zbroją rycerza. Spoglądając na niego, Wacław cieszy się, raduje w bolesnej duszy igraszką małego chłopczyny.
— Biedny chłopczyno! Gdybyś ty wiedział, czyim jesteś więźniem, gdyby ci gorycz serca mojego w twoje uczucie przelaną była, gdybyś na łonie matki całował szanowne jej ręce, błagałbyś ją zapewne za mną, błagalibyśmy ją obydwa! Może, możeby ulitowała się nade mną. Ależ, o próżna myśli!... mógłżebym wiernej, prawej małżonce tak [ 92 ]bolesne zadawać rany, mógłżebym ja wystawiać na najsroższą walkę najświętszych jej powinności dla Mikołaja z tak wielkim okupem swojego własnego dziecka? Daremnie, daremnie — jestem nieszczęśliwy i nim wstąpię do grobu.
Kiedy tak duma Wacław, nagle jakiś zgiełk rozlega się w podwórzu zamkowym. Zadziwiony, bierze za rączkę Świętosławka i biegnie ku drzwiom komnaty; ależ, zanim doszedł, otwierają się nagle i Dobrogniew po trzech latach podróży stawa przed jego obliczem. Uścisnął go i najspieszniej zapytał.
— Bądź spokojnym, Wacławie! — rzekł, przerywając, Dobrogniew. — Małgorzata żyje jeszcze.
— Żyje! — wykrzyknął młody pan na Siewierzu z niewymowną radością i łzami zalał swe lica. Ucichnął Dobrogniew, a po chwili radosnego płaczu Wacława i rzewnych westchnień zapytany od niego, gdzie i czy wolna żyje:
— Wolna — rzekł — chociaż zamknięta w więzieniu.
— Jakto? — przerwał mu Wacław. — Mów jaśniej!
— Po długim nadaremnym utrudzie, kiedym odległe zwiedził krainy i nie mogłem powziąć żadnej wiadomości o Małgorzacie, postanowiłem wrócić do domu. Szedłem około byłego Zembocina. W blizkości tych gruzów leżą Proszowice, w nich jest kościół, a na nim wyniosła wieżyca. W ciepłej maja nocy spocząłem pod nią i — o zjawienie! — usłyszałem głos niewieści, wychodzący z ciemnego otworu wieży. Przysłuchuję się, rozważam, aż tu, o cuda, słyszę głos... Małgorzaty i Maryi! Chowając głęboką tajemnicę, badałem ludu o wieżę, lecz ten, jak zwykle, zamiast prawdy opowiadał mi same powieści o strachach i dziwach. Widząc, iż owi wieśniacy wcale o Małgorzacie nie wiedzą, udałem się do plebana, wymiarkowałem go, a potem oznajmiłem mu [ 93 ]wszystko, i ten mnie nauczył, że w owej okropnej, straszliwej nocy, kiedy Zbilud, Zema, Sambor i Bodzanko napadli na dom Małgorzaty w skutku dania im ostatniej, pogardzającej niemi, odpowiedzi, postanowiła była zamknąć się dobrowolnie przed zgrają lubieżnych, natrętnych rozbójników i żyć raczej w grobie, ale nieskażona, ale niewiarołomna.
— O szlachetna niewiasto! o szczytny wzorze prawych, nieugiętych małżonek! Więc nam źle o ich ślubach ze Zbiludem mówiono?
— Oszukano nas — odpowie Dobrogniew. — Ależ nie tu koniec — mówił dalej dobry, stary giermek. — Czcigodny kapłan z nadzwyczajną bojaźnią i boleścią opowiadał mi że Bodzanko podobno domyśla się już o schronieniu Małgorzaty i że wkrótce ta nieszczęśliwa kobieta znowu zagrożona będzie nową okropnością.
— O, nie, Dobrogniewie! — przerwał mu Wacław. — Krew i życie prawego rycerza należy się obronie skrzywdzonej piękności.
Rzekł i natychmiast wydał rozkaz do zbrojenia się. Pocieszny to był widok, kiedy w drobnem Świętosława ciele na hasło do boju męska zaczęła się radować dusza. Biegał, czyścił, dźwigał ciężkie żelaza i, nie umordowany, znosił, podawał mniemanemu ojcu oręże. Sam, w lekką przybrany zbroję, nie posiadał się z uniesienia. Jakież wrażenie czynił on na Wacławie, na tej tęsknej, rozżalonej duszy jego! Już wszystko było w pogotowiu. Młody rycerz szczególniej względem papierów na przypadek niepowrotu dał zlecenia te same, co pierwej, Dobrogniewowi i rzewnie go uściskał. Dano znak, spuszczono z głuchym łoskotem obrończe zamku mosty. Przeszła z wesołą odwagą zbrojna drużyna Wacława i pod samotną proszowicką. wieżycę zmierzała niecierpliwie za wodzem.
[ 94 ]
Z rycerską drużyną Bolesława powrócił także i Mikołaj, mąż Małgorzaty. Zadrżał on na ten niesłychany obraz swej ojczyzny. Wspomniał na swoją lubą i, świadek tylu okropności, oddalał straszne od niej domysły. Lecz jakiż widok stawił mu się przed oczy! Wszakże to Sambor, Sambor, zembockiego sąsiada dorodny syn, idzie w tych kajdanach na rusztowanie!
— Zatrzymaj się chwilę, poczekaj, Samborze! — krzyknął na widok jego Mikołaj. — Coś uczynił, nieszczęsny?
— Twoją żonę uprowadzić chciałem w wspólnictwie z Bodzanką, Zbiludem i Zemą; spaliłem twój Zembocin, nakoniec za podobną zbrodnię schwytany, okuty i za czyny moje po tę nagrodę, jak widzisz, idę.
[ 95 ] Na te słowa oniemiały stał Mikołaj, a Sambor tak dalej mówił:
— Dziękuj Wacławowi, on ocalił twojego syna!
— Kto? Wacław, mój wróg najzaciętszy?
— On sam, mówię ci. Lecz nie dosyć: dziękuj proszowickiej wieży, że ci dochowała twoją Małgorzatę! Gdyby nie te okowy byłaby się ona i tam przede mną nie skryła. Zbilud i Zema polegli z Wacława ręki, ale Bodzanka jeszcze wolny. Idź, śpiesz pod proszowicką wieżycę, może tej nocy ten twój anioł doskonałości niewieściej stanie się jego ofiarą! Bądź zdrów, nie lituj mojego skonu, ze wszech miar zasłużyłem na to!
Wtem porwano ku rusztowaniu Sambora. Przerażony Mikołaj nie zabawił ani chwili. Całą rotę rycerzy wziął z sobą i pośpieszył do Proszowic. Ile w ich sile było, dążyli szybko; ani przykrość dróg, ani utrudzenie nie kładło im tamy. Nakoniec, długo w noc jadąc, ujrzeli się pod Proszowicami. Ale nie samą tylko ujrzeli upragnioną wieżycę, lecz wieżycę, zbrojnym żołnierzem otoczoną dokoła. Opasujące ją żołnierstwo za pierwszem zbliżeniem się Mikołaja silnie na rycerzy jego uderzyło. Nie mniejszy odpór i Mikołaj ze swojej dawał strony.
— Tak, to on, on zapewne, Bodzanka, ze swymi łotrami! — rzeki z cicha do swoich mąż Małgorzaty.
— To on, przyjaciele, to Bodzanka — odezwał się do swoich Wacław. — Niewinność, cnota i powinność rycerza! Takie okrzyknął hasło młody pan na Siewierzu i: „Za mną!“ — zawołał.
Czemuż Mikołaj nie słyszał tego świętego hasła, na które najokropniejszy bój się rozpoczął? Mikołaj Wacławowych, a Wacław jego towarzyszów broni, gdziekolwiek rumakami swojemi obrócili, jak martwe drzewa albo wielkie wycinali krzewy.
— O Boże! jakiż to krzyk? — ozwie się na w pół umarła Małgorzata w wieży do Maryi. — Mieliżby [ 96 ]znowu straszni podpalacze Zembocina i tu mnie wyśledzić? Ach, nie inaczej zapewne! O Maryo, o siostro, jakież jeszcze na nas czeka przeznaczenie?
Tymczasem trwa bój zacięty, a czas i życie rycerzy wraz z ich krwią upływa. Mija noc, wreszcie powstaje świt białawy; wkrótce, o, wkrótce rozedrze on straszną zasłonę walczącym. Ależ tylko gdzieniegdzie już oni bój toczą. Płytkie żelaza prawie wszystkich wtrąciły w czarne wiecznej nocy przepaści. Mikołaj tylko z trzema już zostaje, a Wacławowych nie widać nigdzie. Cóż się z nim samym, niestety, dzieje, cóż z Świętosławem?...
— Dzięki niebu — zawołał wreszcie Mikołaj pozwolono mi przecie ocalić moją najdroższą Małgorzatę! O, jakże to słodka nagroda, tylu utrudzeń moich! Lecz cóż to jest? jakaż to śliczna dziecina w tej zbroi pochyla się i płacze nad zwłokami togo zapewne zuchwalca, który się odważył hańbić progi mojego domu? Przybliżmy się! Co widzę? Tyżeś to, Wacławie!
Na ten głos, jakby przywołany do życia, Wacław, zamglonem śmiertelnością okiem wlokąc po postawie Mikołaja:
— O nieba — zawołał — więc nie z Bodzanką walczyłem!
— Więc nie z Bodzanką walczyłem! — gorzko zawołał i Mikołaj.
— Podaj mi rękę, Mikołaju! — rzekł Wacław.
— Żegnam cię, przyjacielu!... Oto syn twój... a tam, tam, na tej wieży najukochańsza ode mnie, nieskazitelna, i mojem życiom ocalona żona twoja. Żyj szczęśliwy, o zgonie moim tylko staremu giermkowi Wacława, wspomnij!
Zaledwie tych słów domówił, westchnął, z ostatniej siły ścisnął rękę Mikołaja, zwrócił wzrok gasnący na wieżę i na niej go wiecznie zostawił.
[ 97 ] Wrócone dziecko i zgon Wacława dziwne a razem niepojęte utworzył w duszy Mikołaja uczucie. Ucałował on zimne już zwłoki, uściskał martwe już ciało, w którem tak szlachetna przebywała dusza, wziął je na własne barki i złożył pod wieżą, a trzymając drobną dziecinę za rączki, wszedł niespodziewany z kapłanem do ukrytego mieszkania żony swojej. Jakież to było zjawienie dla Małgorzaty! Odzyskać męża i syna, to przechodziło wszelką rachubę człowieka. Pomieszana, w dzikiej prawie radości raz się rzucała w objęcia męża, drugi tuliła do serca syna i rzewnemi łzami zlewała. Żona i matka jakże za tak długie nagrodzona cierpienia! Chwała wierze małżeńskiej, chwała tej polskiej niewieście!
Tak kiedy znaczne trwało milczenie, przerwała, je Małgorzata:
— Gdzież, gdzież, mój mężu, wyśledziłeś najdroższą zgubę?
— Pod ścianami wieżycy — posępnie odezwał się Mikołaj.
— Jakto? kto go tu przyprowadził?...
— Pójdź, zobaczysz oddawcę naszych najmilszych nadziei! To mówiąc, uchwycił ją za ręce, sprowadził z wieży i odsłonił zwłoki Wacława.
— Jakto, Wacław go oddał!?
— Tak jest — odpowiedział Mikołaj — on, on sam, który własną krwią i życiem ocalił ciebie i twoje dziecię.
— O wielki Boże! Tyleż szlachetności, tyle cnoty posiada człowiek! — i zemdlona, prawie bez duszy, upadła na ręce męża. Płakał Świętosław mały na widok ciała Wacława.
Płakał Mikołaj mężny i całowali obydwa nieszczęśliwe, szlachetne, krwią niewinną zbroczono wielkiego rycerza zwłoki. Dowiedział się stary [ 98 ]giermek o skonie pana swojego, pośpieszył, oddal zlecone mu przez Wacława papiery, w których pan na Siewierzu całą majętność Małgorzacie oddawał, i sam stary, wierny sługa dobrego pana przy jego grobie obrał ciche, wieczne mieszkanie. I tak, jak młoda, rozgorzała miłością kochanka w objęciach narzeczonego trawi leniwe, ślub jej zwlekające godziny, tak w ostatnich niewielu chwilach swoich, obok grobowca Wacława przepędzał samotne życie Dobrogniew szlachetny.
[ 99 ]
Szanowny Panie!
Na jednem z przyjemnych zebrań w Genewie usłyszałem z ust Pana wyrażone życzenie, iż pragniesz zapoznać się z obecnym stanem literatury kraju, którego ostatni bohater[60] zgasł niedawno na łonie Helwecyi. Odtąd uważam sobie za obowiązek spełnić Pańskie żądanie. Pomimo braku stosownego uzdolnienia i koniecznych dla tego celu książek, pragnąc jedynie złożyć dowody szacunku i uwielbienia, jakie żywię dla Pańskiej osoby i Jego talentu, zabieram się do spełnienia mego zadania.
Był czas, kiedy Polska posiadała tyle piór świetnych, roztaczających sławę jej na zewnątrz, a wewnątrz niecących światło, ile miała szabel wzniesionych w obronie swej ziemi, za którą to ziemię synowie jej walczyli zawsze do tchu ostatniego. Wtedy nauki i sztuki kwitły w naszej ojczyźnie, a wielcy ludzie popierali wszelkie usiłowania, podnoszące cywilizacyę naszą.
W piętnastym i szesnastym wieku, Polska, śmiem utrzymywać, była najoświeceńszym narodem w Europie, z wyjątkiem oczywiście Włoch, skąd wszakże uczeni przybywali na dwór naszych monarchów, szukając ich opieki i szczodrobliwości. Jeden z naszych największych królów, Zygmunt I.[61] zaślubił [ 100 ]Bonę Medyolańską; było to hasłem, za którem wpłynęly do Polski dobry smak i wykwintność włoska; panowanie tego króla było złotym wiekiem piśmiennictwa. Język polski jest, bezsprzecznie, najlepiej ukształtowany i najbardziej wydoskonalony wśród języków słowiańskich. Zarówno zdolny do wielkiej siły i wielkiej subtelności. Lecz główny jego charakter leży w powadze i wspaniałości wyrażeń. Łacina, która dawniej zajmowała w Polsce miejsce francuzczyzny i język grecki[62], były pierwowzorami, według których kształtował się język polski. Wypływało to i z upodobań naszych pisarzy, jak i z formy naszego rządu, który lubiano upodobniać do rządów republik starej Hellady[63], oraz Wiecznego miasta[64].
Nie mam potrzeby przypominać Panu, że sławny Kopernik[65], który kazał krążyć ziemi i słońce w biegu zatrzymał, był Polakiem, i że wyszedł z pod pióra krakowskiego akademika Viteliona[66], pierwszy traktat o optyce, jaki się pojawił w Europie.
W epoce, kiedy niemal wszystkie jeszcze języki spoczywały w kolebce, mieliśmy poetę Kochanowskiego[67], którego dziełami zachwycamy się do dnia dzisiejszego, podczas gdy Szekspir o wiele później pojawił się w Anglii, a we Francyi robiono wiersze w języku nie nazbyt dźwięcznym dla dzisiejszego ucha.
Należy ubolewać, że późniejsi uczeni nasi nie zawsze szli drogą wskazaną przez Nestora poetów polskich. Lubowano się w łacinie i wielu genialnych pisarzy przenosiło język Wirgilego nad swój własny, chociaż ten nie ustępował w niczem mowie, którą posługiwał się Cezar, gdy prawa światu dyktował.
Z lekka tylko dotykając tej epoki, przypomnę Panu, że jeden z poetów naszych, nieśmiertelny Sarbiewski, w swych odach łacińskich, według sądu współczesnych, dorównał niemal Horacemu, a sąd ten potomność potwierdziła. Później, straszliwe [ 101 ]wojny, napady połączone z ustawiczną niemal anarchią, powołały cokolwiek nosiło imię polskie do obrony ojczyzny, i akordy liry poetyckiej zaginęły wśród szczęku oręża.
Szwedzi, Turcy, Tatarzy, Moskwa ze wszystkich stron napadali nasze piękne krainy i między narodem rozmiłowanym we własnej wolności, a jego sąsiadami gotowymi zawsze wpaść doń z ogniem i mieczem, zawrzała walka straszliwa. Przez dwa wieki umysły odbiegły od nauki i sztuki, wyłącznie myśląc o zachowaniu wolności, przez dwa wieki nie było w Polsce ramienia, któreby od kolebki nie zaprawiało się do władania szablą i kruszenia kopią. Pojmujesz Pan łatwo, że podobny stan rzeczy nie wpływał przychylnie na rozwój piśmiennictwa. A jednak wielcy mówcy umieli jeszcze wygłaszać wspaniale mowy, a okryci krwią wroga, ze spokojem i znakomitą wymową obradowali nad środkami obrony ojczystej ziemi, w której spoczywały prochy ich pradziadów.
Trzeba tu dodać, że inny jeszcze najazd nieszczęśnie zaważył na światłe i pochodzie myśli polskiej. Byli to jezuici, którzy przez czas długi kierowali sumieniem naszych monarchów i naukami ich poddanych. Zaprowadzony przez nich pedantyzm scholastyczny[68] zwarzył wszystkie kwiaty, któreby mogły rozkwitnąć na ziemi polskiej.[69]
Chciwi wielkości i władzy zawładnęli wychowaniem w całej Polsce.[70] Ich łacina, pełna barbarzyńskich wyrazów i przenośni, stała się pospolitą mową mieszkańców. Dodawano, co prawda, dużo polskiego, ale mieszanina ta psuła zarówno jeden jak drugi język, a to spowodowało, żeby się tak wyrazić, znikczemnienie literatury i skażenie mowy naszej.
Styl dawnych poetów zastąpiono dykcya pełną przenośni. Na miejsce wzniosłości wprowadzono [ 102 ]przesadę, opartą co prawda na cytatach i wzmiankach nader uczonych, ale wcale nie poetycznych.
Nieraz na niebie zoranem ponuremi chmurami świetne błyskawice niecą potoki światła; również zdarza się, że wielkie geniusze zdołają wznieść się ponad ciemności swojego wieku. Wspomniałem już, że wymowa była nader rozpowszechnioną w Polsce; mieliśmy jezuitę, nazwiskiem Skargę (1615)[71], który ze swej kazalnicy gromił piorunowo namiętności i nieprawości świata, z wzniosłością nie ustępującą Bossuetowi[72]. Mieliśmy wojowników wygłaszających nieprzygotowane przemowy, godne wszakże przejść do potomności, a nasze sejmy były nieraz sceną, na której rozwijały się niepospolite talenty. Światło i cywilizacya nigdy doszczętnie nie wygasły w Polsce, jak to działo się w Rosyi, kędy książęta moskiewscy co rok chadzali pokłonić się chanom tatarskim i składali u ich stóp swe korony. Dobitnie dowodzi wywodów moich fakt, że nie mieliśmy ani jednej wojny religijnej, podczas gdy cała Europa podlegała długim klęskom zniszczenia i rozstroju, wywołanym częstokroć jednem słowem źle zrozumianem, lub źle wytłómaczoną doktryną; podczas gdy we Francyi, w Niemczech, w Anglii chrześcijanie różnych wyznań krew przelewali potokami, aby jedynie ustalić prawdę swoich zasad.
Wiek siedmnasty i ośmnasty przeszedł w Polsce wśród ustawicznych wojen. Sława zbawionego Wiednia wraz z całem chrześcijaństwem była tylko przebłyskiem chwili, jasnością błyskawicy, która wnet zgasła; ciemnie nieuctwa i pedantyzmu zawisły ciężko nad narodem, zdawały się wróżyć, że będzie wymazany z moralnego porządku narodów.
Lecz los Polski w chwili utraty niezawisłości politycznej przyniósł jej odrodzenie moralne i literackie; zstąpiliśmy do grobu przy natchnieniach historyka i śpiewach patryotycznych poety. Ostatni [ 103 ]nasz król, Stanisław August Poniatowski[73], był człowiekiem uczonym i wysokiego umysłu; szczęściem byłoby dla niego, gdyby noga jego nie dotknęła nigdy stopni tronu, byłby niezrównanym księciem, gdyby nie panował nigdy. Czuł, że korona chwieje mu się na czole, że berło wypada mu z rąk; pragnął chociaż zdobyć prawo do wdzięczności przyszłych pokoleń; więc, z jednej strony podpisując rozbiór swego kraju, z drugiej czynił wszelkie wysiłki, aby podnieść w nim piśmiennictwo i rozwinąć zamiłowanie do nauk; i ta jedyna rzecz mu się udała w ciągu opłakanego jego panowania.
Zasady Rewolucyi, rozpowszechniając się w całej Europie, znalazły łatwy przystęp do Polski, tembardziej, że oddawna tu żywiono rodzaj sympatyi dla Francyi. Co prawda też jedyny ten kraj zwrócił niejaką uwagę na upadek naszej ojczyzny. Rozbiór Polski wywołał oburzenie w Paryżu. Wysłano nawet oficerów francuskich w celu obrony świętej sprawy wolności. Wprawdzie zgon jej odroczyli jedynie na chwil kilka; niemniej poświęcenie się ich wzbudziło wieczną wdzięczność w sercach Polaków.
Tym to przyczynom, sądzę, przypisać należy wpływ na literaturę naszą, jaki wywierali długo i wywierają jeszcze autorowie francuscy. Stanisław August jednoczył na swym dworze wszystko, co było w kraju oddanego nauce i sztuce. Zakładał liczne kolegia, ufundował również szkolę wojskową. Za panowania jego dokonało się odbudowanie literatury i jednocześnie nastąpił upadek ojczyzny.
W Warszawie utworzyło się towarzystwo literackie[74], złożone z ludzi wybitnych i światłych, którzy postawili sobie za zadanie oczyścić język nasz z naleciałości i oddać go przyszłości nieposzlakowanym, jako jedyną spuściznę kraju, wykreślonego z szeregu narodów. Teraz, niech mi Pan raczy pozwolić, że [ 104 ]poruszę pewne szczegóły, aby zapoznać Pana z wielkimi umysłami z doby Stanisława Augusta.
W pierwszym rzędzie wymieniam biskupa warszawskiego, Krasickiego[75], autora bajek, satyr i poematów. Celował on przedewszystkiem w rodzaju komicznym. Jego poezya jest niezrównanie lekka i wdzięczna. W epoce, kiedy każde serce polskie biło żywem przywiązaniem do ojczyzny, kiedy ucho każde łowiło z wytężeniem ostatnie tchnienia tej matki wspólnej, będącej na łożu śmierci a i chwały zarazem, nie dziw, że nawet w bajkach Krasickiego znajdują się ustępy pełne patryotyzmu, godne poezyi rodzaju wznioślejszego. Pan mi pozwoli, że powtórzę tu zwrotkę tego pisarza, znajdującą się w jednym z najbardziej komicznych jego poematów, niemniej zawierającą najwznioślejsze uczucia. Słabe moje tłómaczenie nie zdoła zapewne oddać piękności oryginału, spróbuję wszakże zapoznać Pana z jednym z naszych najmilszych i najzdolniejszych pisarzy:
Święta miłości kochanej ojczyzny,
Czują cię tylko umysły poczciwe!
Dla ciebie zjadłe smakują trucizny,
Dla ciebie więzy, pęta niezelżywe!
Kształcisz kalectwo przez chwalebne blizny,
Gnieździsz w umyśle rozkoszy prawdziwe!
Byle cię można wspomódz, byle wspierać,
Nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać!
Bajki Krasickiego są pełne dowcipu i szczęśliwych zwrotów. W niektórych naśladuje La Fontaine’a[76]; w wielu innych jest zupełnie oryginalnym. Pisał również prozą; jego opowieści, uderzające prawdą, z jaką odtwarzał obyczaje współczesne, będą dla nas zawsze prawdziwą rozkoszą.
Wspomnę teraz o innym z naszych poetów, Trembeckim[77], który żył w ścisłej przyjaźni z Boufflersem[78], [ 105 ]Roussem, Wolterem, Całe jego życie jest, jednem pasmem romantycznych przygód, w których westchnienia i pojedynki grają główna rolę. Obdarzony wielkiemi zdolnościami, utworzył nieledwie nowy język poetycki. W jego dykcji brzmi siła właściwa, polszczyźnie, a wiersz równie harmonijny jak śpiew pieśniarzy Rzymu i Grecyi. Umie podług woli naginać język w różne zwroty; słowa i wyrażenia nabierają w głosie jego nowego życia i siły dotąd nie znanej. Pisał wiele ód, dytyrambów, i ulotnych wierszy okolicznościowych. Arcydziełem jego jest poemat, zatytułowany Zofiówka, stanowiący opis ogrodu hrabiny Potockiej[79]. Tłomaczony był mi francuskie; lecz przekład tak jest podobny do oryginału, jak gasnące blaski wieczorne do świetnych promieni słońca w całej chwale południowej.
Od męskiej siły pisarza o którym mówiłem co dopiero talent Karpińskiego[80] daleki jest, ma jednak w sobie jakąś niewymowną a wzruszając słodycz, która wnika w serca, Czytając jego poezje doznaje się wrażenia, jakby się stało nad brzegiem czystego strumienia, a gdy mamy w ręku jego dzieła, nie sposób nie uczuć łez wypływjących na powieki.
Dmochowski[81] dał nam tłómaczenie Illiady tak dokładnie oddawające wielkiego Homera, że nieraz porównywając oryginał z kopią, chęć bierze powątpiewać, który z nich tłómaczył drugiego.[82] Ten sam Dmochowski przełożył Eneidię i Raj utracony. Pisał także prozą rzeczy odnoszące się do nieszczęśliwego położenia ojczyzny i tu zapał patryoty łączy się z siłą rozumowania i pięknością stylu.
W chwili, gdy wszystko zdawało się zapowiadać ostateczny upadek Polski, znalazł się człowiek obdarzony niepospolitym talentem i cierpliwością ulewy niewyczerpaną, który rozpoczął pracę nad dziejami kraju. Zachęcony przez Stanisława Augusta pracował dniem i nocą, aby ożywić pamięć narodu, mającego [ 106 ]zgasnąć. Nieszczęściem dla nas ksiądz Naruszewicz[83] miał tyle tylko czasu, aby skreślić przebieg pierwszych wieków historyi naszej. Przydomek Tacyta polskiego, który mu dali współcześni, dostatecznie określa, jak dalece odpowiedział swemu zadaniu. Naruszewiczowi również zawdzięczamy zupełne tłómaczenie Horacego i kilku ód Pindara. Resztę polskiej historyi powierzono Towarzystwu literackiemu w Warszawie, którego członek każdy miał opracować jedno panowanie. Spodziewamy się ujrzeć wkrótce to olbrzymie dzieło w ukończeniu; więcej niż połowa jest już dokonana.
Kniaźnin[84] jest także jednym z poetów doby Stanisława Augusta. Poezya jego nie ma wprawdzie mocy Trembeckiego ani wdzięku Karpińskiego, lecz przebija w niej dowcip i łatwość Krasickiego. Nie chcąc nużyć Pana długiem wyliczaniem talentów zabłysłych w dobie odrodzenia naszego piśmiennictwa, przejdę do obecnego stanu literatury w Polsce. Wspomnę tylko jeszcze o Szymanowskim[85], który w świetnym przekładzie Świątyni w Knidos udowodnił, że język polski zdoła oddać wdzięk i subtelność niezrównaną.
Znane są Panu nasze nieszczęścia. Wiesz Pan, z jaką wytrwałością walczyliśmy z losem i ludźmi. Konstytucya trzeciego Maja, powstanie Kościuszki i zupełna zagłada Polski następowały jedne po drugim. Przez lat dwadzieścia byliśmy niepewni swego istnienia. Przez lat dwadzieścia wojownicy nasi szli za orłami Francyi i lali krew na polu zwycięstw, oczekując ojczyzny z rąk tego, który rozdzielał korony, przed którym drżał świat cały. Od piramid aż do murów Moskwy padali na jego rozkaz, umierali w imię nadziei i sławy. Rzecz naturalna, że w takich czasach mało myślano o literaturze; nauki i sztuki są wytworem pokoju i szczęścia. Mnóstwo wojennych pieśni świadczy o zapasach owej doby; [ 107 ]jednak żadne większe dzieło nie wyszło z pod pióra naszych pisarzy. Wszystkie oczy zwracały się ku postaci wielkiego człowieka, wszystkie myśli szły ku ojczyźnie, a trwożliwość wytężonego oczekiwania nie pozwalała oddać się pracy spokojnej. Nakoniec wspaniałomyślność cesarza Aleksandra[86] zwróciła Polsce byt polityczny i zaraz w królestwie naszem ujrzano nowy stan rzeczy. Wszystkie umysły zwróciły się do nauk i poezyi. Założono mnóstwo szkół i kolegiów, a trzy uniwersytety, w Warszawie, Krakowie i Wilnie, wydały cały zastęp ludzi, którzy zajmują obecnie wybitne miejsca we wszystkich gałęziach naszej literatury i naszego rządu.
Obecnych naszych przedstawicieli literatury podzielić można na dwa obozy. Do pierwszego należą jeszcze pisarze z czasów Stanisława Augusta. Drudzy urodzili się już po rozbiorze kraju. Zaczynam od pierwszych.
Pan Niemcewicz zajmuje pierwsze między nimi miejsce, tak z powodu swego talentu, jak i dla charakteru nieposzlakowanej szlachetności. On to, będąc adjutantem Kościuszki, dzielił więzienie jego w Petersburgu, później udał się za nim do Ameryki.
Styl jego, kiedy mówi o kraju, wzruszający jest i patetyczny; proza usiana kwiatami. W bajkach, obok wielkiej oryginalności, gryzącym jest i satyrycznym. Opisał panowanie jednego z królów naszych (Zygmunta III); utwór ten jest arcydziełem wymowy. Jego śpiewy historyczne promienieją miłością ojczyzny, jakiej sam jest pełen. Niedawno wydał romans, którego karty śmiało mogą współzawodniczyć z Cooperem[87]. Jego tłómaczenie Pope’a[88] „Pukiel włosów ucięty“ jest utworem najwdzięczniejszym.
Nie mogę pominąć milczeniem zgasłego niedawno arcybiskupa Woronicza[89]. W bohaterskim poemacie Sybilli opiewa chwałę przeszłych wieków [ 108 ]i nadzieję jaśniejszej przyszłości. Odnaleźć tam można całą siłę, cały majestat dawnych autorów złotego wieku z czasów panowania Zygmunta I i syna jego, Zygmunta Augusta. Mowy pogrzebowe Woronicza są najwznioślejszym i najwspanialszym okazem naszej tego rodzaju wymowy. Arcydziełem jego mowa, wygłoszona na pogrzebie księcia Józefa Poniatowskiego. Sprawia wrażenie, jakby się widziało cienie wielkich mężów starej Polski zbierające się na głos mówcy, przesuwające się zwolna nad brzegami Elstery, której wody unoszą ciało bohatera.
Obowiązkiem moim wspomnieć teraz o panu Śniadeckim[90], który mowie naszej wrócił całą czystość utraconą. Jest astronomem i rektorem uniwersytetu wileńskiego; opracowywał zawsze przedmioty poważne i naukowe, lecz najsuchsze umiał ozdobić swym stylem. Z pod pióra jego wyszły rozprawy o literaturze i filozofii i kilka mów akademickich, wzory wymowy. Czytając Śniadeckiego, przedstawiamy go sobie jako mędrca wzniesionego ponad namiętności ludzkiej natury, który okiem spokojnem rozważa klęski, zaburzenia i nieszczęścia ziemskie. Mając za przewodników rozum i prawdę, odrzuca ozdoby stylu i mieszane odcienia, sądzi je być niegodnemi swego pióra. Wspaniały w wyrażeniach, a surowy w swej prostocie, stara się wykazać ludziom, że jedynie panowanie rozumu i mądrości może zapewnić im szczęście. Jego Żywot Kopernika okazał się tak piękny, że niebawem przetłumaczony został na język angielski. Śniadecki był blizkim przyjacielem d'Alemberta[91].
Dwie ody na cześć cesarza Napoleona zapewniły panu Koźmianowi[92] wybitne miejsce w literaturze polskiej. Na wzór Georgik Wergilego stworzył pyszny poemat z życia sielskiego. Ścisły zwolennik sztuki poetycznej Horacego i zasad starożytnej sztuki nie pozwala sobie zboczyć na krok z drogi wytkniętej [ 109 ]przez umysły starożytności; lecz trudno zaiste o większy w kroczeniu talent i przy wiernem naśladownictwie o większą oryginalność. Co do opisów, Owidyusz nie dał piękniejszych.
Pan Osiński[93], profesor literatury w uniwersytecie warszawskim, przyciąga całą publiczność wykładami niezwykłej piękności i umie wymową silną a świetną oczarować swe audytoryum. Zawdzięczamy mu trzy pyszne ody na cześć Napoleona i tłumaczenie Horacego, w niczem prawie nie ustępujące oryginałowi. Tłómaczył także Cyda[94], a przekład był tak piękny, że wystarczy jeśli powiem Panu: skoro ukazał się, cała Warszawa „dla Rodryga miała oczy Chimeny.“
Winenem jeszcze kilku słowami wspomnieć Panu o wielkim przewrocie, który od lat kilku dokonywa się w naszej literaturze. Za Stanisława Augusta pisarze nasi za jedyną powagę uważali autorów francuskich, oraz starożytnych i przysięgali posłuszeństwo. Myślano tylko o Homerze i Wirgilim; Horacy i Boileau[95] grali rolę dwóch wielkich mocarzy, których feudalną potęgę, czcili liczni wasale; uważanoby za zdradę i zbrodnię przejście pod inną chorągiew; wszakże od pewnego czasu młodzież nasza, zaczęła rozczytywać się w utworach szkoły romantycznej i akordy Schillera[96] i Byrona, wstrząsnęły młodemi sercami. Niemiecki i angielski język rozpowszechniły się w Polsce. Zrozumiano, że geniusz ludzki nie wyczerpał się jeszcze, że można jeszcze tworzyć piękno, chociażby nie było wzięte lub naśladowane z poetów greckich, łacińskich, czy francuskich; lecz podczas kiedy jedna część naszego narodu tak postępowała, odkrywając dziedziny dotąd nieznane, a z całym zapałem i ogniem, jaki natchnąć może piękno i wzniosłość rzuciła się w ten świat nowy, otwarty dla wyobraźni, znaczna część naszych wielkich talentów, zamykała oczy na światło i trzymała się uporczywie chwiejących się ruin szkoły [ 110 ]klasycznej. Tym to sposobem wywiązała się straszliwa walka wśród naszych pisarzów, walka zacięta tak z jednej, jak z drugiej strony. Jej skutki rozsiewały światło i cywilizacyę na spokojnych widzów tych zapasów; bo jak to Panu wiadomo, przy zderzeniu się wielkich umysłów tryskają zawsze błyskawice geniuszu. W krótkim czasie szkoła romantyczna otrzymała wyraźną przewagę w Polsce, tak przez siłę nowości jak i przez ciągłe, a prawie zawsze uwieńczone powodzeniem zdobycze swych obrońców.
Pierwszym z naszych romantycznych poetów jest bez zaprzeczenia Mickiewicz, którego utwory przed dwoma laty drukowano w Paryżu, a kilka ballad tłómaczonych w wydawnictwie Polish Anthology[97] ukazało się niedawno w Londynie. Pełen werwy i tego zapału właściwego wiośnie życia ma często lot wzniosły, a szybując nad ziemią wzbudza zachwyt i zdumiewa swoją śmiałością. To Ikar wzlatujący ku słońcu, lecz skrzydła jego nie topnieją, przeciwnie, w miarę lotu nabierają siły. Myśli ma zdumiewające, często wzniosłe. Wykarmiony Szekspirem i Byronem, dalekim jest, wszakże od ślepego ich naśladownictwa. Umiał wykreślić sobie drogę tam, gdzie dotąd stopa ludzka nie dosięgła, i godnie utrzymał zaszczyt, przodownika. Gdy opisuje męczarnie zdradzonej miłości, zawiedzionych nadziei, nie ma równego sobie; porywa, w wir zawrotny, z cichą, spokojną twą duszę wprowadza, zburzenie i rozpacz. Z drugiej strony w balladach swych bogaty jest w naiwność i wdzięk. Sonety jego godne są kochanka. Laury[98], marzącego przy szmerze fontanny w Wokluzie. Opisy jego bogate i świetne; lecz nie znaleźć w nich miękkości, ni pieszczotliwej słodyczy: cokolwiek kreśli, jest, majestatyczne i wielkie. Co do dykcyi, wiersz jego jest, jak najbardziej [ 111 ]harmonijny, śmiały i polski, w całem znaczeniu tego wyrazu, to jest, posiada to szczególne piętno powagi i siły, które stanowi duszę, naszego języka. Czytając jego utwory, zda się, że widzimy władcę, co zmusza niewolniki swe, słowa, iżby posłuszne biegły mu pod pióro, i posługuje się wyrażeniami wszechstronnie, z największą łatwością. Napisał dwa poematy historyczne w rodzaju Byrona. Zechce mi Pan pozwolić, że zacytuję kilka wierszy jednego z nich, które jedynie mogę sobie przypomnieć w tej chwili. Jest to śpiew wajdeloty, czyli barda litewskiego, opłakującego podbicie swego kraju przez rycerzy zakonu Teutońskiego:
Jako w dzień sądu z grobowca wywoła
Umarłą przeszłość trąba archanioła:
Tak na dźwięk pieśni, kości z pod mej stopy
W olbrzymie kształty zbiegły się i zrosły.
Z gruzów powstają kolumny i stropy,
Jeziora puste brzmią licznemi wiosły,
I widać zamków otwarte podwoje,
Korony książąt, wojowników zbroje,
Śpiewają wieszcze, tańczy dziewic grono...
Marzyłem cudnie — srodze mię zbudzono —
Zniknęły lasy i ojczyste góry!
Myśl znużonemi ulatując pióry
Spada, w domową tuli się zaciszę,
Lutnia umilkła w otrętwiałym ręku;
Śród żałosnego spółrodaków jęku
Często przeszłości głosu nie dosłyszę!
Lecz dotąd iskry młodego zapału
Tlą w głębi piersi; nieraz ogień wzniecą.
Duszę ożywią i pamięć rozniecą.
Pamięć naówczas jak lampa, z kryształu,
Ubrana pędzlem w malowne obrazy,
Chociaż ją zaćmi pył i liczne skazy,
Jeżeli świecznik postawisz jej w serce,
Jeszcze świeżością barwy znęci oczy,
Jeszcze po ścianach pałacu roztoczy
Kraśne acz nieco przyćmione kobierce...
Gdybym był zdolny własne ognie przelać
W piersi słuchaczów i wzniecić postaci
Zmarłej przeszłości; gdybym umiał strzelać
Brzmiącemi słowy do serca spółbraci:
Możeby jeszcze w tej jedynej chwili,
Kiedy ich piosnka ojczysta poruszy,
Uczuli w sobie dawne serca bicie,
Uczuli w sobie dawną wielkość duszy
I chwilę jedną tak górnie przeżyli,
Jak ich przodkowie niegdyś całe życie.
Generał Morawski[99] odpoczywa po trudach karyery wojskowej, swobodne chwile poświęcając poezyi. Jego bajki uderzają oryginalnością. Mowa, którą wygłosił na śmierć księcia Poniatowskiego, pozostanie na zawsze godną podziwu, taka w niej czystość stylu i wielkość myśli. Pisarz ten okryty biurami Marsa i Apollina trzymał się zdala od walk klasyków z romantykami. Zasadą jego wielbić to, co zasługuje na uwielbienie. Dał nam przekład Andromachy, nad którym piętnaście lat pracował; odpowiedział w niem całkowicie oczekiwaniom publiczności i nadziejom oglądania dzieła wielkiego talentu, odtworzonego przez drugi.
Pan Wężyk[100] dał naszej scenie kilka tragedyi i napisał poemat o okolicach Krakowa. W pierwszych złożył dowód wielkiej siły wyrażeń; w drugim niezmiernej łatwości w rodzaju opisowym.
Pan Odyniec[101] poszedł drogą wytkniętą przez Mickiewicza. Pewna słodycz i pieszczotliwa rozkosz odróżnia go od utworów tego wielkiego poety. Ballady jego są zajmujące i odznaczają się bogactwem wyobraźni. Nie mogę lepszej oddać mu pochwały, jak gdy powiem, że godzien jest wielkich mistrzów, [ 113 ]na których sie; wzorował, to jest Goethego i Bürgera.
Mamy jedną tragedyę, jedyne dzieło młodego autora, którego śmierć zbyt wcześnie wydarła, naszemu uwielbieniu. Tragedyą tą jest Barbara Radziwiłłówna, która, z powodu swej piękności i nieszczęścia, jest Maryą Stuart naszej historyi. Przedmiot tak zajmujący wypiękniał jeszcze pod piórem Felińskiego[102]. Jest to najbardziej wykończona praca z naszych dzieł dramatycznych. Trudno wlać w rymy więcej wdzięku i doskonałości, a zarazem bardziej być poprawnym. Duch starej Polski krążyć musiał nad autorem, kiedy tworzył to arcydzieło, bo każdy tam wiersz bije tętnem naszych zwyczajów i naszego charakteru.
Jeden z najznakomitszych profesorów naszych, pan Brodziński[103], ostatnimi czasy pierwszy wprowadził u nas rodzaj poezyi prawdziwie, narodowej, nie należącej ani do szkoły klasycznej, ani do romantycznej. Piękny w swojej prostocie jest mi zarazom słodki i melancholijny, Gdy się go czyta, odczuwa się wpływ nieprzezwyciężonego czaru. A nie są to wcale porywające, gwałtowne namiętności, nie wstrząsają tu nas ponure zbrodnie lub buntownicze wybuchy. Czarne, posępne obrazy uciekają od jego pióra; natomiast miłe marzenie owłada umysłem czytelnika. Zdaje się nam, że znajdujemy siej wśród cieni bohaterów, poległych za ojczyznę. Wieczna, wiosna błyszczy na ich czołach. Szczęśliwymi się zdają, że zdobyli cząstkę nieśmiertelności, przelewając krew i poświęcając życie za ukochaną ziemię. Słyszymy ostatnie tony ich pieśni zwycięskiej. Słabe dźwięki tej harmonii przynosi nam żałosny powiew wieczoru. Są to westchnienia miłości, niepokój nadziei, a, nigdy krzyki cierpiących, ani męki rozpaczy, lub podrzuty wściekłości.
Pan Zaleski[104] zebrał śpiewy i legendy ludowe, [ 114 ]upiększył je stylem pełnym śmiałości; usprawiedliwił całkiem przysłowie: audaces fortuna juvat[105]. Niekiedy obrazy jego są ponure i straszne. Lubuje się w poświstach huraganu, przelatującego piaski Ukrainy, w krakaniu ptaków drapieżnych, krążących nad trupami.
Pan Fredro[106] wsławił się mnóstwem wybornych komedyi, w których dał nam obraz obyczajów narodowych. Ma swój zupełnie odrębny sposób pisania. W każdej jego sztuce znajduje się kilka osobistości pełnych śmieszności, które przydają akcyi urozmaicającego, dowcipnego i wesołego pierwiastka; podczas gdy bohaterowie sztuki, osoby główne jednem słowem, kochankowie, zachowują zawsze charakter wzniosły i interesujący. Sceny, odgrywające się między nimi, są patetyczne, pełne wzruszających myśli najpiękniejszych uczuć miłości i najszlachetniejszych porywów patryotyzmu, co przykuwa niewymownie widzów do przedmiotu sztuki. Jedna mianowicie z jego sztuk: Odludki i poeta wzbudzać będzie zawsze najżywsze uwielbienie, zwłaszcza w scenie kiedy młody autor opisuje swe nadzieje i obowiązki jakie wypełnić powinien. Zapał młodości połączony z ogniem poety, który widzi już koronę z gwiazd przygotowaną mu w niebiosach, jest oddany jak najpodnioślej w swoim rodzaju. Istny to wulkan, ciskający świetne płomienie aż pod sklepienia lazurowa nieśmiertelności.
Nasz Defauconpret[107], pan Dmochowski[108], syn sławnego tłómacza Illiady, zapoznał nas ze wszystkim romansami Walter‑Scotta oraz innemi pracami obcej literatury. Pan Kowalski[109] wzbogacił scenę naszą zupełnym przekładem Molier’a zadawalniającym wszelkie wymagania. Mamy prawie wszystkie arcydzieła obcych literatur w tłómaczeniu polskiem: Corneilla[110], Racine, Wolter, Szekspir, Schiller, Alfieri[111], Ducis[112], Delavigne[113] zagościli u nas, i nasza publiczność śpieszy [ 115 ]oddać hołd ich sztukom, codziennie przedstawianym na naszych scenach.
Pan Lelewel[114], nasz Malte‑Brun[115], łączy z głęboką erudycyą styl uderzający oryginalnością, celuje w kreśleniu wielkich obrazów historycznych, gdzie w każdem słowie leży odcień, w każdem wyrażeniu koloryt epoki, którą roztacza przed czytelnikiem. Od lat blizko piętnastu ogromna ilość historycznych i geograficznych wyszła z pod pióra tego niestrudzonego pisarza. Sława jego przekroczyła już granice Europy i sięgnęła, poza morza. Jest członkiem Towarzystwa literackiego w Kalkucie[116].
Mamy wielką ilość pism peryodycznych, poświęconych naukom, sztukom i przemysłowi. Liczne noworoczniki, co rok się pojawiające, zawierają utwory najwybitniejszych poetów naszych. Wszyscy piszą, każdy stara się celować w swym rodzaju; młodzież poświęca się muzom, w wierszach starają się utrwalić pamięć narodu, który w literaturze ma jedyną swą podporę, w mowie jedyną obronę. Nie mogę się wstrzymać, aby wśród innych nie wymienić Panu młodego człowieka, który najpiękniejsze budzi nadzieje. Pan Gaszyński[117], zaledwie dwudziestoletni, dał się już poznać licznemi próbami pióra; rodzaj jego utworów przypomina wielkiego poetę irlandzkiego Moora; znajduje się w nich ta sama subtelność myśli, ta sama, wspaniałość wyrażeń. Lubi rozsiewać pełną ręką kwiaty i drogie kamienie. Czytając go, słyszymy, zda się, słowika, ukrytego w gaju różanym. Może przyjemnie Panu będzie przeczytać tłómaczenie jednej z jego bajek.
Na mogile, na którą, nieszczęsna ziemianka,
Piękna jak zbiegły anioł z krainy niebieskiej,
Chodziła płakać co ranka,
Płakać lubego kochanka,
Osiadła kropla rosy obok drobnej łezki.
Słońce w złotym świecąc wianku,
A nad samotną mogiłą
W obudwu się promieniło,
Lecz świetniej w łezce poranku. —
Więc swoim blaskiem zuchwała
Do sąsiadki rzekła dumnie:
„Jak śmiałaś zbliżać się ku mnie
Kroplo nikczemna i mała!“
Lecz drobna łezka milczała.
Wtem zefir bujający wśród tej okolicy
Przyleciał nad mogiłę i chwilkę zabawił,
I wypił łezkę dziewicy.
Błyszczącą rosę zostawił:
Łza mu stokroć milszą była,
Bo ją Czułość uroniła.
Pozostaje mi tylko jeszcze nadmienić o naszych powieściopisarzach. Pan Bronikowski[118], chcąc sławę imienia polskiego rozgłosić w Europie, pisze po niemiecku; wystudyował dzieje swego kraju tak dobrze, jak Walter‑Scott historyę Szkocyi. Liczne jego prace tłumaczone są na francuskie i znane są Panu zapewne.
Pan Bernatowicz[119] napisał dotąd tylko trzy powieści historyczne, wielce obiecujące i spółzawodniwczące śmiało z powieściami autora Ivanhoe[120].
Mamy jeszcze wielką ilość utworów tego rodzaju; liczba ich wzrasta z dnia na dzień; i jest to zadziwiające, że naród, który przecierpiał tyle nieszczęść i przeszedł tyle przesileń politycznych, posiada literaturę tak piękną i tak wszechstronną, jak nasza.
Zechciej mi Pan wybaczyć, że zajmowałem Pana tak długo swoją ojczyzną; liczyłem wszakże na [ 117 ]błażliwość Pańską, ponieważ zamiarem moim było dowieść uczuć, które względom Niego żywię, i obudzić w Panu zajęcie dla kraju, z którego zostało tylko imię i sława, a te dwie rzeczy z istoty swej stanowią dziedzinę poezyi i mogą jeszcze wzbudzić szlachetne uczucia i wytworzyć wzniosłe geniusze.
Racz Pan Przyjąć, etc.
[ 118 ]
Powróciwszy od niej, zapadłem w sen głęboki, w którym widziałem przyszłość swoją, rozwijającą się niby zasłona przejrzysta, unoszona na złotych skrzydłach wyobraźni.
Młodość i zapał dodawały mi sił, by znieść jej spojrzenie, które dla wszystkich słodkim promieniem wiosennym, dla mnie jednego błyskawicą było, burzę zwiastującą; jej uśmiech tak niewinny, tak wdzięczny dla świata, był tak wzgardliwym i sardonicznym dla mnie; jej spokojne czoło podobne do gładkiej tafli przejrzystego jeziora, tylko za zbliżeniem się mojem zamącał cień nienawiści lub obojętności, boleśniejszy dla serca tkliwego niż nienawiść. Ukazała mi się najpierw we wspanialej i świetnej postaci, wśród tańców i zabaw ludzkich. Widziałem ją poprzez blask drogich kamieni i kwiatów barwy, które pierś jej zdobiły, jak przechodziła krokiem lekkim po posadzce komnat, w których wszystko tchnęło zbytkiem, bogactwem, materyą. W takt dźwięków muzyki, którą postanowili potomkowie Adama pląsy swe mierzyć, unosiła się w wirze wesołości, niby istota, co pragnie odepchnąć ziemię i unieść się w niebiosa. Dyamenty i rubiny, róże i kwiat pomarańczowy, zlewały wkoło mnie swe barwy i blaski, wszystko było pełne światła, potoków światła. Ciśnięto się wokoło niej, walczono o jej rękę, lub słów kilka; ja tylko jeden, istota, która ją najlepiej ocenia, i który ją uwielbiam więcej [ 119 ] [ 121 ]niż wolno człowiekowi wielbić coś na ziemi, stałem nieruchomo, nie mówiłem do niej; odwracałem oczy i zamiast pociągać ją w wir zabaw i hałaśliwych uciech, pozwalałem mówić do niej tym wszystkim jej wielbicielom, z których każdy miał się za półboga piękności i dowcipu, a próżnością nadęty sądził, że się podoba krojem swego ubrania, cenną koronką otaczającą jego szyję, poziomością myśli, małostkowością poglądów. Ach! bo ja kochałem nie usta jej, lecz uśmiech; nie oczy, lecz spojrzenie; nie ciało, lecz duszę nieśmiertelną, która kiedyś musi porzucić poziomość i materyę, a odnaleźć sfery, w których moje wielkie uczucie i myśli piękne błądząc spotkają ją; wtedy je pozna, dowie się kim byłem; co mówię? zrozumie, kim jestem!
Pierwsza więc połowa snów moich pełna była unoszących się nade mną atomów, kwiatów napół rozkwitłych i napół zdeptanych, pałaców marmurowych i sal przepysznych, gdzie wciąż ją widziałem rzucającą niekiedy wejrzenie pogardliwej litości na istotę, która nie umiała dzielić jej wesołych zabaw, a udzielającą łask tłumowi pełzającemu w prochu, pospolitości, która już prawie zatraciła tchnienie Boskie, stworzeniom bezmyślnym, których oczy wiecznie w dół zwrócone odwykły od wielkości nieba, lub też nigdy nie znały. Żyłem nadzieją, a umysł mój szybował w nieokreśloności dalekiej i w przestworzu piękna.
Potem, nagle usłyszałem głos podobny do trąb sądu ostatecznego i trzasku pękających kamieni grobowych. Kolumny, portyki zwaliły się, zniknęły ogrody, muzyka ucichła w bolesnem dźwięków konaniu, w dal ulatując. Zdało mi się, że widzę, ją pląsającą jeszcze, unoszoną w lazurze na dźwiękach melodyi, a w miarę, jak muzyka nikła, obraz jej coraz się zacierał. Rozpływała się powoli i znikła w powietrzu wraz z harmonijnymi akordami, a [ 122 ]ostatni dźwięk, który mię doszedł, był też i ostatniem jej spojrzeniem. Lecz w sercu czułem coś, co mi mówiło: „Zobaczysz ją jeszcze na ziemi.“ Wtedy jednym skokiem rzuciłem się ponad ruiny i szczątki połamanych ozdób, a nie racząc spojrzeć na to co deptałem, stąpałem po tem co dawniej błyszczało, a teraz stało się prochem bez duszy i myśli.
Potem sny moje wzięły inny kierunek i nabrały ciemniejszego zabarwienia. Wciąż jeszcze szedłem pośpiesznie, już to przez pola rzezi, gdzie zgniecione kłosy leżały obok ciał tych, którzy je przed chwilą deptali, a teraz jak one już nigdy podnieść się nie mieli; przez potoki krwi, drgającej resztkami życia dokoła mnie, przez szwadrony nacierające z szablą w ręku a furyą na czole, przez baterye, kładące trupem tysiące mych bliźnich, przez zastępy żelazne, to znikające, to ukazujące się znowu, niby fale ogromnego stalowego morza; to znów przez piasczyste równiny szedłem sam jeden, myśląc o celu jedynym i wielkim, palony promieniami słońca i żwirem ziemi, na krańcach pustyń szukający mścicieli ojczyźnie. Czasem znów czułem się kołysany falami oceanu; rozhukane wichry, wężom podobne, napróżno syczały ponad moją głową, napróżno pioruny u stóp mych padały, bo nie mogły mię dosięgnąć: miałem ujrzeć ją raz jeszcze! I myśl ta dawała duszy mej i ciału siłę nadludzką, wśród burz żywiołów, tonięcia okrętów rozbijanych w proch o skały, bitew, wśród których śmierć mnie okrążała, pożarów otaczających mnie kręgi płomiennymi, niby koronami Męczenników, miast ludnych i hałaśliwych, wybrzeży opuszczonych przez ludzi, oddanych tygrysom i hyenom — byłem spokojny, bo miałem ujrzeć ją znowu, bo cułem w sobie silną, nieprzepartą, piękną, wielką wolę ujrzeć ją raz jeszcze.
A jakaż rzecz ziemska śmiała-by stanąć pomiędzy mną i wolą mojej nieśmiertelnej duszy?
[ 123 ] Szedłem więc wśród błyskawic burzy i piorunów wojny, wśród więzień i pałaców, inkwizytorów i dozorców więziennych, ciemiężców i tyranów, bereł i koron. Wszystko to mieszało się w snach moich.
Czasem miecz mój strącał jakąś koronę, to znów z tej korony kuto dla mnie łańcuchy. Potem zdawało mi się, że świat cały ginął w straszliwej konwulsyi. Widziałem siebie w krwi potokach; wypływałem na powierzchnię tego czerwonego oceanu, raz chwytając się trupa, to znów trumny, która zwolna po jego pływała falach. Kule świstały mi kolo uszu; sztylety błyskały nad moją piersią; kielichy trucizny przysuwały się do moich ust; i czułem jak kule trafiały we mnie, sztylety pierś przeszywały, trucizna szarpała wnętrzności; — a ja uśmiechałem się z pogardą, nie mogąc zginąć — bo miałem ją zobaczyć jeszcze. Zdążałem do celu: uzbrajałem ludy i podniecałem królów; wywracałem, niszczyłem; wznosiłem świątynie i trony; potem zaś nie widziałem już nic, czułem tylko, że cel swój chybiłem, że próżne były życie całe i wszystkie moje usiłowania. I ujrzałem tyrana, rozsiadającego się na stosach ciał moich braci, pijącego krew z czaszek pomordowanych i radośnie depcącego trupy, które za życia broniąc się do ostatka, teraz nie mogły już stawić mu oporu. Wtedy ujrzałem się blizkim śmierci, stojącym nad grobem i pragnąłem zniszczenia; lecz miałem zobaczyć ją raz jeszcze, — nie mogłem zginąć!
Potem marzenia moje przeniosły mię w jakieś miejsce, które nie pomnę, bym widział kiedykolwiek. Było to w chłodną noc jesienną, przy blasku srebrzystego księżyca, wśród grobów przy podziemiach jakiegoś kościoła, nad którym widniał znak naszego odkupienia. Wsparty na pół złamanej włóczni, z której razy nieprzyjaciół nie zdołały zatrzeć słowa wolność, czekałem pod cieniem liści [ 124 ]uschłych i szronem zwarzonych, czekałem rozwiązania swego życia, które (wiedziałem to) nie miało trwać dłużej niż do świtu. Łzy płynąć z mych oczu przestały, miałem zamienić ojczyznę ziemską na ojczyznę swej duszy. Wspomnienia moje krążyły jeszcze ponad rodzinnemi równinami, ale były to już raczej błogosławieństwa człowieka, który poświęciwszy życie krajowi, spełnił swe zadanie i opuszcza ten padół nieszczęść. Wszelkie pragnienie zemsty, które kazało mi niegdyś przepływać morza i przebywać góry, które ożywiało każdą życia mego chwilę, pragnienie tej wzniosłej zemsty całego narodu, ześrodkowane w mej duszy — zagasło w mem sercu. Cichy i spokojny, patrzyłem z uśmiechem politowania na otaczające mnie przedmioty z wyjątkiem grobów; czekałem ciągle i czułem jakąś niemoc, wnikającą w me żyły. Serce wolniej bić zaczynało, krew nie podnosiła mi piersi; zanik fizyczny rozpoczynał swe dzieło zniszczenia, co usta me przyjmowały wzgardliwym uśmiechem. Nakoniec mgła rozpostarła się przed niemi oczyma, a obraz jej, co tkwił w mej duszy tak, jak sprawiedliwość w wieczności, ukazał się oczu moim wśród tychże samych dźwięków, co przedtem towarzyszyły jej zniknięciu. Teraz jednak dźwięki te potężniały i zbliżały się, a im więcej zyskiwały na sile i harmonii, tem wyraźniejszym i widoczniejszym stawał się jej wizerunek; a kiedy tony wzniosły się do melodyi niebiańskiej, ona dotknęła stopą ziemi i podeszła ku mnie. Wtedy podałem jej dłoń, krwią tyranów zbroczoną, a ona jej nie odepchnęła i dłonie nasze splotły się i zgodnie postąpiliśmy ku drzwiom podziemi, które się przed nami rozwarły. Spojrzenie jej i głos mówiły, że mię kocha i że mamy umrzeć razem. W chwili tej pojąłem po raz pierwszy cały bezmiar dobroci Bożej. Blady jak śnieg, a złocony promieniami księżyca całun spływał z żałobnej kolumny, [ 125 ]a wiedziałem, że dla mnie był przeznaczony. Odrzuciłem płaszcz, zczerniały w bojach i hełm podziurawiony. Lecz ostatnie ziemskie uczucie ozwało się w mem sercu i chciałem zatrzymać przy sobie miecz, co błyskiem swym oświecał tylekroć ponure lochy ciemiężców i ściskając go raz ostatni szedłem z swoją ukochaną. Rozwinąłem całun, otulając nim ją i siebie, bo zdawało mi się, że drży od zimna i wtedy serce me, tak długo z nią rozdzielone, teraz pod brzemieniem śmierci przejął dreszcz miłości. Weszliśmy do pieczary, a nadludzka jakaś siła miecz wytrąciła, bo miał jeszcze zabłysnąć na ziemi — i oboje znaleźliśmy się w miejscu ciszy i spokoju. Raz jeszcze ujrzałem ją wśród ciemności, spostrzegłem rysy, uścisnąłem rękę, a potem zdało mi się, że rozpłynęła się w świetle czystem i wspaniałem, które ponad głowami naszemi spływało potokami. Ja też w promieniach tych zniknąłem i nie widziałem już ani jej, ani swego ciała; lecz czułem, że jest przy mnie. Nie mieliśmy już głosu, a jednak mówiliśmy do siebie i rozumieliśmy się lepiej niż na ziemi. Wszystkie nasze piękne myśli, wszystkie wzniosłe uczucia tworzyły niby łańcuch łączący nas razem i przykuwający do siebie. Wspomnienia zastąpiły nam nadzieję bo byliśmy w zupełnej błogości. Każda jej myśl przenikała mnie bez najmniejszego cielesnego wysiłku, każda myśl moja udzielała się jej duszy. I byliśmy tak zawieszeni wśród świata dusz, a wieczność zaczynała się dla nas. Ziemia, na której dawniej mieszkaliśmy, nie była nam już ni celem, ni radością; był to środek, któryśmy pozostawili poza sobą: dusza jej złączona z moją, duszą...: — gdzież jestem? o Boże!
(Przebudziłem się. Dziś mam być na balu na którym ona tańczyć będzie. Kazałem służącemu podać sobie cygaro i przygotować obuwie; potem pójdę kupić ostrogi, bo pojutrze pojadę konno).
[ 126 ]
Dla H. W.[121]
Góry i miasta rozpadły się z trzaskiem. Wszystko się zmieszało: światło i ciemność, gwiazdy i słońce. Ostatnia godzina dla materyi wybiła i zdało mi się, że jestem świadkiem ostatecznego sądu z tem strasznem przeświadczeniem, że i ja mu podlegam. Lecz miłość, która dotąd kierowała mojem burzliwem życiem, tłumiła trwogę i wznosiła nad duszę mą swe skrzydła, aby strzedz jej i błogosławić. Krew, którą miałem dłoń zbroczoną, zemsty, które popełniłem, stawały teraz niewyraźnie w mojej pamięci; lecz jej wspomnienie rozwiewało zwycięsko te mary, które to wspomnienie było moją gwiazdą, mojem szczęściem, moją pociechą, mem istnieniem i mem życiem całem.
I zdało mi się, że widzę zastępy całe narodów nadbiegających i ustawiających się przede mną; a potem spuściły się obłoki nakształt niebiańskiego wozu, a Syn Człowieczy siedział na nim. Po raz pierwszy zbladłem i uczułem, że drżę, a słusznie drżałem i bladłem — zanadto bowiem gardziłem ludźmi; deptałem po nich, a nie rzuciłem nigdy spojrzenia na ziemię, którą przecież Bóg mi przeznaczył na mieszkanie. W tej chwili ujrzałem ją również niedaleko w stroju oblubienicy, bo miała w niebiosa ulecieć; i gniew zarumienił me lica, zgrzytnąłem zębami, zazdrościłem Niebu.
Zdało mi się wtedy, że odzyskałem siły w uniesieniu wściekłości i namiętności, roztrącałem otaczających ludzi, ku niej sobie wśród nich drogę torując. [ 127 ]Przepowiedziane trąby zagrzmiały, ziemia zadrżała, błyskawice skrzyżowały się w przestrzeni, a grom, ostatni grom zagrzmiał, jak gdyby w nim skupiły się wszystkie orkany i burze, które kiedykolwiek światem wstrząsnęły. Ludzie padali, jedni na kolana, inni na wznak, oślepli, kłosom słabym podobni. Ja jeden stałem i szedłem w obecności Boga mojego ku tej, którą kochałem na ziemi. Napróżno wokoło mnie buchały płomienie, napróżno potok iskier spadał na moją głowę; napróżno chaos przyrody całej szedł na mnie i powstrzymać mię usiłował: zwyciężyłem rozpętane wichry, lawiny śnieżne, stosy lodowe, ognie wulkanów; wszystko to nie podlegając dawniejszym prawom kończącym się w straszliwym zamęcie, powstrzymywało me kroki. Wola mej duszy jednak, która nie mogła przestać istnieć, walczyła, z konwulsyami konającej materyi i to wystarczało: musiałem zwyciężyć. Doszedłem do niej, otoczyłem ją ramionami, gotów bronić przed wszystkiemi siłami świata, przeciw niebu nawet. Lecz ta ostatnia myśl błysnęła zaledwie na chwilę, bo zanadto ją kochałem, aby pragnąć dla niej mego losu. Zdało mi się, że jej szepcę słowa miłości, i że ona stawszy się aniołem, zwraca jeszcze wzrok swój na tego, którego kochała, będąc śmiertelną. Cała, to moja, była pociecha w tej wielkiej ruinie ludzi i świata. Nie pragnąłem innej pociechy, a serce me podziękowało za nią wszechmocnemu Bogu, który już zaczynał świat sądzić.
Sen mój przybrał wtedy kształt mniej wyraźny. Słyszałem głosy wydobywające się z otchłani i drugie, odpowiadające im z niebios, oskarżenia, po których następowało milczenie, lub krzyki złowrogie. Widziałem postaci, mknące obok mnie bądź z szybkością wichru, bądź powoli, jak orszak pogrzebowy idące. Chwała Boga zlewała się z chwałą mej duszy, która kochała tak czystą i wzniosłą miłością, chociaż tyle rzeczy ciągnęło ją ku ziemi i wokoło widziałem [ 128 ]tylko proch ziemski. A przecież wzniosłem się ponad ten proch i lot swój śmiały zwróciłem aż ku niebu. I w tem także znajdowałem pociechę. Wreszcie usłyszałem głos, który do duszy mej przeniknął, wchodząc do najgłębszych serca tajników, jak gdybym miał rozpocząć nowe życie. Trzymałem ją silnie w objęciach, a jednak czułem, ża jakaś siła, przeciw której walczyć niepodobna, unosi ją ku niebu. Kusiłem się o niepodobieństwo i zostałem zwyciężony, jak niegdyś książę ciemności.
Staczałem się w przepaść wirujących płomieni i wszystko pochłaniającego ognia. Całe moje ciało skazane było na wieczne cierpienie. Nie mogłem poruszyć żadnym swoim członkiem. Tylko oczy, które przyczyniły się do wielkości mej duszy tem, że zawsze wiernie odzwierciedlały jej myśli, oczy me rozpaczliwym wysiłkiem zwróciły się ku górze i wtedy ujrzałem ją, unoszącą się z wieńcem świetlanym u czoła, wśród łagodnej jasności, której każdy promień był zarazem dźwiękiem i harmonią.
Zniżała oczy jeszcze na świat, który się rozpadał z łoskotem w powietrzu, szukała mię długo w powszechnym zamęcie przestrzeni, aż nakoniec spostrzegła; a wtedy oczy jej zaszły łzami, które spadając w próżnię, oddzielającą niebo od piekła, ukazywały mi się niby gwiazdy nadziei, błyszczące życiem nowem i światłem doskonalszem, przeznaczone do nowej drogi po przez niebiosa, jakby na zadośćuczynienie za ten padół płaczu, który tylko co został zniszczony. Jedna, jedyna łza spadła mi na czoło i przywarła do niego, jak perła do dna oceanu. A wtedy uczułem, że będę miał dość siły i odwagi by stawić czoło wieczności przekleństwa i potępienia.
Wieczność się zaczęła. Zdawało mi się, że przechodziłem wieki całe wśród ogni i mąk; lecz te nie miały władzy nade mną: łza mej ukochanej oddalała je od mego ciała. Czułem ją świecącą nad mem [ 129 ]czołem cudnym blaskiem, roztaczającym jasność niebieską w miejscu, z którego wyjść nigdy nie miałem. Czarne duchy cofały się przed nią; szatan wzrok dumny schylał przed klejnotem, który jak talizman chronił mię od cierpienia i rozpaczy. Łza miłości przemogła sprawiedliwy gniew Boży, przeznaczenie potępionych i złość złych duchów. Na dnie przepaści zdawało mi się, żem w ogrodzie rozkoszy, uwieńczony różami, chwytający rozmarzonem uchem szmer srebrzystego strumyka; a to były przecież płomienie syczące i kłębiące się wkoło mnie, a to była przecież przyszłość nieszczęsna, bez końca, co nad głową mą zawisła. Wyrzuty sumienia, żal, kary i bóle, powinny były co chwila serce me druzgotać. Otóż nie! ono wciąż bilo jeszcze miłością. Ta łza spadając pociągnęła ku mnie niebo, i byłem w niebie...
Przebudziłem się i żałowałem piekła. Zniósłbym wszystkie nieszczęścia ziemi za jedno jej spojrzenie i wszystkie ognie wiecznego potępienia za jej łzę jedną.
[ 130 ]
Czy widzicie te łodzie ukazujące się w dali? minęły już wyspę Gergfulę i Sker; wpływają w świętą przystań Torlakskwenu; lekki powiew popycha je ku wejściu w zatokę. Pierś ich znów pruła fale matki‑ojczyzny mężów Północy.
Cóż to za wojownik o pięknych płowych włosach? to Makajor, świetny Makajor, syn grafa Jugolfa. Jakżeś dumny z młodości swej i swej piękności! Strzeż się śmierci... Freya, bogini zgonu, unosi się nad twą głową... Los, nieodparty los, wydał wyrok i sam Thor nie mógłby ciebie ocalić.
Na szczycie skały stoi Wankana, najpiękniejsza z niewiast, zrodzona z krwi wielkiego Murdena, którego zwą dzielnym; jej kibić jest smukła jak maszt barki, jej oczy są tak piękne jak oczy foki... Kogo-ż czeka? Makajora, bo kocha Makajora. Podobna jest jednej z tych świetnych Walkiryi, które stojąc na szczycie wrącej Hekli[123], melancholijnem okiem rozważają bolesny przewrót przyrody i mówią: Odynie, cóż zawiniła ci nieszczęsna Islandya? Możny opiekunie dzieci Północy, zlituj się nad wyspą Gór!
Skaldy! Skaldy! wieszcze święci, słuchajcie Wankany; śpiewa; słuchajcie córy Giwera, sławi w swych Sagach[124] wzniosłe czyny naszych wojowników; a jej głosy mkną po gładkiej powierzchni wód, by pieścić głębiny jaskiń sklafandzkich. Słuchajcie!
[ 131 ] „Oto wraca wielki pogromca Norwega; i jego statek, podobny do ogromnego wieloryba, przed którym ucieka rybak wyspy Gór, bo jednym ruchem swego ogona zmiótłby wątłą łódkę, — zda się lecieć po oceanie Północnym!
Chwała wyspie Gór! Chwała hartownym synom Islandyi! inny syn niósł sławę jej imienia za morza. Srogi Hakin widział głowy swych dzikich żołnierzy spadające pod mieczami naszych wojowników a ich drżące usta szeptały jeszcze przekleństwa wojowników Guldbringi... Chwała Makajorowi!
I nawet Fingal[125], strojąc swą harfę powietrzną, sławił w głębinach swych grot ulubionych chwałę imienia Makajora!
Czy widzicie na pokładzie niewolników skutych? Zabici będą na ofiarę Freyi; ich krew zadość uczyni jej dumie! Czy widzicie głowy zabitych przezeń wrogów? towarzyszą mu jako krwawe znaki zwycięstwa. Cześć, cześć Makajorowi!“
Lecz zaledwie dziewice ustały, gdy pęd gwałtowny uderzył powietrze; to mystur, to wichr północny co wypadł z Grenlandyi; jego dech złowrogi jest zwiastunem zgonu. Sam straszny Wughottur roznosi wszędzie swe ognie niszczące. Olbrzymie lodowiska przybyłe z najdalszych krańców mórz, gigantyczne zwały wznoszące się już to jak ogromne piramidy, już to podobne pałacom bóstw hiperborejskich[126], okrywają wybrzeża swemi niebezpiecznemi odłamami... O dziwie niesłychany! gwiazda dnia się mnoży... trzy słońca oświecają nas, a jednak ich blade i bezsilne promienie nie dają więcej ciepła niż śnieg Aarnasu. Wulkany wrącej wody wyrzucają w tysiącu wytrysków płyn przyrządzony przez samego Thora i niosą śmierć mieszkańcom wód jeziora Langer-Watu ... Podziemne huki głoszą obecność gniewu naszych bogów. — Freya jest gniewna i żąda jeszcze krwi! Zanieście, zanieście szybko, zwycięzcy Hakina; niech [ 132 ]te okropne szczątki zaspokoją zemstę bogini rzućcie głowy w strumień dziki!...
Lecz napróżno! Odyn zostaje głuchym na modły dziewicy Orabalskiej; Hekla ryczy, jej wnętrze pożarne wyrzuca smołę; płonąca lawa wytryska w długich strumieniach i przebiega stok góry z taką chyżością, z jaką drapieżny ptak przy Reikunie ucieka przed grotem myśliwca. Rzeka ogniska niszczy wszystko w swym biegu; olbrzymie żużle odrywają się od boku krateru i staczają się z strasznym łoskotem w dolinę Rangarwallu; ziemia się pali; całą przyrodą miotają straszne wstrząśnienia; olbrzymie rozpadliny połykają, pożerają, wchłaniają skały, osady i trzody; płomień niszczy wszystko, co ujdzie temu strasznemu zamętowi. Rzeki występują z brzegów; ocean wyparty z swych siedzib, zalewa nawet szczyty skał obrzeżających przystań Grindarwiku; woda i ogień zdają się spierać o swój łup; wszędzie okropny obraz zniszczenia i śmierci! zda się ostatni nadszedł dzień dla synów Odyna, Thora i Freyi.
A wojownik nie przybył i statek jego nie dotknął świętej przystani thorlakskweńskiej... Wankana nie włożyła wieńca mchu na zwycięskie czoło Makajora; dziewica nie przycisnęła do swego łona, drżącego łona wielkiego zwycięzcy.
A nazajutrz znaleziono przy brzegu okryte popiołem wulkanu dwa trupy ściśle złączone i były to ciała córki Giwera i wojownika; a wojownik miał ręce zbroczone jeszcze krwią żołnierzy Hakina, a wargi dziewicy przyciskały zbladło wargi wielkiego zwycięzcy.
[ 133 ]
Znałem człowieka prawdziwie nieszczęśliwego, i oto jego historya.
Duszę miał ognistą, wzrok płomienny, a głos harmonijny. W młodości uczuł, że natchnienie zstąpiło w piersi jego i rozpłomieniło każdą żyłę. Przybliżył ręce do strun liry, lecz słabo drżały pod wzruszonymi palcami, wydawały dźwięki ostre a niezgodne, podczas gdy w nim samym wszystko było rytmem i melodyą. Przyrodę rozumiał dobrze. Barwy jutrzenki odbijały się w jego sercu w całej swej piękności. Tęcza nie zatraciła żadnej ze swych barw ani w jego wzroku, ani w jego duszy. Potok wierne w niej znajdował echo, a wzgórza zielone, świeża rosa i kwiatów powaby, znajdowały w duszy jego czyste zwierciadło. Duch jego mógł się rozprzestrzeniać aż do nieskończoności i wzlatywać od piasków atomu do globu pędzącego w lazurze, wyzłacanego atomu niebieskich wybrzeży, i płynąć na skrzydłach wiatrów pomiędzy falami chmur, i kąpać się w fali błyskawicy zalewającej horyzont, i tonąć w grzmocie brzmiącym gniewem Boga, i zlewać się z harmonią sfer przebiegających przestrzeń, która drży pod ich ciężarem, jak struny harfy pod ręką śmiertelnika. Lecz kiedy pełen wzruszeń, zebranych w czasie przebywania w wieczności, powracał na ziemię i kiedy stawszy się niemal sam boskim lazurem i ogniem niebieskim, pragnął w dźwięcznych słowach, w wyrazach [ 134 ]powiązanych z sobą, jak klawisze instrumentu muzycznego, wyrazić co uczuł i dać życie na ziemi wrażeniom z nieba, wówczas doświadczał okrutnej niemożebności, nie zdołał spełnić. Obrazy widział przed sobą: oto jest złoto promienia, oto srebro śniegów, dyamenty lodów, aksamit łąk, opal zachodzącego słońca — wszystko to błyszczało mu w oczach i żyło w jego wyobraźni; ale nie mógł ich ubrać w ciało materyalne, nie mógł podzielić się niemi z innymi. Napróżno szukał słów: miał tylko myśli. Smutny i zrozpaczony daremnie silił się wynaleźć jakiś wyraz: jak gdyby mowa ludzka nie była stworzona dla niego, nie zdołał nią się posługiwać i pełen życia, pełen wszystkiego tego, co czuł i widział, pozbawiony był daru innym dać to odczuć. Miał paletę Rafaela, lecz nie posiadał jego pędzla. Ileż kroć oczy jego nie napełniały się łzami! Ile kroć nie wzdychał gorzko, pożerany ogniem własnego słowa, co nie mogąc wybuchnąć na zewnątrz wypalał mu wnętrze. Wzniosły i wielki w sobie, czemże był dla drugich? Niczem; istotą zwykłą, zatraconą w tłumie. A więcej niż każdy inny miał prawo do wieńca poety, do uwielbienia na ziemi; a czuć się pozbawionym, gdy się jest pewny być ich godny, to udręczenie srogie; być zmuszony zostać na poziomie innych, gdy w każdej chwili skrzydła drżą i unoszą; będąc pełny obrazu niebios nie módz wyrwać go z swej duszy i roztoczyć przed zdumionym wzrokiem ludzi, to męka straszliwa, odnawiająca się w każdej chwili. Ach, oddałby życie całe, wszystkie nadzieje swoje, aby umrzeć zaraz, lecz w chwili zgonu módz wyrazić uczucia serca swego. Żądny sławy, pożerany przez ambicyę geniusza, spragniony nieśmiertelności imienia, czynił mnóstwo wysiłków, lecz wszystkie bezowocne, wszystkie przekonywały go jedynie o jego niemocy; uczuł się znękanym; wzrok opadł mu ku [ 135 ]ziemi i na młodem jego czole pojawiła się zmarszczka, znak starości i bólu.
Miłości dano było, ożywić go na chwilę. Młoda dziewczyna, jak gwiazda o rozpłomienionych snopach zabłysła na horyzoncie jego serca. Piękność wycisnęła piętno różane na jej licach, a w jej wzroku można było wyczytać przeczucie nieśmiertelnej przyszłości, lub wspomnienie pochodzenia z niebios. Głos jej był cały muzyką, ruchy zupełnie powietrzne, a myśli i idee, piękne i wielkie, i słodkie, i czyste zarazem. Sama będąc poezyą, szukała wszędzie poezji i zbierała listki z wieńców wawrzynowych śpiewaków wszystkich krajów i wszystkich wieków. Ujrzał ją, pokochał, i od dnia tego kroki jego szły jej śladami, oddech jego opływał jej postać, wejrzenia jego potokami rzucały się w jej oczy, ale słowa jego do uszu jej nie doszły nigdy. Powiedzieliśmy już, nie umiał mówić. Młoda dziewica zrazu uwierzyła wejrzeniom, wyrazowi jego rysów wymownych i szlachetnych, które zmieniała myśl każda, jak każdy powiew marszczy toń przezroczystego jeziora. Spostrzegłszy go zatrzymała się w swym biegu powiewnym i lekkim, a czując pociąg tajemny zbliżyła się o jeden krok ku niemu, podziwiała blask jego oczu, wzniosłość odbijającą się na twarzy, i pociągana wciąż wdziękiem niepokonanym, uczyniła krok drugi; a on wyciągnął do niej rękę i ona zleciała ku niemu, jak anioł przesuwający się po krysztale niebios; i palce jej alabastrowe zadrżały w ręku kochanka, a młody nieszczęśliwiec uważał się za szczęśliwego. Chciał jej opowiedzieć cokolwiek doświadczał, chciał mówić o wieczności i o szczęściu znajdowania się razem, chciał wytłumaczyć jej całą naturę i sposób w jaki dusza może iść szukać swojego Boga; potem opisać jej różę, kryjącą się przed nią ze wstydu, gwiazdę zagłębiającą się w błękit przed jej wzrokiem [ 136 ]i duchy eteru wypuszczające harfy z swoich dłoni, aby ją podziwiać przez chwilę. Lecz nadaremno: brakło mu słowa, wyrazu, barwy; a jednak serce jego miotało się z miłości; drżał każdy jego nerw, głos wyrywał się z krtani, lecz kiedy wychodził na usta, słowa były chłodne, porównania słabe i bez życia, barwy blade, przekwitłe; a jednak rozpalone ognisko gorzało mu w łonie a wyobraźnię miał egzaltowaną, płodną, bogatą. Lecz nic nie mógł wyrazić i młoda piękność uważała go za pozbawionego zmysłów. Ulitowała się nad nim; łza spłynęła z jej rozrzewnionego oka; potem pożegnawszy go, uleciała dalej, jak ulatuje motyl z kwiatu bez woni; bo zapach jest mową kwiatu. Wiodąc za nią oczyma pozostał samotny i opuszczony, z wściekłością w sercu, a z ustami niememi. A kiedy rozpłynęła się w fali oddalenia, jak obłok różowy gdy się stapia z błękitem nieba, on boleść swą wylał w skargach gorzkich, w rozdzierających westchnieniach i złorzeczeniach. Ach! gdy zniknęła, wszystko mu się wydało nędzne i bez powabu! Ach! jakże mu wszystko w życiu obrzydło rychło. I tę straszliwą melancholię, która wżerała mu się w serce szponami sępa Prometeuszowego, musiał znosić w milczeniu, nie mogąc jej wypowiedzieć. Musiał noce długie spędzać w męce i konaniu, aby przy promieniach jutrzni go zapytano: „Co ci jest, że jesteś tak blady, tak przybity? Nie możemy odgadnąć twego cierpienia?“ Musiał przebywać dni żałoby, a żaden przyjaciel go nie pocieszył, żaden nie przycisnął go do serca. Bo gdzież znajdzie przyjaciela ten, którego nikt nie może zrozumieć? Tak bez miłości i bez przyjaźni życie jego stało się jakoby ziemią nieznaną, której wybrzeża bite burzą napróżno pragną pocieszającego blasku słońca. Znalazł się sam na ziemi, a otoczony ludźmi nie miał sobie podobnych. Wówczas rozpacz bez litości i bez wyrzutów zaczęła go dławić w swych żelaznych ramionach. [ 137 ]Dręczonego męką żyjącego na świecie, w którym nie brał udziału; myśli poczęły się mieszać. Uczucia jogo zrazu przypominały lawę wulkanu, teraz przeszły w apatyę. Nie mówił już niczego; niczego nic zauważał, niczem się nie zajmował. Chłodny, lodowaty, za każdym krokiem staczał się coraz głębiej w przepaść nieszczęścia, niemy i znieczulony.
Dano było głosowi ojczyzny uciśnionej zbudzić go z straszliwego letargu. Odpowiedział jeszcze na wezwanie braci i odrywając się od brzegu przepaści rzucił się w swej otchłani na pole rzezi. Miłość ziemi rodzinnej wróciła mu siły moralne i ręką wychudłą przypasał do boku miecz niepodległości. Chciał jak inni, kroczyć pośpiesznym krokiem ku nieśmiertelności; rzucił się gwałtownie przeciw ogniom zabójczym, potrząsał mieczem wśród rzezi. Lecz cięcia jego były słabe i bezskuteczne; lecz ciało jego gięło się pod ciężarem oręża; boleść go nadwyrężyła, więc zmęczenie prędko nim owładło. Zmuszony być złożyć sztandar wojenny i zamienić pole sławy na łoże boleści, podczas gdy dokoła niego rozbrzmiewały pieśni zwycięskie i okrzyki męstwa, gdy bracia jego pili z kielicha wojny napój przesączony zemstą, gdy każdy oddawał swą krew i dawał swój głos za swobodę. Tak więc nie mógł wyrazić się nigdy, ani czynami, ani słowami i płomień zapalony w jego łonie nie rzucił ani jednego blasku na ziemię. Czuł się słońcem zasłoniętem wieczystym obłokiem, a ten cios ostatni dobił go. Wśród obozu, bezczynnego i pogardzonego zbliżała się szybko ostatnia godzina; skonał rozdarty okrzykami zwycięstwa, którego nie mógł podzielić, nie pozostawiając imienia, nie budząc uwielbienia, ani litości.
Na jego nagrobku nie wyryto nawet napisu; pomieszano go z innymi; mech i bluszcz są jedynem [ 138 ]jego epitafium[127] i wkrótce zniknie pod gęstą trawą, drżącą dokoła mogiły. Lecz teraz, kiedy uwolniony z więzów materyi stał się duchem cały, jakże ten duch musi być piękny i szczytny! Bo nie był wielkim człowiekiem; lecz dusza była jego wielka. I teraz wyobrażam ją sobie przechodzącą przestrzeni nieskończoności, pijącą długimi haustami z czary nieśmiertelności. Światy toczą się dokoła niej, a ona z daleka spogląda na ziemię, co jej niepoznała, jak na atom pyłu, niegodny jej myśli. Wszystkie swe bogactwa z sobą uniosła, bo tu, na ziemi, nie mogła ich rozsiać. I jeśli ją ominęły wieniec poety, usta kochanki, chwała wojownika, teraz jest z Bogiem swoim, a Bóg jej nie ominie.
[ 139 ]
Kometa wstrząsał płomienistą grzywą, dążąc po niebie zwrotnikowem, i wśród złowrogiej ciszy nocnej rzucał krwawe odblaski na ściany domu, w którym przez otwarte okno widać było ciasny pokój w świetle bladej i drżącej pochodni. Tam jakiś człowiek czarno ubrany z krzyżem na piersi, sam, gorąco się modlił. Twarz jego ku niebu zwrócona, zdawała się błagać o natchnienie i o siły, wyższe niż ziemskie, bo zadanie, które miał spełnić, dziwne było i nadludzkie. Jałowe wirchy zasłaniały mu widok; lecz opodal słychać było ciągłą walkę morza z nadbrzeżnemi skałami, a ten szmer niewyraźny, wspaniały i jednostajny, dostrajał się dobrze do poważnych myśli, zwróconych ku celowi, który pomimo, że blizki, niemniej był wielki.
Chwil kilka zeszło mu w tem rozmyślaniu i zachwyceniu. Potem poszedł w róg pokoju, wziął stamtąd kilka odłamków marmuru, ustawił jedne przy drugich i pokrywszy białem jak śnieg płótnem, postawił na nich złoty krucyfiks, a tuż obok błyszczący kielich, w którym spoczywała hostya poświęcona. Potem zapalił dwie świece i umieścił je po obu stronach ołtarza. We wszystkich jego ruchach znać było powagę prawie tajemniczą i namaszczenie pochodzące z wielkiej czci dla Boga — a może jeszcze i dla kogoś, co nie był niczem więcej tylko stworzeniem Boga.
Ukończywszy wszystkie te przygotowania, zawołał głosem nizkim a skupionym, i czekał długo, bez ruchu, bez słowa, jak gdyby czuł, że nawet w tej [ 140 ]chwili, kiedy był przedstawicielem Wszechmocnego na ziemi, nie miał prawa ani mocy rozkazywać temu, kogo wzywał. Wreszcie w głębi pokoju podniosła się szybko zasłona i natychmiast opadła, przepuszczając człowieka średniego wzrostu, który zbliżył się zwolna i skrzyżowawszy ręce na szerokiej piersi, rzucił wokoło wzrokiem orła, szybującego ku słońcu wśród burzy i gromów. Obszerny płaszcz wojskowy okrywał jego postać trochę pochyloną. Rysy nacechowane piętnem geniuszu miały w sobie coś tak wzniosłego, iż niepodobna było patrzeć na nie bez dreszczu uwielbienia. Prawda, że męską ich piękność przyćmiewała obecnie bladość śmiertelna, ujawniająca udręczenie, które ukrywał z nieposkromioną a wspaniałą dumą w głębi swej piersi. Wyraz jego czoła miał jednak tyle wielkości, żeby chciało dopatrzyć się w niej odblasków chwały Bożej. Wreszcie fizyognomii widać było osłabienie, spowodowane okrutną chorobą. Czarne włosy przyprószył już szron cierpienia, a choć nieznajomy był jeszcze w sile wieku i czynu, kolana jego zdawały się giąć ku ziemi. Głębokie zmarszczki krzyżowały się na jego twarzy, na której występowały już złowieszcze oznaki śmierci, zbliżającej się ku niemu po łup najwspanialszy, jaki kiedykolwiek z tego zabrał świata.
Spojrzał naprzód bystro na kapłana i na ołtarz; żadne wzruszenie nie odbiło się na jego twarzy prócz kurczowego skrzywienia, wywołanego gwałtownym bólem, który mu piersi szarpał. Po chwili ogień, tryskający mu z oczu, złagodniał, rzekłbyś jakieś wspomnienia dzieciństwa dawno zapomniane zbierały się wokoło jego serca; spuścił głowę i zdawał się rozmyślać podobnie jak niegdyś przemyśliwał nad zagładą jakiegoś państwa lub narodzeniem narodu. A teraz cofał się myślą w przeszłość, wzrokiem duszy widział swe sztandary, powiewające nad grodami ukorzonymi u jego stóp i hufce swe, napełniające [ 141 ]świat okrzykiem wojennym i chwałą jego imienia. Wszystkie wielkie czyny przesunęły mu się w myśli, a przypominał je obecnie tylko po to, aby je wyznać przed tym, który zastępował Boga na ziemi; i wtedy pełen tego, co już minęło, piękny rezygnacją i nadzieją podwójnej swej nieśmiertelności: tej, którą osiągnął już na ziemi — wspomnienie z niej tylko pozostało — i tej, którą niezadługo miał osiągnąć tam w górze — przeczucie mu to mówiło — zbliżył się do pomazańca Pańskiego.
„Synu, ukorz się w prochu na kolanach!“ Na te słowa zmarszczył i podniósł czoło, jak w chwilach swojej potęgi; uczynił to raczej z przyzwyczajenia, niż z przekonania, gdyż od wielu, wielu lat żaden język śmiertelny nie odzywał się do niego w te słowa i nikt się do niego tak nie zbliżał.
„W Imię Boże, uklęknij synu!“ Wtedy dopiero, jak gdyby ulegając jedynie wielkości Przedwiecznego, zgiął kolana i zaczął wyznanie grzechów swych głosem głuchym, lecz pewnym:
„Gdy wzrokiem sięgam w swoje ubiegłe życie, widzę niby ocean wspaniałości; ogromny bez brzegów i granic. Od pewnego czasu usiłowałem zmierzyć jego głębie i rozmyślać nad każdą z tych fal, które teraz wezbrać mają z mego serca i popłynąć przed tron Tego, który źródło ich we mnie zamknął. Czuję po bólach rozrywających pierś mą, że śmierć niedaleka, chciałem więc, zanim wionie na mnie lodowatem tchnieniem, wypełnić obowiązek, nakazany nam przez religię, której ruiny uprzątnąłem, a odbudowałem świątynie. Myśli me w tej chwili są jasne, stałe i pewne. Umysł nie uległ jeszcze osłabieniu ciała. Zaczynam. Posłuchaj:
„Zażądałem usługi twego urzędu z przekonania, a obawa dziecinna nie miała z tem nic wspólnego. [ 142 ]Wyzywać Boga może tylko szaleniec! Dźwiga się zaś z wiarą ku niemu dusza wyniosła względem ludzi, lecz pojmująca Wieczność. Księże, ja nie drżę wcale, teraz gdy widzę kres swój o kilka kroków. Miałem czas zastanowić się. Nie kula odbierze mi życie uderzeniem gromu, lecz długie i bolesne konanie, a nie drżę: bo Bóg nie jest niedobry. Skruszy tylko powłokę swego narzędzia, dusza pozostanie. A Bóg czas jakiś posługiwał się mojem ramieniem i słowem. Jeżelim zboczył z dróg Jego, potrzebuję przebaczenia: proszę, błagam Go o miłosierdzie; lecz nie cofam się przed Jego sprawiedliwością. Wznosiłem Mu na ziemi ołtarze i służyłem nieraz lepiej, niż wielu z jego kapłanów. Byłem arcykapłanem, rozdmuchującym iskry przygasłe w popiele. Z nich buchnął teraz płomień żywy i jasny. Mam nadzieję, że światłością swoją poprowadzi mię przed tron Najwyższego.
„Nie potrzebuję opowiadać ci swoich dziejów: znasz je równie dobrze jak świat cały. Lecz nikt nie zna dziejów mej duszy... A o te jedynie chodzi w tej chwili.
„Księże, ja wątpiłem o Bogu, wyznaję swoją winę. Zdawało mi się, że bogiem ziemskim będąc, mogę zapomnieć o wszechświatowym, lecz to trwało krótko i wciskało się do mej duszy tylko chwilami. W młodości klękałem w kaplicy wsi rodzinnej; lecz modliłem się tylko duchem, nie wargami, i z pogardą odrzucałem książkę do nabożeństwa. Później dostałem się pomiędzy ludzi, którzy usiłowali nie wierzyć w Boga, lecz nigdy nie poszedłem pospolitą drogą swoich bliźnich i nie wyparłem się swego Stwórcy. Nieśmiertelność duszy, dogmat dla innych, dla mnie była uczuciem. Od kolebki prawie czułem, iż nie mogę umrzeć; gwiazda moja wkrótce przyćmiła światło słoneczne, — tak, gwiazda moja księże, bo wielka dusza warta tyle, co bryła materyi, a jeżeli Bóg może ożywić jedną, może także stworzyć i drugą w tym [ 143 ]samym czasie. A Stwórca przeznaczył mię, bym panował nad światem i grób swój znalazł na wyspie odludnej. I oto dlatego hołd Mu swój składam w chwili spełnienia ostatniej Jego woli.
„W koronie mej stopiły się dyademy królów i książąt. Panowałem — zwano mię tyranem — lecz imię to skona na ustach tych, którzy je wyrzekli pierwsi, a potomność nie wiedząc co z niem uczynić, na zawsze je odrzuci. Oskarżono mię o przelanie krwi młodzieńca odważnego[128], który padł w wiośnie życia: jeżeli ją przelałem, ty księże nie możesz jej zmazać. Jeżeli nie, nie jestem winnym. Sąd Boży niedaleki... niebawem wszystko się wyjaśni.
„Serce moje z gliny, podobnie jak i serca innych synów ziemi, a pycha często się w nie wciska. Zapominałem czasami, iż byłem tylko środkiem, a pochlebiałem sobie, że jestem samą zasadą i przyczyną. Księże, wyznaję winę.
„Nienawidziłem ludów całych, nigdy jednostek, a jeżeli władza moja była despotyczna, to wymagały tego: czas, ludzie i okoliczności. Nie szukałem zemsty, byłem zbyt wiele wyższy od tych, na których mogłem ją wywierać. Przebaczałem często. Nie wspominam o tem dla chwalby, ani przez dumę, lecz Bóg nie może żądać, by dusza nie znała swej wartości. Mam ci opowiedzieć wszystko, czem byłem i niczego nie ukrywać: oto dobre, oto masz i złe.
„A jeśli w wyznaniach moich nie widzisz dość pokory, wytłómaczę ci, czemu tak jest. Serce moje w innej ulano formie, niż serca reszty ludzi, a namiętności jego nie były namiętnościami reszty świata. Niezadługo stanę przed Sędzią; lecz wierząc w jego dobroć i poddając się jego wyrokom, nie chcę zasłaniać się tarczą słabości. Są dusze zdolne do rezygnacyi, które jednak nigdy nie uczuwają przerażenia. Niema, niczego na święcie, coby mi oblicze bladością mogło pokryć. Bóg dał mi tę energię. Porzucić ją, [ 144 ]wtedy, kiedy się do Niego zbliżam, byłoby nie oddać Mu hołdu należytego. Pełen jestem czci świętej dla Jego wielkości i majestatu, lecz wielbić Go i chwały jego głosić nie będę z odwróconemi oczyma.“
Tu mówiący zatrzymał się, bo głosu mu brakło, a ból rozpostarł cień posępny na jego twarzy, oddech krótki i przerywany pierś mu męczył. Chwil kilka musiał odpocząć, poczem klękając znowu, mówił dalej:
„Rzadko podnosiłem do ust kielich rozkoszy i wtedy zaledwie go dotykałem ustami; ciało moje było słabe, i dusza wstydzić się za nie będzie; to jest moją karą. Być może, wyznaję winę.
„Nie ścigałem zawzięcie tych, co mi krzywdę czynili, a łaskawość moja wynikała raczej z serca, niż z polityki. Lubiłem patrzeć na śmierć wrogów mych na polu bitwy, nigdy na rusztowaniu. Sztylet, ani trucizna nie miały mocy nade mną i kilkakrotnie rzekłem do swoich morderców: odejdźcie w pokoju!
„Księże, często poświęcałem sławie swej życie bliźnich i w tem właśnie zeszedłem z drogi wytkniętej mi przez Wszechmocnego. Przeznaczeniem mem było panowanie, nie sława. Każdy jej promień, który sobie przywłaszczałem, był kradzieżą, w Niebie popełnioną. I wysyłałem hufce całe i liczne armie, by zcinały wawrzyny, którymi czoło wieńczyłem; a te zastępy nigdy nie powróciły. Księże, wyznaję winę:
życie mnóstwa ludzi było dla mnie drobnostką.
„Przypisywano mi zamiary, które nigdy nie powstały w moim umyśle. Mówiono, że ramię moje przysposabiało kajdany dla ludzkości i że ujarzmianie było treścią mego życia. Dusza moja nigdy nie zatraciła zupełnie obrazu swego Stwórcy. Nie zapomniała więc nigdy czem jest wolność. Tron mój był koniecznem ogniwem w łańcuchu wypadków. Ogniwo błyszczeć będzie jeszcze wtedy, gdy głos potwarzy zamilknie w przestworzu.
[ 145 ] „Ach! czemuż nie zwyciężyłem ostatnim razem, kiedym nakazał hufcom swoim rozproszenie wrogów! Czemuż zdrada zwarzyła zapał moich walecznych?[129] Nacierali tak śmiało, a zastępy obce padały pod kopytami ich rumaków. Wszystko się rozstrzygnęło. Świetne czyny mej młodości miały ustąpić miejsca dziełom dojrzalszego wieku. Pierzchali z wściekłością, i rozpaczą w sercach, a ja stałem za nimi z płomienistym mieczem zwycięstwa w dłoni. Ach! czemuż wtedy trzeba było, by podli wojacy opuścili swego dawnego wodza z pod Piramid i Apeninów? Chwila, niepewności, a potem porażka. Strzępy moich sztandarów powiały ponad doliną, pokrytą ciałami umierających żołnierzy. I wszystko się skończyło! Lecz gdyby wówczas gwiazda moja nie była mi poskąpiła zwykłej daniny chwały i wielkości, ja pan świata, świat bym przekształcił. I wtedy ujrzanoby świt dnia nowego. Stargałbym więzy narodów i powrócił wolność ludzkości. Byłbym przybliżył o kilka szczebli ziemię do nieba, nowe siły moralne byłyby się w niej rozwinęły, a dążenia ogólniejsze, szlachetniejsze i wyższe, podniosłyby naturę ludzką. Poddałem świat prawom swoim po to jedynie, aby go przygotować do nowego życia. Panowanie moje stałoby się ogniwem pomiędzy światem starym, a światem lepszym i piękniejszym; dni mojej starości byłyby świtaniem sławy dotąd nieznanej, zorzą w polityce i w zasadach. Tak, obdzieliłbym bliźnich tym świętym ogniem, który Stwórca, zamknął w mojem łonie, a ten ogień odmłodziłby ziemię postarzałą w przesądach i znużoną przewrotami.
Tutaj kapłan był zmuszony przerwać przypomnieniem łagodnem, że nie była tu pora, ani miejsce do zaprzątania myśli chwałą tego świata, ani przedsięwzięciami życia, które skończyć się miało.
„To jeszcze grzech jeden, przyznaję się do niego, ojcze“, i nadziemski prawie blask jego oczu, przygasł [ 146 ]znowu. „Bóg tego nie chciał; — szemrać przeciw Niemu, byłoby buntem; opłakiwać swój upadek, byłoby podłością.“
I tu jeszcze nastąpiła przerwa chwilowa, podczas której grzesznik zdawał się zbierać w pamięci różne wspomnienia, poczem zaczął mówić głosem, osłabionym cierpieniami.
„W tem wielkiem życiu, które przeżyłem, dwa razy byłem niewdzięczny: względem jednostki i wobec rzeszy. Odtrąciłem od mego serca tę, którą wybrała pierwsza moja miłość. Uwielbiałem ją w najpiękniejszych chwilach życia; wśród krwawych bitew we Włoszech, myśl o niej była mi pociechą i nadzieją. Potem zaś wiedziony rachubą, pożegnałem ją[130], potargałem węzły splecione w młodości i gdy małżonka schodziła z jednej strony po stopniach mojego tronu, narzeczona wstępowała ku niemu z drugiej.
„Był lud waleczny i wierny[131]. Rozproszony, skupił się wkoło mnie. Dałem mu tylko sławę, kiedy on oddał mi wszystką krew swoją. Od piasków pustyni, aż do lodów północy, nie opuścili mię nigdy. Zasiałem Europę ich mogiłami, a nie wskrzesiłem im ojczyzny. Ich jęki śmiertelne ciążą, mi na duszy. Księże, wyznaję swą winę.
W tej chwili zdawało się, że zmógł go nowy napad straszliwej choroby, bo nagle urwał, tchu mu zabrakło. Musiał wstać i przejść się wielkimi krokami po ciasnym pokoju. Kilka, minut ruchu zmniejszyło trochę dotkliwe cierpienie i znów pochylił się przed spowiednikiem.
„Wyznałem ci księże błędy, które uznaje moje sumienie, nie te, które mi gmin zarzuca, i których wydaje wyroki. Szale tu nierówne; ludzie i ja mało mamy ze sobą wspólnego. Prawa, którym kula ziemska podlega, nie mogą rządzić kometą. W wielu bardzo rzeczach stoję poza prawami ludzkości Księże, jam był gromem, przez Boga ciśniętym wśród [ 147 ]nawałnicy, niszczącej ziemię i jeżeli w proch kruszyłem, to dlatego, że trzeba było wyrównać. A teraz pozostaje mi złożyć jedno jeszcze wyznanie. Uczynię je szczerze i w całej rozciągłości.
„Religia chrześcijańska posłużyła mi do przywrócenia porządku; powtarzano tysiąckrotnie, że byłem ateuszem[132]. Nie każdy, kto chce, może być ateuszem, a jeżeli nawet ten i ów chciał, żaden nim nie był.
„Nie myślę przeczyć, że w długiej pracy mojej zapominałem często o ręce, która mną miała kierować. Tumany złotego pyłu, wznoszące się pod szybkimi krokami moimi, kiedym deptał trony i berła, często zasłaniały niebo przed niemi oczyma; lecz wyznaję tutaj, — a słowo moje wystarczy, bo kłamstwo daremne byłoby wobec Boga, a śmieszne wobec ludzi, — wyznaję. że nigdy tajemny wpływ wiary moich przodków nie przestał na mnie działać. Sokrates miał swego geniusza; a serce moje miało głos, który boskie dźwięki szeptał mu czasem wzniosłej moralności. Noc na polu bitwy, oświetlona księżycem, czyniła mię chrześcijaninem. Religia grobów przemawiała do mnie pośród trupów. Czułem, księże, tę potęgę tajemniczą, czułem ją wszędzie. Odniesione tryumfy, zwycięstwa, przypominały mi mego Stwórcę. Wśród boju byłem sobą; potem, należałem często do Niego i nieraz wyobraźnia moja unosiła mię od wyrachowali ziemskich ku czemuś wznioślejszemu. Te natchnienia bywały przemijające, lecz silne i wstrząsające. Miały jakiś związek z nieśmiertelnością duszy, o której myślałem ilekroć utrwalałem nieśmiertelność mego imienia. Tak, chrześcijaństwo miało zawsze nade mną władzę, której nigdy nic starałem się osłabić, ani też powiększyć w dobie mego panowania. Pozwalałem, by rzeczy szły swoim biegiem i tu znów wyznaję swoją winę, księże.
„Kiedy nadszedł czas przeznaczony mego upadku, kiedy skała[133] zastąpiła mi pałac, a szum fal [ 148 ]morskich zastąpił głos pochlebców i niewolników, zacząłem rozmyślać nad tem, co dotąd było tylko wynikiem uczucia niewyraźnego, niepewnego jak nadzieja. Chciałem rozumować, lecz niebawem poznałem, księże, że rozum nie wiele znaczy wobec serca, i że, jeżeli rozum wiódł mię do zwycięstwa na ziemi, serce prowadzi mię zwycięsko w przestworza niebieskie. Zważyłem zwątpienie i niepewność, i przekonałem się, że nadto lekko ważą na mej szali. Religia, która przez długi czas szeptała mi do ucha niewyraźne tylko dźwięki, podniosła głos silniejszy i wspanialszy, który napełnił mą duszę. Nie chciałem jej wywoływać przed tymi, co mię otaczali. Cokolwiek jest w sobie skupione, silniejsze bywa, potężniejsze, a poznałem, że dusza wielka jest jedynie wiarą w Boga i wzniesieniem ku Niemu. Cokolwiek zbliża się ku źródłu nieskończoności, przestaje z czasem być środkiem, a ja zawsze chciałem być wielką zasadą na ziemi. Teraz pragnę nie być niegodny swego Boga. Stopniowo chrześcijaństwo przenikało do marzeń mojej wyobraźni. Niespokojny, szarpany przestrachami, szukałem celu, którego podstawy nie opierałyby się na piasku lub na fali, bo zawsze potrzebowałem celu, do którego mogłem kierować duszę, wyrywającą się z pęt swoich. I cel ten znalazłem: jestem chrześcijaninem.
„Księże, tu kończą się moje wyznania. Znasz moje grzechy; zdejm ze mnie tę część ciężaru, od której możesz mię oswobodzić; reszta pozostanie pomiędzy Stwórcą, a stworzeniem. Przebaczam nieprzyjaciołom swym, cokolwiek złego mi wyrządzili. Nie chcę o niem pamiętać; lecz kto zmusi potomność, aby zapomniała? Ja przebaczam, bo jestem chrześcijaninem.
„Teraz skoro dopełniłem tego ostatniego obowiązku, pozostaje mi już tylko umrzeć. Religia związała mi ręce i nie targnąłem się na własne życie pomimo, iż wiele cierpiałem. Cofać się przed mem przeznaczeniem nie leżało w mej naturze. Wytrzymałem [ 149 ]wszystko, aż do końca, a jeżeli ludzie podziwiali mą cierpliwość, niechże Bóg raczy ją przyjąć! W duszy czułem zawsze energię i wzniosłość, obecnie widzę w niej jeszcze i szczytność moralną, bo umieram chrześcijaninem, księże, i jeżeli w tej ostatniej chwili pociechą dla mnie, że mogę liczyć na nieśmiertelność mego imienia, pociechą jest również nadzieja, że w doskonalszym świecie nie będę zajmował miejsca mniej godnego niż to, które zajmowałem na tym. Przez pewien czas byłem pierwszym na świecie; nie będę ostatnim w wieczności. Nie jest to już duma, jest to uczucie, że poznałem Boga, i że Go uwielbiłem.
„Skończyłem.“
Wtedy kapłan przeżegnał głowę jego znakiem krzyża i odmówiwszy modlitwy Kościoła katolickiego, stosowane w podobnych razach, wziął kielich, a ręką drżącą ze wzruszenia zbliżył Hostyę do otwartych warg jego.
Potem podniósł tego, którego rozgrzeszył, a wtedy penitent, jak gdyby miał przestąpić próg wieczności, wzniósł wejrzenie gwieździste ku niebu i chwilę pozostał w tej postawie. Lecz przez tę chwilę twarz jego zwiędła ożywiła się i rozpromieniła. Zdawało się wtedy, jak gdyby podwójne odbłyski przeszłej wielkości i wielkości niebiańskiej, walczyły z sobą o władzę jego oblicza. Potem zda się przeniknąwszy się wzajem, utworzyły jedną jasność, jakby pochodni nieśmiertelnego blasku, co miała mu świecić w przestworzach niebieskich, gdy zrzuci więzy materyi. Potem oddalił się w milczeniu, a spowiednik wiodąc za nim oczyma, wymówił wolno i półgłosem, nieśmiertelne imię.
W kilka dni później, podczas burzy opuścił ziemię. Ciało jego spoczywa u podnóża skał czarnych, w grobie otoczonym cieniem wierzb płaczących[134], a wielka jego dusza tam, gdzie jest chwała Boża.
[ 150 ]
Nie ulega wątpliwości, że społeczeństwo nie może się obejść bez duchowieństwa, tak, jak nie może istnieć bez jakiejś, władzy, któraby nad niem panowała i rządy nad niem sprawowała. Próżna i zbyteczna dowodzić tego, czemu nikt nie zechce przeczyć; ale tu pytanie się nasuwa, które trudno rozstrzygnąć, ważne w następstwach, gdyż ma wpływ znaczny na oświatę i stan moralny społeczeństw. Tem wielkiem pytaniem jest: czy duchowieństwo ma być utrzymywane przez państwo, czy też przez jednostki? Jak w każdej ludzkiej sprawie, da się przytoczyć mnóstwo rzeczy z jednej i z drugiej strony. Można rozpisać się w tym przedmiocie bez końca i zagłębić się w taki labirynt rozpraw i teoryi, że wkońcu poplątają się umysły czytelników, nie nauczywszy ich niczego nowego. Postaramy się więc utrzymać w ścisłych granicach i ile możności uprościć swoje rozumowanie. Rozpatrując korzyści i szkodliwe skutki tak jednej jak i drugiej hipotezy, postaramy się wyprowadzić pewne zasady, a jeżeli nam się nie uda, to przynajmniej będziemy mieli przeświadczenie, żeśmy szukali.
Przypuściwszy, że duchowieństwo płatne jest przez państwo, znajdujemy wielkie w tym stanie rzeczy niedogodności.
Przedewszystkiem wydaje nam się, że duchowieństwo będzie niejako poniżone; gdyż ta garstka ludzi, która w pewnym narodzie wzięła na siebie [ 151 ]obowiązek przedstawiania Bóstwa i zanoszenia modłów i nabożeństw ku czci Boga, podczas, gdy reszta bliźnich pogrążona w sprawach tego świata, bądź prywatnych, bądź też publicznych, rzuca się w wir interesów, ta garstka powinna być szanowana i mieć pewną przewagę moralną. Nie mamy tu bynajmniej na myśli jakiejś potęgi, jakiejś władzy arbitralnej, nawet nad uczuciami religijnemi, lecz pewnego rodzaju wpływ łagodny, spokojny, ale stały i potrzebny. Wychodząc zatem z tego założenia i uważając duchowieństwo za klasę, mającą prawo do poszanowania, sądzimy, że zbliżenie go do rządu wyrachowaniem, interesem, poniża je i zmniejsza w wielkiej części jego podniosłość duchową i wpływ moralny. Z chwilą, gdy państwo utrzymywać zacznie sługi boże, duchowieństwo przestanie stopniowo zależeć od Nieba, a będzie zawisłe od ministrów. Duchowieństwo w pojęciu ludzi przemieni się wtedy w klasę polityczną, podobną do armii mieszczaństwa. Wyniknie z tego, że nieznacznie ciało, które w początku swego ustroju miało uważać się tylko ze stanowiska moralnego, stanie się zupełnie materyalnem. Stosunek wytworzony między niem a rządem, przedstawiającym zawsze społeczeństwo, oprze się już tylko na gruncie poziomego, ziemskiego interesu. Z tego wypadnie, że społeczeństwo samo mieć będzie duchowieństwo tylko za kastę, korporacyę robotnikom lub urzędnikom podobną i osłabnie wpływ kapłana, strąconego z wyżyn. Niebo było pierwszym jego bodźcem, pierwszą ideą: zstąpi na ziemię, a królestwo jego będzie z tego świata. I wtedy lud nie zechce już wierzyć w jego świątobliwość, bezinteresowność i cel wzniosły, który dotąd był jego udziałem. Ci bowiem, którzy powinni byli dotąd mieć jedynie do czynienia z Bogiem, zależni będą w zupełności od władz świeckich, a państwo płacić będzie taką samą pensyę księdzu przygotowującemu dusze do wieczności, jak [ 152 ]generałowi, który w pień wyciął kilka pułków nieprzyjaciół.
Powtóre: duchowieństwo, płatne przez państwo, zanadto zbliżone jest do spraw doczesnych i ulega wkrótce pokusie mieszania się do nich i brania czynnego w nich udziału. Sprowadzone z wyżyn kontemplacyjnych do małostkowych spraw ziemskich, zechce niebawem brać w nich udział bezpośredni i rozstrzygający, a ponieważ jedyny jego materyalny interes to jest zapewnienie sobie bytu wiąże je właśnie z rządem, nawyknie przeto wkrótce do intryg i dążyć zacznie do władzy świeckiej. Ambicya potrafi równie dobrze wcisnąć się między fałdy ornatu, jak w szczeliny zbroi; a z tego wyniknie tysiąc zachodów, tysiąc pomysłów, pożądań, podniecanych widokiem rzeczy doczesnych, którego widoku księża nie potrafią uniknąć, będąc wzywani po odbiór pensyi, beneficyów, słowem środków do życia. Historya podaje nam ciągle przykłady jak powtarzają się podobne zmiany, zachodzące w duchowieństwie. Z początku jest to zastęp ludzi pełnych zapału i oddanych kontemplacyi. Ekstaza jest ich dziedziną; niebo ojczyzną. Ku temu celowi zwrócone są wszystkie ich myśli, dusze i serca. Potem zaczynają powoli przyglądać się bliżej światu, nużą ich świątobliwe rozmyślania; rzeczywistość silnie przemawia do ich umysłu; namiętności się rozwijają, a niebo, które niegdyś było celem, staje się niebawem w ich rękach środkiem ujarzmiania i panowania. Tak zgubnego rezultatu powinno się jak najsilniej unikać, a jedną z najważniejszych jego przyczyn wydaje nam się utrzymywanie duchownych przez państwo. W takim razie bowiem, patrząc codziennie na świetności doczesne, będą usiłowali oczywiście cząstkę ich zdobyć dla siebie. Często ludziom potrzeba tylko pokusy; za nią idą już same ze siebie nadużycia, zbrodnie, a pokusa ta powtarza się co chwila, co chwila staje się [ 153 ]natarczywsząszą. Duchowni zmuszeni są mieszać się do spraw rządu, uważać się za część materyalną narodu, wchodzić w formalności prawne, w procedurę cywilną. Jeżeli zaś ponoszą niedogodności życia świeckiego, zechcą też niezadługo zaznać jego słodyczy i blasku. Ze spokojnych sług ołtarza, modlących się przy tajemniczem świetle lampy wieczornej, zawieszonej w ustronnej kaplicy, staną się pysznymi książętami Kościoła i włożą na dumną swą głowę trzy korony złote zamiast jednej, cierniowej.
Po trzecie: duchowieństwo płatne przez państwo, osłabnie w gorliwości; każdy człowiek powodowany interesem, pracuje gorliwiej bez względu na rodzaj swoich czynności i obowiązków. Mało jest ludzi, myślących tylko o cnocie i sumieniu. Duchowny zatem spokojny o swoją pensyę od rządu, zaniedba swe owieczki; spać będzie wygodnie na okazałem łóżku, wtedy gdy jego konający parafianin napróżno wołać będzie o ostatnią posługę. Nie pomińmy nadto jednej jeszcze uwagi. Zdarza się i zdarzało niejednokrotnie, że rząd posługiwał się Kościołem dla pewniejszego osiągnięcia celów najczęściej niegodnych i nikczemnych. A jakimże sposobem duchowieństwo zdoła stawić opór rozkazom i oprzeć się namowom tych, od których zależy? Jeżeli zdobędzie się na tę odwagę raz, ustąpi raz drugi, a wtedy władza podtrzymująca duchowieństwo zacznie uważać je za rodzaj lennika i wasala.
Tak więc duchowieństwo, płatne przez państwo, wystawione jest na dwoje niebezpieczeństw: na własną chciwość i pychę, oraz na nędzną interesowność władzy, byt jego podtrzymującej. Tych dwojga niebezpieczeństw rzadko potrafiło uniknąć i przez wieki całe znaczyły one ruinami i hańbą karty dziejów.
A teraz zastanówmy się nad duchowieństwem utrzymywanem przez jednostki. I ta hipoteza przedstawia poważne niegodności. Najpierw [ 154 ]spostrzegamy w tym stanie rzeczy wielki brak porządku i trwałości. Jasnem jest bowiem, że zamiast być zależnym od władzy pewnej, nie podlegającej żadnej zmianie, duchowieństwo zostanie wtedy na łasce jednostek, zespolonych ze sobą tem samem uczuciom religijnem, lecz rozdzielonych jednocześnie tysiącem innych spraw. Utworzą się wówczas stronnictwa, a księża jako kierownicy sumienia, staną się przywódcami przedsięwzięć i sporów będąc dusz kierownikami. Dusza jest tak ściśle z ciałem związana, że bardzo trudno ją od niego odłączyć. I oto dlaczego Kościół skłaniać się znów będzie do tego, by stać się władzą świecką. Prawda, że w tym wypadku pastor czy proboszcz nie będzie myślał o tem żeby rzucić się w wir intryg dworskich, szpiegować ministra, przekonywać królową, straszyć króla sumieniem, wynajdywanem stosownie do potrzeb chwili. Lecz będzie mieszał się do drobnych sporów, wciągnięty przez tych co go utrzymują; dzielić będzie ich niechęci, nienawiści. Słowem służyć będzie pod sztandarom tego, którego jest panem duchownym, a jednocześnie wasalem świeckim. Zatem pójdzie że zapomni swych obowiązków, zaniedba troskę o Kościół i cały oddany światu rzadko pomyśli o niebie. Tak więc w tej drugiej ostateczności chybi znowu swego celu i przeznaczenia.
Powtóre, nie ulega wątpliwości, że duchowieństwo zechce w takim razie powiększyć swój wpływ na owieczki, różnymi sposobami i w widokach interesowanych. Starać się będzie o polepszenie sobie bytu; zacznie tworzyć nowe sekty, nowe systemy, a to wszystko chcąc zwrócić na siebie uwagę, chcąc zbudzić podziw i korzystać z tego podziwu.
Po trzecie, duchowieństwo nie będzie mogło całkowicie poświęcać się obowiązkom swego stanu nie będąc nigdy zupełnie pewne swej przyszłości. Zawiść bowiem, nuda, niezadowolenie tego lub owego [ 155 ]klieta, mogą obalić je w każdej chwili i pozbawić środków do życia. Tracić więc będzie czas na pozyskiwanie sobie ich względów a tym sposobem religia stanie się znów w jego ręku środkiem, która religia winna być zawsze najszlachetniejszym, najwznioślejszym celem człowieka.
W obu razach przeto są niedogodności natury rozmaitej; lecz równie wielkie i ważne. Zdaje nam się jednak, że wśród duchowieństwa płatnego przez rząd, będzie więcej porządku, a wśród duchowieństwa utrzymywanego przez jednostki więcej gorliwości. Pierwszy stosunek właściwy jest dla narodu, stojącego na wyższym stopniu kultury, mającego za sobą starą cywilizacyę i wyznającego tylko jedną religię. Drugi stosowałby się dla ludu świeżo nawróconego i państwa, podzielonego na różne sekty.
Trudno bardzo rozstrzygnąć tę kwestyę ze wszystkich punktów widzenia; lecz rządząc się tylko uczuciem, które jest jedyną, prawdziwą dziedziną religii, możnaby powiedzieć, że duchowieństwo utrzymywane staraniem państwa, byłoby do pewnego stopnia pożądańsze.
Oczywista, że rząd nie mieszający się w sprawy religii swych poddanych nie uznaje żadnej religii, tolerując wszystkie: jest więc, że się tak wyrazimy ateistyczny, a jego obrzędy tracą urok potężny i tajemniczy, uwielbienia bóstwa. Jest bowiem coś pięknego a wzniosłego w widoku głowy koronowanej, pochylającej się przed ołtarzem wśród zgromadzenia, zginającej kolana w imię nieśmiertelne Wszechmocnego; wszystko to zaś ginie na zawsze w państwie, które jednostkom zostawia na tem polu swobodę działania. W nim niema wtedy religii dla rzeszy; jednostki same są odtąd jej stróżami i sędziami. Sumienie, prawa boskie nie będą już wchodzić do rachuby w jego prawodawstwie i tym sposobem utraci ono wielką pomoc i silną podporę. Majestat boski [ 156 ]zdaje się udzielać swego blasku władzy, która go uznaje, a władza ta traci na wielkości i sile, nie uznawając go.
Co się tyczy tolerancyi, zupełnej wolności wyznań, duchowieństwo niezależne od państwa lepsze jest, bo każdy mówi: „ten będzie moim przewodnikiem“; w kraju zaś, gdzie Kościół ściśle związany jest z władzą świecką, nie podobna jest rozszerzyć i ukrywać tak łatwo rozgałęzień obrządków. Słowem, jako wynik ostateczny rozumowania powiemy, że w pierwszej hipotezie jest więcej majestatu uczucia, poezyi i poszanowania dla religii, w drugiej więcej swobody publicznej, mniej więzów i mniej pokus. Ale w obydwu, teoretycznie biorąc, można dojść do wysokiego stopnia doskonałości; jeżeli natomiast dorzucimy ciężar namiętności ludzkich, ujrzymy już tylko poniżenie, niezgodę i nieszczęście. Można stosować się do pewnego stopnia do obyczajów, do położenia danego państwa; lecz prawa ogólnego trudno wynaleźć w teoryi, niepodobna wykonać w praktyce. Zdaje się, że duchowieństwo, jak wszystko na świecie, przeznaczone jest do ciągłych zmian. Skoro tylko dosięgnie szczytu swego położenia doczesnego i moralnego, natychmiast zaczyna spadać, lub podnosić się. A rozciągając swą władzę raz na dziedziny czysto duchowe, innym znów razem nad ludami i krajami, zdaje się ulegać rozkładowi tylko po to, by się znów odradzać, — oczyszczać się, by się znów znieprawić, jednoczyć się, aby się rozdzielać, a rozpraszać się tylko po to, aby się znów połączyć i utworzyć ciało jednolite, zwarte i potężne.
[ 157 ]
Wiele upłynęło wieków, kiedy zachodzące słońce pustyni ostatnimi promieniami ozłociło zbielałą głowę człowieka, stojącego na szczycie góry Nebo. Krajobraz rozpostarty przed jego oczyma wspaniały był, spokojny i imponujący. Z jednej strony ocean piasku, którego fale sypkie ginęły u stóp potężnej góry; z drugiej uśmiechnięta kraina rozciągała się usiana miastami, przecięta rzekami, i pokryta gajami. Koronkowe liście lasów palmowych mieszały się ze świeżością wód, wonią napełniając powietrze. Kraj obiecany leżał tuż, a zdaleka można było spostrzedz błyszczące fale wielkiego morza zachodniego. A starzec oglądał ten obraz wzrokiem lśniącym wspomnieniami i nadzieją zarazem. Twarz jego skąpana purpurową falą wieczoru, miała wyraz dziwny i wzniosły. Samotny na nagim szczycie, stał zawieszony w przestrzeni i wzrok jego zwolna odwracał się od ziemi, jakby już nie miał ujrzeć jej nigdy. Jednak zwracając się ku niebiosom, zatrzymał się jeszcze na rzeszy białych namiotów wyglądających zdaleka jak fale piany, z tą jedynie różnicą, że byty zupełnie nieruchome, bo żaden powiew wiatru nie przemknął nad nimi. I człowiek z Nebo dał się unieść tysiącom wielkich myśli, spoglądając na pokolenia ludu, które natchnął życiem, którym przepisał drogi i cel wyznaczył. Jak ojciec uśmiecha się do swych dzieci, tak on uśmiechał się do tych, których rozproszonych zebrał w jedno ciało [ 158 ]i ręką potężną a silną pchnął na wielką drogę pochodu narodów. W ostatni dzień stworzenia Bóg tak samo spoglądał na światy, którym tchnieniem swojem rozkazał krążyć w przestrzeni.
W wyrazie twarzy starca było jakieś oczekiwanie, którego przyczynę pewną trudno byłoby oznaczyć. Sam pośród pustyni, opuszczony od swoich, wzniesiony ponad równinę, na górze, której szczyt nieomal zawsze tonął w potokach błyskawic, znając lepiej płomienie piorunu niż zieloność trawników, czegóż oczekiwał? A jednak prawie napewno przewidywał jakiś wypadek blizki i nieodzowny, bo rzuciwszy wejrzenie wzniosłego pożegnania przedmiotom swoich prac długich, na białej tunice skrzyżował ramiona i pełen wiary wzrok wbił w słońce, chylące się ku widnokręgowi wśród wiru iskier i zasłony obłoków przezroczystych.
Podanie pozostawiło wątpliwość co do długości chwil, jakie spędził w rozważaniu i zachwyceniu, lecz ludy piasków wschodnich wierzą, że z ostatnim blaskiem wieczoru życie fizyczne poczęło w nim gasnąć. Kilka obłoków podobnych do skrzydeł Cherubów, spłynęło na szczyt góry i otoczyło go. Kilka tęcz, jak mosty wygięte zawisło nad niemi, a on, aby podtrzymać swe ciało ciążące ku ziemi, oparł się na chmurze. Wówczas zdało mu się, że każda z jego myśli ostatnich odrywa się od niego jak gwiazda i wznosi się ku niebu. Potem zatrzymały się wszystkie i stopiły się w błyszczący meteor, który ważąc się w powietrzu oczekiwał na resztę duszy, ożywiającej jeszcze pierś jego. Aż do chwili całkowitego rozwiązania wzrok jego nie stracił swej siły, ani umysł swej tęgości. A kiedy wyszeptał ostatnie błogosławieństwo, które jako rosa wieczoru spadło na namioty ludu jego, myśl ostatnia, która jeszcze udzielała trochę życia jego powłoce cielesnej, oddzieliła się od niego jak snop błyszczących promieni, [ 159 ]i ta jasność połączyła się z meteorem, a on, szybki, zwycięski, pomknął w przestrzeń lazurową, do swej ojczyzny, by stać się jednem z świateł na bezbrzeżnym Oceanie wieczności.
A ciało jego, zostawione w kolebce z chmur, kołysał lekki wietrzyk wieczorny i oświecały blade promienie księżyca. Rysy nie rozkładały się. Rzekłbyś, że dusza jego była tak wzniosła i wielka, iż nawet materya nieczuła przechowała jej iskrę. W ciągu jednej godziny tej nocy, kwiaty wyrosły dokoła i góra Nebo jakby odmłodniała i wygląd inny przyjęła. Światło królowej gwiazd płynęło równemi falami na włosy białe i srebrzystą brodę umarłego, zostającego pod łaską niebios. Z mgły kadzidło snuło się i orzeźwiało członki nieruchome. Balsam pustyni, kropla po kropli wznosił się ku wierzchołkowi skały.
W taki to sposób część nocy przeszła nad ciałem zimnem i nieruchomem; lecz promień gwiazdy porannej nie przesunął się ponad niem, bo ogarnęła je kolumna chmur, a kiedy podniosła się ku niebieskiemu sklepieniu, na szczycie Nebo żaden ślad nie pozostał. Pod grobowcem mgły złotej roztopiło się ciało Mojżesza i nigdy nie można było odnaleźć jego szczątków. Ale Arabowie aż dotąd, widząc na górze Horeb obłok błyszczący i nieruchomy, pochylają głowy wierząc, że widzą grób wielkiego człowieka, utworzony z promieni nieba i krystalicznej wody ziemi.
[ 160 ]
Był to piękny czyn poświęcenia, kiedy oddziały polskie po rozbiorze nieszczęśliwej ojczyzny i bezowocnych wysiłkach zwrócenia jej swobody, zebrały się pod rozkazy generała Dombrowskiego i pod imieniem Legii Nadwiślańskiej szły do Włoch, aby zerwać kilka liści wawrzynu i bić się jeszcze do tchu ostatniego, ponieważ wielki człowiek obiecywał za cenę ich krwi wskrzesić dawną świetność ukochanej ich ziemi.[135]
Był to piękny ranek majowy, kiedy nieustraszeni ci wojownicy opuszczali granice Polski, której większość z nich nigdy nie miała już ujrzeć. Błyszczące słońce lało na nich potoki światła; dzida kawalerzysty i szabla dragona, i bagnet piechura i hełm kirasyera błyszczały w promieniach. Wszystko to razem było niby obietnicą wieczystej chwały, lub też gorzkiem szyderstwem z boleści rozdzierającej ich duszę, bo opuszczali ogniska domowe, których płomień łagodny świecił się niegdyś nad ich kolebką.
Otaczała ich wielka piasczysta równina pokryta jodłami, których ponurą barwę ożywiała świeża rosa wiosenna. Opodal ruczaj wił się, a brzegi jego skropione łzami jutrzenki, kapiącemi z wierzb płaczących, odbijały się we wodzie. Dokoła trawa wilgotna rosła; a posłuszna każdemu tchnieniu wietrzyka poruszała się w różne strony, bądź kołysząc się miękko, to zginając się, to za chwilę podnosząc z wdziękiem. W dali rozległe łany tworzyły tło [ 161 ]uśmiechnięte, a na nich kiełkujące zboże wznosiło się w kępkach zieleni. Tu i owdzie, wioski rozsiane, chaty samotne dopełniały obrazu; żółte ich strzechy i białe opłotki odbijały pięknie od jego ram ciemnych. Gdzieniegdzie można było spostrzedz dzwonnicę kościoła, połyskującą w żywej jasności dnia; daleki odgłos dzwonów dochodził uszu żołnierzy: to modły przyjaciół, których zostawiali za sobą, a którzy towarzyszyli im przy odejściu. Sklepienie niebios usiane było drobnymi obłoczkami, zbierającymi się zwolna dokoła słońca; wszakże jedynie półcień rzucały na świetne jego promienie.
Oddział ustawił się w dwa szeregi podług pułków, a każdy pułk podług batalionów, każdy batalion podług kompanii. Oficerowie pochmurni, milczący, wsparci na szablach stali na czele swoich oddziałów. Oczekiwano na wodza, a z nim na hasło odjazdu.
Ponura rezygnacya malowała się na wszystkich twarzach, od prostego żołnierza począwszy do wyższych dowódców. Niekiedy, co prawda, nagła błyskawica zapału i nadziei, przelatując z szeregu w szeregi, zapalała wszystkie te oczy, które tyle razy patrzyły w twarz śmierci nie drgnąwszy powieką, ale trwało to tylko chwilę, znękanie rozpościerało swą władzę. Pozostawiali braci, krewnych, małżonki swoje, a któż z nich mógł mieć nadzieję, że przyciśnie ich jeszcze do łona? Wszystko, aż do imion, zniknie w dalekiej krainie: ostatnie ich tchnienie nie rozpłynie się w ojczystem powietrzu, ostatnie wejrzenie nadaremnie szukać będzie nieba, pod którem dla niektórych upłynęło dzieciństwo, dla wielu pół życia. Żal im było tej ziemi ukochanej, tak żyznej kłosami, tak zielonej bogatemi pastwiskami, tak pięknej chwałą dawną, tak wielkiej wspomnieniami; z którą ziemią się pomieszały prochy ich pradziadów i prochy ich bohaterów, gdzie [ 162 ]drzewo każde, każda roślina była jakby przyjacielem dzieciństwa, gdzie na każdy dźwięk wymówiony, drżało im serce. Umrą od ziemi tej daleko, na obcej glebie, w nieznanych stronach, ale dla niej; i było dosyć: nic nie mogłoby zwrócić z drogi ku południowi lotu ich orłów i ich chorągwi.
Nakoniec na rumaku pustynnym przybył wódz, dumny i piękny męską odwagą. I rozkaz nieodzowny rozległ się z jednego końca wojska na drugi. Ugięły się wszystkie kolana, wszystkie usta wyszeptały krótką modlitwę do Boga. Potem, niżej jeszcze spuścili swe czoła szlachetne, żegnali się z ziemią rodzinną całując wyschły pył piasków; i nie mogli odeń ust swych oderwać. Rzekłbyś, pożegnanie z uwielbianą kochanką. Później wzięli szczyptę tej ziemi i zawiesili ją sobie na piersiach, każdy jak mógł: oficerowie w medalionach złotych i srebrnych, niektórzy w jedwabiu i aksamicie, żołnierze w zwitkach płóciennych. Potem w milczeniu, ze łzami w oczach, powstali. Chwilę jeszcze stali nieruchomi, jakby nie mogli się oderwać od tej matki ich wspólnej; potem cała kolumna poruszyła się i poszła krokiem pośpiesznym. Zagrały bębny, ozwały się trąbki, chorągwie rozwinęły się na wietrze i każdy energicznie ruszał drogą nową: chwila słabości minęła. Opuścili ojczyznę i braci, ale za nią, dla nich poszli walczyć; a jeśli nie mogli powrócić im szczęścia, przynajmniej ostatnim odblaskiem chwały uświetnili posępny grób Polski. Ich siła, odwaga, nadzieja, wezbrały na nowo; śpiewy wojenne stopniowo wznosiły się w powietrze, a oczy ich odzyskały dawny swój ogień. Był to śpiew męczenników.
Oto jak rozpoczęli ciężką i długą drogę, przygód pełną.
∗ ∗
∗ |
Brzegi Padu i Tybru słyszały szmer ich pochodu; groby Scypionów i Cezarów widziały ich mijających. Most Arcoli[136] ugiął się pod ciężarem ich broni, kiedy pomknęli śladem zwycięskiego sztandaru, który długo powiewać będzie pod tchnieniem uwielbienia stuleci. Wody Trebii zmieszały się z krwią ich szlachetną, a baszty Wenecyi lśniły blaskiem ich szpad. Sztandary swoje zatknęli na szczycie Kapitolu a wieczne miasto powtarzało ich okrzyki zwycięskie. Jak wicher przelecieli starożytną Auzonię[137]; niebo Neapolu uśmiechało się nad ich głowami i płomień Wezuwiusza wybuchał obok nich; lecz zmniejszała się ich liczba z dnia na dzień, z potyczki na potyczkę, z pochodu na pochód.
Krzyż ich mogił błyszczy nieśmiertelnym blaskiem na brzegach Anio i na słodkich wybrzeżach Sorrento; na czarnych szczytach Apeninów i przy Adryatyku, którego fala każda rozbijając się o skały, zdaje się szeptać za nich modlitwę żałobną, i na brzegach Śródziemnego morza, które wielką swą ciszą czci ich odpoczynek. Wszędy, szafując życiem i odwagą, wszędy z czołem uwieńczonem laurami zwycięstwa, bez wyrzutu, bez skargi zamykali oczy. Kilka tysięcy, pełnych sił i męstwa, wyruszyło do Włoch: niektórzy tylko powrócili do kraju; inni śpią snem wiecznym na dalekich wybrzeżach, z piersią przebitą ciosem śmiertelnym, a obok nich spoczywa szabla groźna, która nie pierwej wypadła im z dłoni, aż dłoń ta zmartwiała.
∗ ∗
∗ |
całą Europę; lecz wszędzie, pośród piramid starego Egiptu, pod cieniem bananów w San‑Domingo[138], na szczytach Sierry‑Moreny[139], wśród tajemniczych zakrętów Alhambry, na czarujących brzegach Renu, wśród mirtów i pomarańcz kwitnących wzgórzy Italii, w gwarze wielkich miast i w ciszy grobowej pola rzezi, gdy śmierć skończyła swe dzieło, wszędzie myślał o równinach ojczyzny i pragnął ją ujrzeć jeszcze. Teraz, kiedy spełniało się nakoniec to pragnienie jego serca, ta wizya jego snów, to życzenie całego życia, pełnego wstrząśnień i wzruszeń, w jakimże stanie ją odnajdywał!... A przecie cały wiek swój młody spędził na polu bitew, w pośród tysiąca niebezpieczeństw, a później poświęcił swój odpoczynek i ostatek swych lat, spodziewając się, że wróci tu, że zastanie ojczyznę swą wspaniałą i dumną, jak za pięknych dni Chwały! A teraz, wróciwszy pod dach ojczysty, będzie słyszeć [ 165 ]westchnienia, żale i płacze żałoby; i nie będzie mógł umrzeć szczęśliwy, i długa nadzieja zawiodła!
Smutnie przeszedł miejsca, które porzucił w swej młodości, w piękny poranek majowy; a kiedy sądził, że jest daleko od wszelkich oczu, odetchnął całą piersią powietrzem rodzinnem; i powietrze to przypomniało mu jego dzieciństwo, pieszczoty matki, śpiewy piastunki, błogosławieństwo starego ojca; i łza spłynęła z pod jego powieki, której nigdy nie zamknęło niebezpieczeństwo. Obejrzał się jeszcze, czy go kto nie widzi; potem, zanurzywszy rękę w zanadrze, wydostał zwitek mały: podniósł go do ust, rozwinął i żółty proch rozprysnął się dokoła, a potem upadł na piasek.
„Ziemio polska, wróć do swej matki“, rzeki stary żołnierz. „Niosłem cię przez świat cały, przyciśniętą do serca; a teraz oddaję cię, skąd wziąłem.“
Westchnął, a rzuciwszy ku niebu wejrzenie wzruszone, w las się zagłębił, postępując swą drogą.
[ 166 ]
Terasa oberży naprzeciw Mont-Blanc.
Wyjechaliśmy z Genewy rano i wkrótce straciliśmy ją z oczu. Wstąpiliśmy w szyję górską, gdzie Arwa toczy swe wody w zwojach srebrnych; piękny był widok fal połyskliwych między ciemnymi, majestatycznymi brzegami, pokrytymi zielenią, tonącą w cieniu. W miarę jak postępowaliśmy, kraina stawała się dzikszą i bardziej ponurą. Ogromne masy światła zmieszane z wielkiemi masami ciemności unosiły się wyżej i niżej, ze wszystkich stron. Dość było jednego obłoku, aby naraz ze setek spadły świecące dyademy; i dość było jednego podmuchu wiatru, aby im zwrócić korony, utkane z promieni słońca.
Cokolwiek mnie otaczało, wielkie było; we wszystkiem coś poważnego, nakazującego szacunek. Tu szczątki skał można byłoby wziąć za ruiny jakiegoś zamku, w którym niegdyś kruszono kopie i rozdawano korony. Tam, wśród przestrzeni szczyt samotny wznosił się, jakby wezwanie, rzucone przez ziemię palącemu słońcu, które go zalewało potokiem promieni. Dalej, ze szczytu rzucała się srebrzysta kaskada, dźwięcząca, harmonijna, rozbijając się na tysiące pereł, jak wstęga mgły ginęła między rozpadlinami, a potem nagle ukazywała się jak snop światła, lub jak płynna błyskawica sunąca wężem z wyżyny na wyżynę, a później jeszcze [ 167 ]rozpryskiwała się w sieć błyszczącą i schodziła na równinę, jako rosa strząsana ze skrzydeł aniołów odświeżająca ziemię spaloną, zczerniałą.
I z gór na góry, ze wzgórków na wzgórza, ze skały na skały, dotarliśmy nakoniec do Sallanches, położonego niedaleko Chamonix[141]. Znajdowaliśmy się na jednym z terasów miejskich, kiedy słońce przysłało pożegnanie Mont‑Blanc, jak bohater, który po daremnych wysiłkach boju z szlachetnym przeciwnikiem, w chwili opuszczenia pola walki poznaje jego wielkość.
I jakże wielki i wzniosły był ten monarcha Alp, który najwyżej z pośrodka gór wznosi swe czoło ku tronowi Boga. Napół okryty zasłoną nocy, napół pogrążony w umierającej chwale niebios, stopy miał w cieniu, a dostojne czoło odbierało hołdy światła. Drżały dokoła skały, tworzące lud jego, przyroda dokoła zdawała się klękać przed własnem arcydziełem. Za każdem promieniem słońca wykwitał gaj róż na jego łonie, a obłok lekki niekiedy, zwolna się przesuwający, zdawał się kadzidłem, płonącem na tym nieśmiertelnym ołtarzu i wznoszącem się ku Najwyższemu. Lecz światło nie może nie zginąć, kiedy noc ku dniowi ramię wyciągnie i krzyknie mu w powiewie wieczornym: „Ta godzina moja jest!“ I widziałem promień walczący z mrokiem. Było to konanie powolne zrazu, gwałtowne ku końcowi. Fale iskier wzrok olśniły, zdawały się wciąż wzrastać, coraz silniejsze, lecz zawsze cofając się ku wierzchołkowi, a kiedy go dosięgły, zatrzymały się jeszcze na chwilę, jakoby wypierane z swego ostataniego schroniska, chciały go bronić z godnością. A noc goniła za niemi skrzydłem zniszczenia. Walka była krótka, piękna i stanowcza; zdawało się, że promienie zginęły wszystkie, aż do ostatniego. Skurcz bolu, siny cień konania rozciągał się po wszystkich stokach góry. I wszystko się skończyło: [ 168 ]dzień zgasi. Kilka obłoków zawisłych na otaczających szczytach odbijało jeszcze odblaski świecące, podobne do duchów, które rozciągają skrzydła ku przepaści i ważą się w powietrzu nad otchłanią. Jeszcze jedno spojrzenie. I wszystko znikło, zginęło, pogrążone w nicość, roztopione w mroku.
Lecz cóż to za jasność srebrna igra na szczycie Mont‑Blanc, jakby odblask lampy grobowej na ogromnym grobowcu? Jakiż to obłok biały, barwy perłowej, wznosi się stopniowo i płynie po falach lazuru? Każdej chwili staje się wyraźniejszy, żywszy, świetniejszy. Już wieńczy czoło władcy Alp. Już jest ponad nim. Już go porzucił w milczeniu, jak Anioł-Stróż, który na chwilę tylko zawisł nad grobem śmiertelnika i płynie dalej. Już jest na połowie niebios. Po srebrze promieni, po Boskim przepychu, po gwiazdach blednących dokoła, po majestatycznym pochodzie, po oku jakby łzami zaćmionem, poznaję królową nocy.
Scena się zmieniła. Chmurka jest kochanką księżyca. Odkąd się pojawił, płynie, idzie za nim wszędzie, miesza się z jego promieniami, zazdrosna o kochanka, stara się go zasłonić przed oczyma światów, które zdają się mu przesyłać wejrzenia czule. A Mont‑Blanc odziany jest suknią tkaną z bladych promieni i mrocznej pary; kilka gwiazd tylko błyszczy ponad tem czołem, dla którego niegdyś słońce niedość posiadało promieni. Śniegi, które kilka chwil temu miały dyament tkwiący w każdym płatku, teraz przyćmione i bezbarwne. Zdaleka góra zdaje się być przegrodą rozciągniętą między niebem i ziemią, ale przegrodą słabą, z mgieł utworzoną i chwiejną; z każdą chwilą sądziłbyś, że się rozwieje. Lecz nie, to tylko promienie księżyca się chwieją. Ona zawsze jest wielka, wspaniała i nieruchoma. I dniem i nocą zawsze jest blizka niebios. Na wiosnę śnieg wieczny błyszczy na jej czole i [ 169 ]harmonia sfer umiera na jej skałach niewzruszonych, które na tyle pokoleń patrzyły mrących u ich stóp. A z tych pokoleń zaledwo niektórzy śmiertelnicy dosięgli jej czoła; są to liście uniesione wiatrem zimowym, podczas gdy tyle tysięcy innych więdnie na dole.
Od Sallanches do Chamonix jest tylko jeden wielki łańcuch, którego każde ogniwo jest skałą, uwieńczoną świerkami. Uda się czasem spostrzedz między niemi jakiś wierzchołek zuchwały i nagi, który przebija mgły ostrem czołem i szuka ponad niemi uwielbianego lazuru. Nieznacznie, wśród zmieszanego szumu kaskad i źródeł schodzi się w dolinę, w której łonie tyle jest róż, co lodów. I czem bardziej się pokazuje, tem silniej Mont‑Blanc zdaje się rosnąć w wysokości, ogromie i mocy. Zdaleka wydaje się gładkim. Zblizka na jego wielkiem czole spostrzega się zmarszczki, i chętnie widzi się zmarszczki, bo przypominają myślenie. Zdaje się również, że troski krążą dokoła jego głowy; lecz znosi je z godnością, w milczeniu, niewzruszony; i chociaż głowa jest ubielona, pas zieloności otacza jego łono, a u stóp roztacza się srebro potoków i wdzięki łąk. Dolina wciśnięta między nim a górami, które tu przed nim się zniżają, rozciąga się piękna i świeża potokami i gajami. Szum wód lotnych, co jednym rzutem wypadają z ciemnego łona skal, napełnia powietrze; a idąc za tym szumem, silniejszym co krok, dochodzi się do źródła Arveyronu[143]. Tu wszystko na sobie nosi piętno opuszczenia. Na piasku wilgotnym odłamy skał leżą jak ścierwa. Wśród nich widać wznoszące się, spadające i znów wytryskające sine, białawe fale. Po jednej stronie brzeg [ 170 ]strumienia jest kamienisty, żwirem pokryty, gdzieniegdzie przyozdobiony kępką mdlejącej zieleni, po drugiej skała najeżona lodami tworzy jedną z gałęzi Mont-Blanc. Z podwórza tego wejście jest do jaskini, która zdaje się chcieć runąć każdej chwili; bo kryształ, tworzący ją, jest półprzezroczysty i barwy przypominającej, choć bledszej, lazur nieba. Stamtąd wypada Arveyron i każda z jego fal odbija ułamek skały i mknie jak błyskawica, pluszcząc żartobliwie. Głąb jaskini ginie w ciemności. Zagadkowość i tajemnica zdają się krążyć nad tem miejscem, a sam szum wód, chociaż donośny, jest tak niewyraźny, tak magiczny, że ciąży na duszę niby cisza grobu. Wyżej leży morze lodów, które ze szczytu Mont-Blanc spływa nieruchomemi falami. Każda z nich zakuta tchnieniem wiecznej zimy, zachowała tę postać, w której zatrzymała się w biegu swym. Tu, piękna kolumna, nad którą światło drżąc igra; cokół jej z kryształu, promienie słońca służą jako głowica. Tam — filar niekształtny. Gdzieindziej masa rozbita różnokątna. Tu drobne iskierki; dalej, rzekłbyś sznury pereł. A wszędzie naokoło ogromny łańcuch dyamentów.
Ponad wszystkiem szczyt Mont-Blanc wynurza się z ciemni świerkowego boru, jak nieruchoma latarnia morska ponad falami mrocznego oceanu. Dokoła widać tylko zniszczenie, rozbite skały, skruszone kamienie, a potok zuchwały igra ze swemi ofiarami pędząc przez nie trzaskiem. Fale jego tak huczą, jakby każda była chmurą, z grzmotem w łonie. A słońca promienie krzeszą z jego łona olśniewające błyskawice; zdaje się, że gdy niebo jest spokojne i lazur bez plamki, burza znalazła schronienie we wnętrzu Mont-Blanc, a nie mogąc długo znieść ciszy, odrzucona z góry, toruje sobie drogę na ziemię.
I myślałem, siedząc na brzegach Arveyronu, że śpi długo burza, co zbiera się w sercu człowieka; [ 171 ]lecz raz obudzona już nie zasypia. Grzmot wieczny huczy, jak tu, aż póki źródło nie wyschnie, póki nie pęknie serce...
Dokoła surowego i dumnego Mont-Blanc widać tylko zniszczenie i nieszczęście. Zdawałoby się, że ucho jego uważne na harmonię sfer, płynącą niedaleko czoła, chciałoby uwięzić na zawsze natrętny gwar potoków toczących się z jego szczytu. I w swoim gniewie potężnym potrząsnął głową: kilka dyamentów lodu z korony jego spadło, wnet wieczny ich chłód przeszedł na fale, i wszystkie wesołe i żywe ongi — teraz nieruchome i smutne. Taki był początek morza lodowego. Brzegi jego składają się z czarnych skał, których iglice wznoszą się jak kopuły gotyckich katedr. Dokoła nie widać nic prócz lodu i śniegu, ponad nimi wiją się małe strumyki błękitne i chłodne. Wszędy przestrzeń szczeliny pocięły, jakby grom kładł pieczęć swą na każdym kroku. A jednak nie on to raczył zstąpić z niebiosów, by rozlać swój ogień po lodach posępnych i samotnych: to krople wody żłobią sobie drogi tajemnicze. Tak to w przyrodzie wielkie i małe środki spełniają to same dzieło. I kiedy postępowałem temi ślizkiemi ścianami otoczony mrocznemi górami i śniegowym całunem, smutek zaciężył na mem sercu. Zdało mi się, że chciałbym umrzeć w tych miejscach; — jednak nie sam; życzyłbym, aby jakaś druga dusza wzlot mój podzieliła ze mną.
To smutne wrażenie trwało aż do chwili, w której spostrzegliśmy zielone wzgórze, wznoszące się na tle kryształu. Na swej podstawie lodowej stało nieruchome, lecz każde na niem źdźbło trawy [ 172 ]poruszało się z letnim wietrzykiem i nieco kwiatów jaśniało wśród murawy. Zdawały się wesołe, świeże i piękne, bo w tych miejscach ponurych i apatycznych jedynym były uśmiechem. Jedynem były wspomnieniem wiosny, która krążyła niegdyś dokoła Mont-Blanc w pierwszy dzień stworzenia. Odtrącona odlatując, spuściła ze swych skrzydeł nieco nieśmiertelników i stokroci, aby mówiły ludziom, że tędy przelatywała niegdyś. I aż dotąd mowa ich, chociaż niema, jest wyraźna. Patrząc na nie, myśli się o urokach maju; a róża w pałacu nie jest tak niczem wobec kępki murawy tam, gdzie geniusz zimy powiedział zieleni: „Nie pójdziesz dalej.“
Z wierzchołka Bréventu[144], wznoszącego się po drugiej stronie doliny Chamonix, widać krainę rozkosznej zieleni, a ponad nią dostojne państwo wielkości i opuszczenia. Ta sprzeczność uderzająca oczy, udziela się duszy i rodzi w niej dziwne uczucie. Czujesz, gdyby zapach róży, kwitnącej na odłamie lodu porwanego falami potoku. Zdaje się, że słyszysz jednocześnie westchnienia drobnego strumyka i groźne krzyki kaskady z gór pędzącej. Chmura ciężka piorunami płynie w powietrzu obok obłoku przesiąkniętego promieniami słońca. Tam burza grozi, wyżej już grzmi, a dalej, przegrzmiawszy, niknie, a jeszcze wyżej króluje szczyt Mont-Blanc, śmiejąc się z burz i stoi niewzruszony, gdy grzmot toczy się dokoła jego czoła dyamentowego, którego nie zdołał rozbić, od czasu, gdy ciśnięty w przestrzeń ma rozkaz Stwórcy, by zetrzeć w proch każdą przeszkodę na ziemi.
[ 173 ] W tych miejscowościach wyobraźnia może bujać dowoli z zupełną, swobodą. Może wzlatywać od szczytu do szczytu, od skały do skały — spuszczać się ślizgając po zaokrąglonych górach fali kaskadowej, podnosić się od parowu do parowu, rozwijać skrzydła i bujać nad ogromnemi przestrzeniami lodowemi, pokrytemi śniegiem, — iść dalej awanturniczą drogą portykami z lodu, błękitnawemi galeryami i ruchomymi mury, — zwiedzać kopuły i arkady, wodą potoków wyżłobione, piramidy śniegu wiatrem osypane, — rzucać się na dno przepaści po schodach fal, płynących w głąb ziemi, potem wrócić na górę, pędzona huraganem, co kręci się i wyje po szczelinach skał, — iść z biegiem wężowego strumyka, — zatrzymać się na chwilę, oddychając zapachem kwiatów przytulonych pod sklepieniem lodowem, deptać miękką murawę, rozciągnąć się na potoku i oddać się jego rwącej fali, — odbić się z ziemi i lecieć ku błyskawicy, co zdaje się wytryska ze skały, zanim jeszcze huragan w nią uderzy ciężkiemi skrzydły, zbliżać się do gromu, co śpi, budzi się i zasypia znowu na gór wierzchołkach; — znużona odpocząć może na łożu z mgły, opartej na słupach kryształowych, albo w kolebce z różowych chmur, kołysanych słodko w lazurze, podczas gdy wieczna cisza Mont-Blanc króluje nad wiecznym hałasem tego wszystkiego, co ją otacza, — wreszcie zstąpić w dolinę, dając się porwać lawinie, toczącemu się grobowi, co wymyka się z pośród świerków i jaskiń, pokrywając równinę olbrzymim grobowcem.
Oto co myślałem, stojąc na iglicy Bréventu. Ale wyobraźnia moja nie rozwinęła lotu. Zdala od Mont-Blanc bujała w stronach innych...
[ 174 ]
Z Chamonix przeszliśmy przez łańcuch gór, aby udać się do Martigny[145]. Strumienie i siklawy, skały i lasy, oto co spotkaliśmy na drodze.
Z Martigny skierowaliśmy się ku Saint‑Bernard. Kraina, którąśmy przechodzili, dzika była i malownicza. Lecz mgła zstępująca z niebios stopniowo, wkrótce wszystko nam skryła z przed oczu. Niczego piękniejszego nie widziałem, jak ta mgła wspaniała, majestatyczna i ponura, która jeden za drugim obejmowała gór wierzchołki, spływała po ich zboczach i nakoniec owinęła cały krajobraz zasłoną, zaledwie przezroczystą. Byłem jakby w krainie dusz. Dokoła mnie było coś tak tajemniczego, tak nieokreślonego, a tak wzniosłego zarazem! Fale potoków z hałasem toczyły się u mych nóg, a często nie mogłem dostrzedz ich brzegów. Skały pokryte bladym mchem nieruchome otaczały nas zewsząd. Ostry chłód nas przejmował. Przechodzień niekiedy spotkany na drodze wydawał się zdala cieniem. Głęboka cisza panowała na miejscach, przez które przechodziłem. Stąd przepaści napół osłonięte, wydawały się jeszcze straszniejsze, a szum wody rozbijającej się o skały nabierał akcentów żałobnych. Oko siliło się napróżno przebić białawe opary rozciągnięte dokoła. Zdawało mi się, że idę ku niepewnemu celowi, po niepewnej drodze i że ta droga nie jest już na ziemi. Trudno było nadać jakiś pewniejszy kierunek myślom, bo na co kolwiek spoglądałem, było niepewne, mgliste, rozpłynięte. Zieleń, trawa, drzewa zdawały się co chwila to omdlewać, to żywszych nabierać kolorów, podług tego, czy spoczywał mniejszy czy większy ciężar mgły na nich. Słowem nie podobna oddać należycie uczuć, [ 175 ]jakich się doświadczało wówczas, ale z pewnością bliższe były nieba, niż ziemi. Widziało mi się, żem zwolniony z więzów tego świata. Nastrój religijny ogarniał me serce, skrzydła chmur muskały mi policzki a świeża, rosa, spływała, dokoła. Wstępowałem wciąż wyżej, a to pobudzało na nowo moją wyobraźnię. Zapominałem powoli, że nogi moje stąpały zawsze po prochu tego globu. Oddałem się marzeniu słodkiemu i melancholijnemu. Postaci starożytnych wstawały mi przed oczyma. Acheron i Styx[146], zapomniane oddawna, wynurzały się ze swych jaskiń i przepływały u stóp moich. Jakieś pojęcia śmierci powolnej, bez bolu rodziły się w mojej duszy. Już mi się zdało, że czuję zgon spokojny, bez kurczu, bez męki, albo też wyobrażałem sobie, żem go przebył i już nie jestem śmiertelnikiem. Był urok i pociąg w tym stanie mojej duszy; okrążony obłokami, stawałem się sam powoli obłokiem, gotów rozwiać się z mgłą, ulotnić się w kroplach rosy, lub w lekkim jakim dymku, podobnym do tego, jaki wił się przede mną w powietrzu. A teraz jestem pod sklepieniem celi, na wysokości Saint-Bernarda, ponad grobami kilku setek księży i ponad szczytem Dranse.
I mnisi śpią dokoła mnie, ci zwycięzcy lawin, ci zbawcy ludzkości dziwnie zwyrodniali. Puhar napełniony szumiącem winem, posłanie z puchu, stół zastawiony wykwintnemi potrawami, oto co się stało z tymi niegdyś bohaterami śniegów, którzy drwiąc z burzy, szli w odłamy lodu, zanurzali się w przepaści, aby wydostawać, stamtąd swoich bliźnich, tak wszystko się zmienia, na tym świecie. Wierzę, iż jedno tylko uczucie nie zmieni się nigdy, a uczucie to we mnie żyje. Idzie za mną wszędy; wszędzie daje mi szczęście, pociechę. Było we mnie, gdy podziwiałem chwałę zimną i surową Mont‑Blancu; było we mnie u źródeł Arveyronu; jest we mnie teraz [ 176 ]wśród zakonnych murów górskiego klasztoru; i nie zginie nigdy.
Przed odjazdem z klasztoru, zwiedziliśmy kościół, który jest dość piękny i dużo ma w sobie okazałości. Pomnik wzniesiony Desaix'owi[147] tam lśni chłodnym przepychem kararyjskiego marmuru. Płaskorzeźba wykonana dobrze i konanie z całą prawdą, jaką sztuka nadać może kamieniowi, panuje na bladych rysach młodego wodza, który zaledwie umaczał wargi w puharze chwały, a umarł, kiedy jego wawrzyny zakwitły w pierwszej krasie.
Udaliśmy się później do budynku, który zawiera ciała podróżnych zaginionych w śniegu. Wstrętne kształty rysują się w konturach kościstych, ogołoconych z ciała na czarnym murze, a białe całuny są jedyną draperyą w tem miejscu żałobnem. Jedni są w postawie stojącej, drudzy leżą na kamieniach. Wśród innych zauważyłem trupa kobiety, trzymającej w sinych, martwych ramionach szczątki dziecięcia. Tak ją znaleziono na górze w łonie zimy i może jej oddech ostatni oddany był na to, aby przedłużyć o sekundę życie jej nowonarodzonemu. Jest coś czułego, wzruszającego, nawet w tym szkielecie, którego spróchniałe ramiona przyciskają jeszcze do niekształtnej, ledwo znacznej piersi istotę, bo jej ta pierś dala życie.
Na ogół widok tych ludzi, którzy przestali istnieć, i których śmierć tak dziwnie odmieniła, jest ponury i straszliwy. Ich nieruchomość, ich milczenie, ich członki porozrzucane, wargi napół otwarte w skurczach ostatnich chwil, włosy zbite, czaszki leżące na ziemi, czaszki usiane po ziemi, szkielety podobne do uszkodzonych posągów, wszystko to [ 177 ]wzbudza zgrozę i przestrach. Tak to prawdziwe, że ciało bez duszy jest tylko przedmiotem wstrętu dla duszy, która ma osłonę z ciała.
Z góry Saint-Bernard zeszliśmy ku Martigny poprzez potoki, których piana bryzgała dokoła nas, i przez lasy, gdzie gałęzie schylały się nam nad głowami. Z Martigny pojechaliśmy do Bex. Podróż czyniła na mnie dziwne wrażenie. Jednostajność ruchu przygniata tak moją duszę, jak spoczynku albo bezczynności. Skoro tylko cośkolwiek trwa bez zmiany, doznaję głębokiej przykrości. Trzeba mi każdej chwili nowych wrażeń, lub raczej coraz silniejszych, abym wznosząc się ze stopnia na stopień nie pozostał nigdy nieruchomym: jak tylko stanę, jestem pewny, że się cofam.
Z Bex[148] udaliśmy się do Montreux[149]. W przejeździe widziałem zamek Chillon[150]. Ciemne były jego arkady i żaden promień słońca nie igrał na filarach. W mroku zaledwo można było odczytać imię Byrona wyrżnięte na jednej kolumnie. Mówią, że sam wyrył je własnoręcznie. Dziwna rzecz, iż geniusz szuka nieśmiertelności w kamieniu; kamień dawno w proch się rozsypie, zanim zaniknie sława geniusza. Zresztą niewiele myślałem o Bonivardzie ani o jego piewcy; bo zamek pełen był podróżnych w czapkach, w kaftanach, w bluzach. Łańcuchy rozpaczy nie licują z kamaszami ciekawego przechodnia; a westchnień boleści nie słychać tam, gdzie szorstkie głosy wymawiają słowa bez znaczenia. Z pewną więc, obojętnością przyglądałem się miejscu unieśmiertelnionemu przez duszę cierpiącą i znękaną i przez duszę z ognia i błyskawic; zdawało mi się, że jestem w oberży. Tam, gdzie niegdyś ginęły setki ludzi, teraz setki ludzi żartują.
[ 178 ] W tej chwili piszę przy oknie w Montreux. Przede mną czarne skały Meillerie[151], jezioro Leman, u mych stóp, wspina się na mury, sięga na dachy w zwojach kwiatów i gąszczy; murawa mię otacza, a nad mem czołem trawa porusza się wdzięcznie pod tchnieniom wiatru, który lekkutko ponad nią przemyka, oddali się, powróci i swawolny znów zakręci po krzakach i winogradzie.
Obłoki krzyżują się po niebiosach; kiedy nadpływają, jezioro blednie, i znów błękitnieje, gdy uchodzą. Wierzchołki gór pokryte oparami; mgła srebrzysta przesuwa się to tu, to tam, lub wznosi słupami z marmuru i przez chwilę lekka piramida króluje nad doliną, lecz natychmiast zmienia się w kobierzec białawego aksamitu, lub w sklepienie alabastrowe.
A jednak na tych to skałach, na brzegach tych kaskad Rousseau[152] wyśnił swą księgę miłości, pełną namiętnych porywów, pociągającą jak potok, który burzliwym swym trzaskiem towarzyszył jego myślom, lecz sianą w uczuciu i pozbawioną wzniosłości. Sądził, że wzniósł się nader wysoko, a ziemi dotykał stopami. Bohater jego był człowiekiem, a bohaterka kobietą: prawdziwa miłość stwarza, więcej niż człowiek i więcej niż kobieta. Lecz zawsze chwała poecie, bo jego Heloiza wzbudziła zachwyt świata. Jedyną jego omyłką, że zapóźno zaczął swe sny szczęścia i miłości. Kiedy powinien był się zbudzić, zasnął, a sen jego ciężki był i niespokojny. Wizye jego miały za mało wielkości, a skrzydła jego gorącej wyobraźni odbiły tylko na pół Boskie barwy tęczy. Chciał zmusić swe serce żeby biło, gdy już lody wieku gromadziły się dokoła niego, i zgięty ku ziemi ciężarem doświadczenia, mówił o miłości. Ale jeśli się zawiódł, przynajmniej łódź jego na przebytej przestrzeni zostawiła liczne brózdy złote [ 179 ]i jeśli fale igrające u jego łodzi nie wszystkie były świetne, niektóre z nich przecież miały wspaniałość błyskawic i głosy gromu.
Wyjechałem dziś z Genewy, gdzie po powrocie z Chamonix, trzy dni zabawiłem. Drugą swoją podróż po Szwajcaryi rozpocząłem z największym poetą Polski, z naszym Byronem, i z jednym z moich polskich przyjaciół, oddanym również całkowicie poezyi; Leman przebyliśmy statkiem parowym.[153] Nie znam rzeczy mniej poetycznej niż statek parowy. Ten dym, którego każdy atom jest obliczony, ten ogień, który pali się wewnątrz płomieniem matematycznym, ten pomost ogromny zarzucony linami i żaglami, wszystko to czyni na mym umyśle wrażenie dosyć suche. Miarowo przecinam fale sposobem rozmierzonym. Niema najlżejszej zmiany; tyle minut, tyle fal wody minąć musi. Znam naprzód chód statku; od początku podróży widzę kierunek, którego nie opuści. Co za różnica z łódką smukłą, wdzięczną, lekką, której maszty otulają żagle, spadające w śnieżystych draperyach! Podmuch wiatru wzdyma je na chwilę i spłaszcza, aby podnieść znowu. Z jaką zwinnością, leci no fali! Wydaje się, że ma swoją wolę, swój pęd własny, ruch żywy; w parowcu zaś nie widać duszy; wszystko jest materyą, wszystko jest pozytywne; nieokreśloność, urok niestałości i niepewności stracone: jest to trup pływający. A łódź jest łabędziem o białych piórach i falistej szyi. Przy tem na statku zawsze jest nieskończona ilość osób, elegantek i głupców, studentów niemieckich i żebraków, bankierów i kupców, dowcipnisiów, żartownisiów i spekulantów; a ani jednego, coby podziwiał ten kryształ, po którym się [ 180 ]ślizga i złoto słońca padające gwiazdami wśród fal, wierzchołki ich złocą, napełniając wgłębienia i kołysząc się na ich grzbietach!
I teraz jestem znowu w Montreux w noc spokojną, wspaniałą. Ileż światów odbija się w cichych wodach Lemanu! Tyle przestrzeni zamkniętych w tak małej stosunkowo przestrzeni, lecz godnej być zwierciadłem nieba! Każda z jej fal na ziemi może spółzawodniczyć w swej lazurowej piękności z każdą z tych gwiazd na niebie, strojnych w powaby światła. Lubię tę ciszę nocy, ten głęboki szacunek ziemi dla świadectw wielkości Boga. Potoki tylko wznoszą, swe głosy niestrudzone, lecz człowiek milknie; wydaje się, jak gdyby natura sama miała prawo mówić, kiedy wdzieje na się szatę wzniosłą i przepyszną. Jak dobrze jest myśleć teraz, gdy ziemia cała przestała już myśleć; — czuwać, gdy wszystko usnęło — i samotną podglądać naturę! Jest ona teraz dla mnie jakby kochanka, sto razy słodsza gdy samotna, niż gdy otoczona ludźmi.
Skały Meillerie rzucają na jezioro cienie olbrzymie. Same czarne i smutne, wierzchołki ich roztapiają się w ciemnym błękicie nieba; ani jednej chmurki w przestrzeni: tak jakby piękna dusza bez cienia wyrzutu; żadnej mgły w dali; wszystko czyste i pogodne i cicho, wszystko oddycha okazałością. Tak, wszystko jest czyste; i ja też czuję w sercu uczucie czysto i bez skazy, lecz może jest jedyne, gdy niebo nigdzie nie jest zachmurzone.
O szóstej zrana pozostawiliśmy Montreux za sobą i weszliśmy na wirch Jaman[155]. Nigdy Leman nie wydał mi się tak pięknym jak z wierzchołka tej góry. Był spokój, była cisza Boska nad temi [ 181 ]wodami uśpionemi. Skały Meillerie i brzeg przeciwny tworzyły ponętny kontrast; brózdy zniszczenia obok uśmiechu cywilizacyi, zielonej od winnic i od świeżych pastwisk. Niebo piękne, czyste, kryształowe; sfera srebrzystych obłoków rozciągała się na skraju horyzontu, lecz nie posuwała się wyżej. Stałem pośród dwóch wielkich przestrzeni lazuru, na masie zieleni i kwiatów polnych, otoczony cieniem lasów i chłodem kaskad. Tak, serce moje było szczęśliwe szczęściem, które zdawało się panować w tej przyrodzie tak pięknej, tak zadziwiającej i tak młodej po tylu zimach! Jak lekko drżała murawa u mych stóp! Jak wdzięcznie świerk pochylał się nad moją głową! A te fale, na które patrzyłem z wysokości, jakże były pogodne i bez plamki! Rzekłbyś, równina roztopionego malachitu[156], rzecby chwilami można drugie niebo, co zstąpiło na ziemię. A w dali Jura zdaje się być jedyną, przegrodą, dzielącą wody jeziora od fal lazurowych wieczności.
[ 182 ]
Dzień cały był smutny i nieprzyjemny: niebo pokryte chmurami, drobny deszcz powolny, wierzchołki gór we mgle ukryte, niema miejsca malowniczego, powietrze wilgotne i zimne, ogromna jednostajność kraju i zieleń, błyszcząca rosą, a pozbawiona promieni słonecznych. Jest coś gorzkiego i ironicznego w pięknych szczegółach natury, jeśli ich słońce nie rozjaśnia. Złote promienie mają w sobie coś żywego i ożywiającego, mierzonemi falami spadają z nieba i rozprzestrzeniają się wszędzie, wiją się po łące, czepiają słabych roślin na skałach i wieńczą czoło gór aureolą chwały. Bez nich wszystko smutne i ponure; bez nich świat jest jak wielki trup pozbawiony duszy i uczucia; bez nich fale strumienia rozbijają się w płaty śniegowe, podczas gdy przy nich pryskałyby w dyamenty; bez nich tylko masą bezwładną i ciemną obłok, który mógłby być rydwanem srebrnym, albo słupem złota, albo piramidą z ognia. Światło jest pierwiastkiem wszelkiego piękna; a gdzie go niema, wszystkie rysy piękne bledną; trawnik męczy oczy zamiast wzrok odżywiać, skała traci urok i staje się stosem nagromadzonych jeden na drugim kamieni; woda, co pierwej szła o lepsze z lazurem niebios, przybiera barwę żółtawą i toczy nudę na swych falach; mgła, dawniej rozwijająca się w płaszcz purpurowy, godny Boskiego majestatu gór, zgęszcza się i barwi w żałobne odcienia; słowem, wszystko zmienia wygląd, i apatya umysłu zdąża niebawem za apatyą nieba i ziemi. Bezduszność w tem, co nas otacza, osłabia stopniowo siłę i czynność naszej duszy. Pięknie podziwiać burzę, ale tam za każdy promień słońca stracony znajdziemy błyskawicę; gdy w dniu jak dzisiejszy, trzeba pożegnać wszelkie wrażenia, pogrążyć się w sen spokojności i dać deszczowi spadać [ 183 ]na się powolnemi kroplami. Mało znam sytuacyi tak nieprzyjemnych, napełniających serce takim smutkiem i przygnębieniem. Tym sposobem przebyliśmy część kantonu[160] berneńskiego i podążając za biegiem burzliwego potoku Simmen, przybyliśmy do Weissenbourga, wioski położonej wśród kilku skał, na brzegu potoku, który wiecznym swym głosem zdaje się wykrzykiwać groźby jej mieszkańcom. A jednak śpią oni wszyscy dokoła; ja jeden czuwam...
Z Weissenbourga mieliśmy tylko cztery mile do Thoun’u[161]. Szybko przebyliśmy tę przestrzeń podczas nieustannego deszczu. W drodze naszej nic nie było szczególnego. Ciągle to samo, góra i mgła, potok i kamienie. Chmury pokrywające widnokrąg, nadawały wszystkiemu większą jednostajność, bo wszystko było tej samej barwy, że tak powiem szare i jednolite. Nie było ani ruchu światła, ani rzutów słońca, ani rozmaitości odcieni i cieniów. Och, jak ta siność w całej przyrodzie czyniła na mej duszy niemiłe wrażenie! Dałbym dużo za jeden promyk słońca, za jeden promień, któryby poigrał na moich włosach, lic dotknął, wlał w nie ciepło życia.
Niedaleko Thourfu ujrzeliśmy jezioro, które nosi tę samą nazwę. Barwa jego mniej żywa jest, mniej świetna, niż barwa Lemanu, wszakże zawsze ma swój urok. Powierzchnia jego obszerna i pusta i jezioro ginie w wąwozie skał czarnych, które jutro zobaczę zblizka. Cały dzień spędziłem w Thoun’ie; obiad jedliśmy przy table d’hóte. Spotkałem tam przypadkiem pana, i pannę Bowl[162]. Jest to człowiek dziwnej powierzchowności; całe swe życie przepędził w Chinach i przywiózł stamtąd, jak mówią, [ 184 ]wybornną herbatę; nic więcej. Ma dość wysokie o sobie mniemanie, wygłasza sądy, jak mandaryn i je z całą powagą. Córka jego dość młoda i stara się uchodzić za dziecko. Jest lodowata; rysy ma regularne, chłodne, monotonne, spokojne zawsze, bez burz. Wygląda to jak słońce pustyni, bez najmniejszej chmury. Oczy byłyby piękne, gdyby miały wyraz. Zawsze uważałem, że piękność w znacznej części zależy od wyrazu: twarz bezduszna niewarta spojrzenia; lepiej patrzeć na posąg. Są oczy spuszczone i słabe, które nie rzucają błyskawic, ale można w nich czytać czułość, uczucie, są ponure i groźne, ciskające płomienie, inne omdlewające rozkoszne, inne jeszcze, noszące piętno ekstazy. Wszystko to na swojem miejscu dobre i piękne. Wszystko świadczy, że się jest i że się ma w sobie coś wznioślejszego, niż glinę. Ale czego nie mogę znieść, to kiedy widzę dwoje oczu stojących, nieruchomych, zarówno mało zdolnych do łez, jak i do ognia, podobnych do dwóch szkieł kolorowych. I czyż można liczyć na taką duszę, która nie potrafi wyrazić się przez spojrzenie, lub raczej, która nie ma wcale uczucia ani wrażeń. Światło tworzy promienie słońca na niebie, a wejrzenia są promieniami słońca, które w nas świeci, tego słońca nieśmiertelnego, co będzie młode jeszcze i świecące, kiedy już tamto skończy swój bieg stary. U panny Bowl jest to zaćmienie całkowite.
Ale naprawdę nie wiem, dlaczego zatrzymuję się tak długo nad przedmiotem, który jest mi obojętny zupełnie. Na ogół nie lubię tych wszystkich obiadów hotelowych, podróżuje się po Szwajcaryi, aby widzieć piękną przyrodę, a Bóg wie, ile widzi się brzydoty! z pewnością, spotyka się więcej twarzy bez powabu, niż gór pięknych. Przy takich obiadach ludzie po większej części strasznie rezonują. Polityka zaczyna się przy drugiem daniu i ciągnie się do końca bez przerwy. Jest to pędzący ogień [ 185 ]systemów, projektów, widoków nowych i olbrzymich w oczu tych, co je wymyśleli. Z drugiej strony kobiety cię niepokoją. Jest to najczystsza, jaką znam, nuda i bez przyprawy. Po co ci wszyscy ludzie mówią? „Jedzcie i milczcie“, oto co kazałbym napisać na drzwiach sali, gdybym miejsc tych był panem. Zresztą życzę im z całego serca, aby pomarli przed czasem: są tak nudni!
W Thounie, nad Aarem wzięliśmy statek i gdy burza ze wszystkich stron gromadziła się nam nad głowami, wpłynęliśmy na niebezpieczne jezioro Thoune, otoczone iglicowemi skałami, które wówczas były nam widne ledwie poprzez białawą mgłę, rozciągniętą dokoła. Wiatr był silny, fale dość wysokie i burzliwe; zdawało się, że burza niedaleko. Słyszałem nieraz o niebezpieczeństwach tego jeziora, o prądach wiatru wznoszących się z rozpadlin górskich, o wirach wodnych na środku, o nagłych i gwałtownych podmuchach wiatru, przewracającego czółna; jednak chciałem wypłynąć na pełną wodę i nie wracać do portu. Deszcz zaczął padać wkrótce i grzmot oddalony rozległ się w długich echach po przez galerye, ciosane ręką przyrody w skałach nadbrzeżnych. Fale zdwojonymi razami uderzały o nasze czółno wątłe i rozpryskiwały się w śnieżną pianę; dokoła widzieliśmy tylko chmury. Tu obrus mgły rozwijał się ponad wodami, tam, słupy obłoków uczepione stoku gór, zmieniały kształt co chwilę. Rzekłbyś, arkada z alabastru, a to tylko kula śniegu; myślałbyś, że to tum gotycki, a w jednej chwili było to skrzydło sępa lub przegub węża. Skały czarne przebijały się przez mgłę niekiedy, i żałobnem czołem, i ramionami ogołoconemi z ciała [ 186 ]wysuwały się na jezioro, jakby chciały nas zamknąć, zdobycz żyjącą, w uścisku granitowym.
Wiatr zwiększał się: miałem uczucie żalu, że nie chciałem zawrócić z drogi. Były kobiety w naszej barce i lękały się; co do mnie, nie obawiałem się wcale, bo wierzyłem, iż zginąć nie mogę. Nie widziałem jeszcze wszystkiego, co powinienem widzieć przed swoim dniem ostatnim. A zaprawdę, widok rozwścieklonego jeziora stawał się straszliwym; bałwany wody łamały się z hałasem o ster naszej łodzi lekkiej i łatwo przewracającej się; wiatr z każdą chwilą zmieniał kierunek, a niebo przedstawiało widok zupełnego wzburzenia, które trudno odmalować i opisać. Masy chmur uderzały o siebie wzajemnie. Lawiny mgieł zsuwały się z wierzchołków gór, potem znów wznosiły się gwałtownie; trochę słabych promieni omdlałego słońca zemdlałych wśród tylu chmur, czyniło tę scenę jeszcze straszliwszą. Masy czarnawe, nieprzeniknione krążyły w powietrzu i chciały jakoby upaść nam na głowy, z grzmotem, który każdej chwili mógł zbudzić się i wypaść ze swego łoża mglistego. Świsty wichru wzrastały, a my posuwaliśmy się ciągle; wpłynęliśmy w ciasny wąwóz, gdzie fale jeziora były jeszcze liczniejsze i wścieklejsze. Był to jednak widok piękny. Jest coś wielkiego i wspaniałego w obłoku, który oddziela się od gromady mgieł i sam, wyprzedzając swych towarzyszy, puszcza się na drogę burzy, dumny i niewstrzymany, gardząc zrębami skał, o które każdej chwili może się rozbić. Jest coś imponującego w ścieśnionej masie oparów, które skrywają niebo z przed oczu i olbrzymie góry jak więźniów trzymają w wilgotnym uścisku.
...Lecz chociaż były wszystkie znaki poprzedzające burzę, burzy samej nie było i wylądowaliśmy spokojnie na drugim brzegu, skąd w pół godziny udaliśmy się do Interlaken.
[ 187 ] Jest to kolonia Anglików, i znowu zobaczyłem Angielki. Wszystkie mają dla mnie czar niepojęty, czar zapożyczony od jednej[163]... Lubię zdaleka ich kibić, lubię ich głowy zdaleka; zblizka są dla mnie najzupełniej obojętne.
Interlaken to piękna dolina, ze wszech stron zamknięta dwoma łańcuchami gór. W pewnej odległości widać Jungfrau, która byłaby najpiękniejsza z gór, gdyby się Mont-Blanc rozpadł. Mnóstwo tu oberż i wiejskich domków o białych murach, zielonych żaluzyach i małych ogródkach, pełnych tulipanów, róż i stokroci. O kika kroków Aar płynie.
Wieczorem, pijąc herbatę w obszernym salonie oberży, usłyszeliśmy za drzwiami melodyjne głosy: czterej ślepi śpiewali. Dźwięki tej muzyki były powietrzne, harmonijne; wznosiły się stopniowo i pachniały powietrzem gór szwajcarskich i tyrolskich. Śpiewali Ranz des Vaches i chór z Wolnego Strzelca[164].
Każda choroba wzrusza mię i wzburza, bo myśli moje przenosi do tego, co na wspomnienie samo każę drżeć wszystkim strunom mojej duszy. Więc siadłem na kanapie w głębi sali, mając przed sobą jakieś towarzystwo angielskie pijące herbatę, i oddałem się marzeniu. Oczy miałem pół przymknięte; w blasku chwiejącego się płomienia kominka widziałem fałdy fantastyczne falistych sukien pań; srebrny herbatnik także niewyraźnie błyszczał mi przed oczyma. Tymczasem śpiew ciągnął się dalej, żywy i świetny, to znów powolny i mierzony. Dokoła twarzy czułem powiew gór; widziałem trawnik ogrodu pośród śniegów Chamonix; a co więcej, wyobrażałem sobie, że między innymi przedmiotami rozróżniam obraz unoszący się w powietrzu, zbliżający się do mnie, oddalający się, potem znowu krążący przy mnie w kołach powietrznych. Dźwięki dochodzące do mego ucha wzbudzały także moją [ 188 ]litość. Ci ludzie skazani na wieczną noc, co śpiewali głosem tak pociągającym, tak słodkim, pozbawieni siły wzroku, znaleźli jednak dość mocy głosu, aby poruszać serca i sięgać aż do duszy. Biedni nieszczęśliwcy! Co muszą myśleć zabawiając innych, gdy sami skazani są na cierpienia najstraszniejsze! Zdało mi się, że widzę człowieka, padającego w przepaść, i z słodkim uśmiechem na ustach chwytającego się cierni kiełkujących na brzegu przepaści. Słowem byłem w tej chwili dziwnem połączeniem najróżniejszych wrażeń. Wzburzony, a za chwilę spokojny, w gorączce i rozmarzony, wspominałem sceny szczęścia i rozmyślałem nad nieszczęścia ostatnim stopniem. Leżałem na sofie i wszystkie przedmioty zaczynały mieszać się i zlewać przed memi oczyma. W tej chwili myśli się zmąciły, śpiew ustał i czar chwili przerwał się
Dzień cały zostaliśmy w Interlaken. Deszcz padał ciągle i ustał przed wieczorem zaledwie. Teraz niebo błyszczy gwiazdami. Pisałem dzień cały o połączeniu się dusz po śmierci.[165] Przedmiot ten oddawna poruszał mi duszę; bez tej wiary serce moje nie może uderzać i chciałem zostawić na papierze jakiś ślad tego wierzenia.
Ach, tak! spotkam na przestrzeniach wieczności co wielbiłem na ziemi, żadna przeszkoda nie zdoła zawrócić mej woli, ani osłabić pamięci. Od słońca do słońca, od świata do świata, od gwiazdy do gwiazdy będę latać szukając przedmiotu swego przywiązania. Mroczne skały interlakeńskie były mi natchnieniem. Jest coś wzniosłego w ich posępnej i wyniosłej dumie; to nadawało się dobrze do mego przedmiotu.
[ 189 ] Jadłem obiad w lable d’hóte[166] z Angielkami. Ach, jak mi się wydały niesmaczne, który myślałem, że wszystkie są aniołami, bo jedna z nich nim była! Jak na tym świecie się mylim chcąc prawo szczególne rozciągnąć na masy, dając powszechności rysy jednej jednostki! To tak, jakby każde źdźbło z trawnika brać za różę dlatego, żeśmy widzieli różę wśród tego trawnika rozkwitłą.
Widziałem Giessbach[167] i widziałem Jungfrau. W głębi jeziora Brienckiego giną śnieżne fale wodospadu Giessbach, padające z niezmiernej wysokości poprzez kilka pięter skał. Piękny to widok, ta masa wody rozbita na pianę i lecąca w przepaść szerokiemi płatami. Setki tęcz wyginają się ponad nią, wzlatują dokoła, jak koło promienne utworzone ze skrzydeł motylich. Czem wyżej wstępować, tem wodospad przedstawia widok wspanialszy, piękniejszy zamykający w sobie i powab strumienia płynącego srebrnemi falami i majestat potoku pędzącego z hukiem i wzniosłość grzmotu huczącego w łonie burzy. Szczególne jedno jest miejsce, gdzie się stoi zupełnie pod półkręgiem, jaki zatacza woda rzucając się ze szczytu skały. Fale leciały mi ponad głową i padały przed memi oczyma w przezroczystych pasmach białości jaskrawej, poprzez które, jak przez kratę ruchomą z dyamentów, rozróżniałem pola zielone, rozesłane u moich stóp, modrawy kryształ jeziora, zamknięty w obwodzie gór, i błękit nieba. Aż dotąd nie wiedziałem wcale co to jest wodospad.
Wróciliśmy do Interlaken i stąd wsunęliśmy się w ciemny przesmyk Laulerbrunnen. U wejścia do tej doliny leży olbrzymi głaz, przyniesiony tu niegdyś przez potok, który sam już znikł od wieków. [ 190 ]U podstawy głazu widnieje napis, który głosi, że w tem miejscu w jakąś burzliwą noc jesienią dziki baron de Rütli utopił sztylet w piersi własnego brata. Ta oddalonych czasów legenda zostawia w duszy wrażenie, które otaczająca przyroda powiększa jeszcze. Coraz dziksze okolice rozwijają się przed zdumionym wzrokiem. Skały nagie, ostro zakończone wznoszą się w kształcie wieżyc, na ich szczycie niby chorągwie chwieją się gałęzie samotnych świerków. Najburzliwsze potoki przecinają dolinę. Z każdego nieomal wzniesienia rzuca się kaskada, nieruchoma z daleka, ruszająca się powolnie, kiedy się przybliżyć, płynna błyskawica, kiedy się jest nad nią. Wszelkie połączenia, jakie tylko wytworzyć się dadzą z zieleni dolin i lasów, z lazuru niebios i srebra śniegów powtarzają się na każdym kroku, a zawsze zatrzymują swój charakter imponującej surowości. W dolinie Lauterbrunnen nie sposób pomyśleć o róży lub o wietrzyku. Piękno jest tam ogołocone z powabu i wdzięków ładnych. Wszystko jest wielkie i wspaniałe, ale na czole każdej skały widnieje piętno dumy i pogardy.
Jungfrau panuje nad całą okolicą. Jest coś dziewiczego zarówno w kształtach jej jak w imieniu: nadane jej zostało dlatego, że żaden śmiertelnik nie dotknął nieśmiertelnej białości jej śniegów. Zajmuje drugie miejsce po Mont-Blanc[168], i jeśli ten ostatni jest królem Alp, ona jest ich królową, zawsze młodą i promienną. Spostrzega się odrazu różnicę między temi dwiema górami. Mont-Blanc jest rozleglejszy, jego łono obszerniejsze, tęższe ramiona obejmują więcej przestrzeni, czoło bardziej wzniesione nosi znak zimnego majestatu: powiedziałbyś, despota ciężący na swych poddanych, wyciskający jęk ziemi; Jungfrau zaś wznosi się w wdzięcznych zarysach, kształty jej więcej zaokrąglone, bardziej kobiece, delikatniejsze. Jest coś ujmującego w każdej jej [ 191 ]części, zdaje się, iż śnieg jej jest jaśniejszy i subtelniejszy a czoło wzniesione w lazury ma coś ze skromności dziewicy i z piękności kobiety: nie widać ani zmarszczek, ani dumy. Jest słodka i wiosenna, rumieni się ze wstydu przy ostatnich promieniach wieczoru, kiedy słońce odchodzące pozostawia ją samą z kochankami gwiazdami, które ją przyszły odwiedzić, lub z obłokami, które ją obejmują drżącymi uściski.
W dolinie Lauterbrunnen zmuszony byłem powtóżyć z Manfredem[169] marzącym na szczycie Alp: How beautiful is all this visible world![170]
Urządziliśmy wycieczkę w głąb doliny, ale była to jednostajność; wróciłem zmęczony i znękany. Ostatnim promieniom słońca dano było mię ożywić, kiedy przepychem pokryły szczyt Jungfrau. Ach, jakże była piękna i różowa ta Alp dziewica! Obłok służył jej za przepaskę, a barwy wieczoru związały się w świeży wieniec na jej czole. Przyglądałem się temu widokowi wzniosłemu myśląc o dalekim ode mnie przedmiocie, którego piękność przychodzi mi na myśl ciągle.
Z początku mgła różowa, świecąca, pokrywała wierzchołek góry, lecz wkrótce poprzez jedwabna, tkaninę ukazały się frendzle srebrzystego śniegu. Pożegnania słońca nadlatywały gromadnie, jak westchnienia kochanka, co się oddala. Błękit nieba pływał dokoła policzków królowej Alp. Wszystko napełniło się obecnością Boga. Obłok, w którym Mojżesz słyszał na Synai głos Przedwiecznego, nie był piękniejszy, niż ten, który otaczał teraz w wdzię[ 192 ]wdzięcznych zwojach alabastrowe łono Jungfrau. Złoto i purpura mieszały tu swe czarujące kolory, a kiedy wszystko zbladło u dołu, kiedy dolina stała się zbiorem cieni i mroku, dziewicze czoło Jungfrau rumieniło się jeszcze miłością i wstydem. Mgła rozpostarta u dołu zdawała się morzem lotnem; szczyt wznoszący się ponad nią wyspą przepychu. Wreszcie, ze wszystkich promieni słońca pozostał jeden tylko na ostatnim szczycie i zdawał się różą, której płatki ulatywały w miarę jak noc się zbliżała. Po chwili pączek róży pozostał tylko, rozpłynął się jak myśl ginąca i wszystko stało się blade i smutne. Wszystko ustało; chwała, blask, moc, powab i wzniosłość, wszystko umknęło. Jungfrau była już tylko górą; przed chwilą jeszcze była to królowa Alp i dziewica, którą uwielbia słońce.
Opuściliśmy Lauterbrunnen rankiem i przez Wengernalp udaliśmy się do doliny Grindelwaldu. W przeciągu kilku godzin szliśmy pod górę, a promień słońca złocił nam niekiedy krainę rozciągającą się dokoła. Kiedy stanęliśmy ponad równiną, wielka dolina Lauterbrunnen wydała się nam niby olbrzymia przepaść, którą zaledwo zgłębi oko. A jej skały, siklawy, góry, usiane chmurami przedstawiały widok niezwykły, którego świetność podnosiły śniegi łańcucha Jungfrau; oderwana od doliny mgłą pas jej otaczającą, zdawała się nadpowietrznym pałacem, wystawionym na ruchliwej podstawie mgły promiennej.
Napotkaliśmy na drodze ślady wielkiego zwału. Ogromne czarne głazy leżały na stoku góry, lecz tak były niepewne i nachylone, że w pierwszej chwili wydawały się być w ruchu. Sporą przestrzeń [ 193 ]pokryły, a skała, z której spadły, wyglądała naga, jałowa, poszarpana, jak gdyby wszystkie pioruny niebieskie zostawiły na niej znak gniewu Bożego. Czem wyżej posuwaliśmy się ku Wengernalp, tem bardziej mgła dokoła nas się zgęszczała. Wkrótce droga nasza zginęła w oceanie chmur, co płynęły obok nas i zdawały się sprawiać sobie przyjemność pokrywając nam włosy wilgotną rosą i dotykając policzków dżdżystemi skrzydłami. Obiecany widok lodowców skrył się zupełnie przed naszym wzrokiem. Niekiedy tylko, w oddaleniu, spostrzegaliśmy jakby błyskawicę topiącą obłok: był to szczyt lodowy odsłonięty i skryty w tem samom okamgnieniu. Czasami także las zieleniący się wyłaniał się nagle z ciemności, albo białawe wody strumienia niesłychanymi wysiłki starały się rozproszyć cienie, co je otaczały. Lecz na ogół cieszyliśmy się mało pięknościami Jungfrau, która, jak mówią, jest przepyszna ze szczytu Wengernalpu. Mgła stawała się coraz gęstszą; nakoniec wszystkie promienie słońca, zduszone parami, zginęły co do jednego, a my straciliśmy jeden z najpiękniejszych widoków w Szwajcaryi. Za całą pociechę słyszeliśmy kilka razy huk lawin, podobny do grzmotu. Ciemność, w jakiej znajdowaliśmy się, zdwajała potęgę tych dźwięków imponujących i strasznych.
Po sześciogodzinnym marszu zeszliśmy w dolinę Grindelwaldu, którego imię przekraczając Alpy, leci z gałęzi na gałąź po całej Europie. Króluje tu wspaniała skała Wetterhornu. Czoło jej jest olśniewającej białości. Od podstawy do szczytu jest jakby z jednej bryły kamienia, a zieloność cofa się na jej widok; girlandy zieleni nie opasują jej.
Dwa ogromne lodowce, które zachowały kształt łoża potoków płynących przed wiekami tam, gdzie już dziś tylko śnieg i lód, zstępują do Grindelwaldu i swemi iskrzącemi się błękitnawemi stopami [ 194 ]dotykają trawników rosnących nad brzegiem Lucziny. Zresztą dolina nie przedstawia nic oryginalnego. Masy skał i lasów, nierówności gruntu i mnóstwo szaletów, oto co oko spotyka na drodze. Podróż zaczyna mię nudzić; przyzwyczajamy się do piękności fizycznej tak, jak i do brzydoty i nakoniec nie wywiera żadnego wrażenia. Tam, gdzie życia niema, lub gdzie życie jest ukryte, powab nie trwa długo. Dusza nasza szuka wszędzie towarzyszek; oto dlaczego wszystko więdnie, oprócz piękności moralnej i nieśmiertelnej, oprócz piękności, na której odbija się wyraz myśli, niby odblask zioła słonecznego na falach strumienia.
Wetterhorn jest panem Grindelwaldu. Pierś jego jest twarda i nieczuła. Czoło jego przebija chmury, a śnieg co tam leży, jest niby hełm ze srebra i stali. Dwa lodowce go otaczają, a lazur nieba igra między ich przepaściami; dalej, na prawo i na lewo ciągnie się łańcuch skał pociętych w formy dziwaczne. Rzekłbyś wieże gotyckie najeżone blankami z lodu. Chwila słychać łoskot spadających lawin; widziałem jedną staczającą się po przepaściach i rozpadlinach, z wdziękiem fal siklaw i hukiem piorunu. Droga z Grindelwaldu do doliny Meiringen jest bardzo malownicza. Spostrzegliśmy echo, powtarzające z zadziwiającą dokładnością i melodyjną harmonią śpiewy i dźwięki. Zdawało się, że każda skała zabierała głos, aby odpowiedzieć człowiekowi, który przyszedł do nich w odwiedziny. Zdawało się, że odsłania się życie ukryte w górach, dusza ożywiająca zlodowaciałe śniegi i kamienne łono.
[ 195 ]
Przepędziliśmy dzień cały w Meiringen. Dolina rozkoszna. Jej szerokość, jest dość znaczna. Góry są bardzo wdzięczne i całe pokryte wieńcami zieleni. W dali widać niby mur skalny, za który zachodzi słońce, w środku doliny dwie góry złączone u podstawy, rozdzielają się w górze ukazując śnieżne wyżyny Wetterhornu. Liczne kaskady utrzymują świeżość nieustanną i przerywają ciszę nocy. Aar przecina dolinę w całej długości; na jego brzegach rosną zielone kępy trawy miękkiej i puszystej. Lecz prawdę mówiąc, prawie niepodobna dobrze opisać dolinę Meiringen, bo nie posiada charakteru wybitnego. Jest mieszaniną wszystkich odcieni; można tu znaleźć dzikie rysy Lauterbrunnen i spokojną słodycz Chamonix. Na pierwszy rzut oka nic nie uderza; trzeba długo spoglądać, aby zrozumieć, że śliczna i polubić, bo z początku ani zadziwia, ani się podoba. Jakaś mętność i niepewność panuje we wszystkich jej częściach. Kontury skał nie rysują się mocno na błękicie nieba; potoki nie mkną jednym rzutem, lecz czynią tysiąc zwrotów; kaskady mają, wygląd leniwszy; słowem, wszystko jest niepewne i niema rysów wyrazistszych. Z wyjątkiem kilku szczytów, które strzelają w niebo w kształtach ostrych i spiczastych, wszystkie inne są mniej lub więcej zaokrąglone i wdzięczne. Surowości nie znać w dolinie Meiringen, a jednak nie można powiedzieć, aby była uśmiechnięta. Niektóre wąwozy mają wygląd ponury, łagodzą je wszakże wkrótce następne obrazy zielonych świeżych pastwisk i pięknych falistych pagórków. Nigdzie skały nie strome; zstępują w dolinę stopniowemi piętrami zieloni i lasów, albo też łagodną, prawie nieznaczną pochyłością. Jakieś dziwne wrażenie wywarły na mnie te miejsca, ale czuję w sobie mniej [ 196 ]jędrności, mniej energii; może to miękkość rozkoszna tutejszej przyrody wpływa tak na mój umysł. Często zauważyłem, że zewnętrzne przedmioty mogą rzucić taki sam cień na duszę, jaki rzucają na płaszczyznę. Z pewnością, Mont-Blanc da hart duszy, Jungfrau zrodzi wspomnienia miłości i uczucia religijne; Wetterhorn natchnie jakąś zuchwałością i nieustraszonością; Meiringen napełnia mię wrażeniem, którego nie umiem określić, które nie jest nieprzyjemne, lecz mało ma dla mnie powabu. Zdaje mi się, że to dążność do doskonałej spokojności, do szczęścia apatycznego, co tak sprzeciwia się memu charakterowi, że pragnę stąd wyjechać. Jutro pojadę.
Rano wyjechaliśmy z Meiringen i po godzinie drogi wpadliśmy w uśmiechniętą dolinę Hasli-Im-Grund, gdzie zieleń żywa świeci się, potoki wiją się pasmem kryształu, a czarny Platte-Stock rysuje się na niebie ze swym wierzchołkiem rozciętym na ostre, ponure zręby, gdzie krzewy mieszają się z gałęźmi rododendronów i goryczek, gdzie wszystko śliczne, żywe, przyjemne. Później przeszliśmy kilka wąwozów, które zawiodły nas do krainy dzikiej, całkiem nowej dla mnie, bo nigdy skały tak nagie i tak zniszczone wybrzeża nie przedstawiały się moim oczom, nawet w marzeniach wyobraźni. Spad Aaru wspaniały w tem miejscu rzuca się trzema potokami w trzy przepaści. To już nie woda, to piana, która leci w powietrze, odbija się od skały, rozbija w przezroczyste perły, w olśniewające krople koloru tęczy. Huk podobny do huku lawiny, a przepaść wprost straszliwa. Wody się kręcą, [ 197 ]mieszają, wirują, tryskają mgłą i parą, co w przezroczystych kolumnach wznosi się z przepaści i ślizga po ścianach skał.
Szliśmy dalej, a za każdym krokiem droga stawała się coraz dziksza, oryginalniejsza, coraz bardziej opuszczona. Skały przybierały kształty nieznane dotąd. Roślinność znikła naraz; niekiedy tylko mech żółtawy pełzał dokoła głazów strąconych przez lawinę. Niekiedy goryczka o liściach rudych i twardych wyrastała w rozpadlinie, zresztą żadna roślina nie zdobiła nam drogi. Nieco źdźbeł trawy poruszanej wiatrem świeżym, przelotnym, ukazywało się nad naszemi głowami, lecz był to jedyny znak życia tutaj, wszystko zresztą było kamieniem i skałą. Zdaje się, że przyroda wyczerpała tu wszelkie formy skał. Czasem szczyty wyrżnięte w iglicę lub w strzałę; czasem szerokie kwadraty, lub głowico strzaskanych i zwalonych kolumn; lecz co najbardziej zadziwia, to wdzięczna zaokrąglona forma większej części. Zdaje się, że widzimy szalone fale potoku skamieniałe w biegu, tak dalece stoki spływają łagodnie i naśladują w zupełności zarysy fali. Błyszczące wodospady nie płyną już tutaj; suną raczej ścianami falistemi, wznoszących się i zniżających jak wody rwącej rzeki. Braknie im tylko ruchu. Doskonała nieruchomość sprawia najdziwniejsze wrażenie. Liczne arkady mostów przeskakują z brzegu na brzeg szerokich przepaści, przecinających drogę, i urozmaicają, że powiem, ogólny a jednostajny widok, którego głównym charakterem jest zniszczenie i samotność najzupełniejsza. Niema tu szaletów[171] ani mieszkań. Droga zwiesza się ciągle nad głębokiemi przepaściami i nic innego dokoła nie widać, jak skały bez zieleni i bez cienia, głazy na głazach nagromadzone stosami, zwały z gór spadłe, lodowce błyszczące w górze i białawe potoki, szemrzące u dołu.
[ 198 ] Po wielu godzinach drogi, zeszliśmy w dolinę Rötherichsboden, która jest kotliną zamkniętą w kręgu gór, podobnych do wygasłych wulkanów. Nic nie może dać pojęcia o smutku tego miejsca. Zdaje się, że duch zniszczenia i spustoszenia tu tron swój ustawił. Dwa małe czarne jeziorka pleśnieją; naokół mnóstwo głazów i żwiru; nic nie rozwesela wzroku, wszystko mroczne, wszystko żałobne. Ani
źdźbła zieleni, co pocieszyłoby oko, ani dźwięku strumienia czystego, srebrnego, coby ukołysało licho: żółte ściany, zielonawe otchłanie i Aar płynący z wściekłością między dwoma murami skalnymi; u góry blady lazur nieba z ostatnimi promieniami słońca, którego oddawna już nie było widać a siny rozciąga księżyc róg swój na horyzoncie. Dreszcz grozy przebiega tu nerwy.
Stąd już niedaleko do schroniska Grimsel, zbudowanego z drzewa i położonego w najstraszniejszej okolicy, jaką sobie wyobrazić można. Jestem zatem na górze. Przed pięciu miesiącami byłem także na górze, lecz jakaż różnica! Wówczas każdy promień słońca Boskim ogniem przenikał mą duszę; teraz wszystkie promienie są mi obojętne i zimne.
Wczesnym rankiem przy chłodzie dość znacznym wstąpiliśmy aż na wierzchołek Grimsel, skąd później zeszliśmy ścieżką między przepaści. W dole ujrzeliśmy olbrzymi lodowiec, skąd Rodan po raz pierwszy wychyla się na świat i, zrazu jako strumyk mały, rzuca się już z siłą w swój pęd wielkiej rzeki. Stamtąd z niemałym trudem wdrapaliśmy się na Furkę, i widzieliśmy z jej szczytu wszystkie łańcuchy lodowców Oberlandu: młodą i piękną [ 199 ]Jungfrau, ponury Wetterhorn i dokoła gromadę skał, wszystkie w zbroicach z lodu nieprzeniknionego dla promieni słonecznych.
Potem wpadliśmy w długą dolinę bagnistą, bezpłodną, opuszczoną i pustą, zamkniętą między górami nagiemi i dzikiemi, pozbawioną zieloności, usianą szczątkami i odłamami skał, przeciętą kilku strumieniami, zasłaną żwirem i wielkiemi płachtami śniegu. Zaprowadziła nas do Andermatt, wsi dość znacznej na skraju górzystych pustyń tej części Szwajcaryi, o pół mili od Mostu Dyabelskiego.
O godzinie dziewiątej wieczorem, w ciemną noc pochmurną, posuwaliśmy się z przyjacielem ku sławnemu mostowi, który starożytne legendy przeznaczyły za mieszkanie księciu ciemności. Niebo było zamglone; niekiedy tylko zbłąkany promień księżyca spływał aż na ziemię; niekiedy tylko samotna gwiazda złotym punktem zabłysła na chwilę w bezmiarze i znikła wkrótce. I droga nasza otoczona skałami połupanemi w przepaści, ciosanemi najróżniej, miała w sobie coś ponurego. Godzina, dzika okolica, czas i miejsce, do którego dążyliśmy, wywierały na nas dziwne wrażenie. Nie było to przerażenie, raczej coś mętnego i melancholicznego w naszych wrażeniach. Szelest naszych kroków rozlegał się za nami; wśród tego ustronia głos nasz brzmiał uroczyście; potok szumiący w dali zdawał się wydawać słowa niezrozumiale, pochodzące z innego świata. Czem dalej szliśmy, tem bardziej droga nasza ścieśniała się między dwiema ścianami skał spiczastych, po ich bokach przesuwały się białawe obłoki, lub czuwała płynna mgła, podobna do złych duchów, czyhających w ciemnościach na swą zdobycz. Zdaleka w łonie góry, która zamykała nam drogę, zauważyliśmy otwór czarny: była to galerya często napotykana w skałach, znacznej długości. Zagłębiliśmy się wewnątrz, a to trochę [ 200 ]tła, które przyświecało naszej awanturniczej drodze znikło przy wejściu do jaskini. Nie mogliśmy już widzieć jeden drugiego. Echo powtarzało dźwięk naszych kroków; był to jedyny odgłos w tern miejscu ciemnem i ponurem. Kiedyśmy wyszli, znaleźliśmy się w otoczeniu skat ogromnych, które, rzec można, opasały nas kołem, a w pewnej odległości spostrzegliśmy Most Dyabelski, spoczywający na czterech arkadach, niepewny i niewyraźny wśród nocnych cieni. Z boku mieliśmy przepaść, dokąd według podania, szatan zrzuca swoje ofiary; potok rozbijał się tam z rykiem długim, straszliwym. Masy wody, spadając z kamienia na kamień, były jaśniejącej białości; rzec można, fale alabastru zderzające się z sobą. Jeszcze kilka kroków i stanęliśmy ;na moście nad przepaścią, otoczeni tajemniczymi dźwiękami fal, toczących się w głębi, podczas gdy skała występowała ku nam i w nieruchomości doskonałej, w ciszy majestatycznej zdawała się mówić wściekłym wodom: „Przeciw mnie nie wydołacie.“
Scena była tak dziwna, tak niepewna, że można byłoby mniemać, iż kołysze nas jakiś sen niewyraźny, zrodzony z gorączki. Dwie czy trzy gwiazdy błyszczały w tej części niebios, którą mogliśmy ujrzeć ponad górami, reszta widnokręgu była zakryta ich łonem. Takie miejsce, może wznieść uniesienie do najwyższego stopnia. Niema granic dla wyobraźni tam, gdzie dzika piękność natury nie zna wędzidła. Rodzaj zgrozy owładnie zmysłami: napełniamy duchami ciemną przestrzeń, która nas otacza, a straszliwe imię przywiązane do tych miejsc wywiera większe wrażenie, niż się sądzi. Trzeba przyznać także, że żadne miejsce na ziemi nie byłoby właściwsze służyć za tron upadłemu Archaniołowi. Duma jego zgadzałaby się dobrze z dumą czarnych skał, uwieńczonych chmurami, które [ 201 ] [ 203 ]światło księżyca powleka bladością. Serce jego rozdarte wyrzutami znajdowałoby sympatyczne oddźwięki w hałasie potoku, który igra z przeszkodami i odłamy głazów wyrzuca z wściekłością. Zawieszony nad przepaścią mógłby topić w niej wzrok swój iskrzący i pysznem okiem śledzić fale białawe, które suną, niby grobowe kamienie huraganem wleczone. Ponure jego skrzydła mogłyby się kołysać między czarnemi skałami o najeżonych iglicach, a mgła, która spływa zwolna i sinym obłokiem ślizga się po stoczach, służyćby mogła za dyadem owijający się dokoła jego czoła dumnego. Tak, jest-li na ziemi, to tam być musi.
Dzisiaj rano przeszedłem Most Dyabelski przy odgłosie min, które wybuchały dokoła, wysadzając masy skał w powietrze. Było dużo robotników tłuczących kamienie, inni naprawiali drogę i niszczyli całe wrażenie tego dzikiego miejsca. Przeszedłem zatem szybko, rzucając rzadko spojrzenia, chciałem bowiem zachować nocny obraz nietknięty w wyobraźni. Droga przeprowadzona z wielką sztuką ponad długą, przepaścią, zaprowadziła nas do Altorfu, gdzie już rozpoczynają się wielkie wspomnienia Tella. Dwa jego posągi zdobią plac tego miasta. Później wypłynęliśmy na wspaniałe jezioro lucereńskie, które w rozlicznych skrętach to kryje się za tkaninę skał, to wyłania się z nich w szmaragdowych falach. Kaplica Gwilelma Tella, stoi na skalistym brzegu. Jest to mały budynek ozdobiony malowidłami; wewnątrz ma dwa ołtarze. Na murach starożytnych widać tyrana Gesslera i jego kapelusz, dalej strzałę z luku świszczącą nad głową dziecka, dalej jeszcze śmierć ciemiężcy. Opowiadają, [ 204 ]że właśnie w tem miejscu bohater gór jednem wzgardliwem pchnięciem nogi obciążonej okowami, wśród burzy, pchnął na jezioro łódkę wielkorządcy. We dwie godziny potem byliśmy w Brunnen, małej mieścinie, położonej na brzegu jeziora. Zachód słońca rzucał właśnie złotawy odcień na cały krajobraz, a czarne skały zdawały się radować w potokach światła.
Dzisiaj przeszliśmy zwaliska Rosbergu. W 1806 zerwała się część tej góry i masami głazów pokryła cztery wioski z czterema setkami mieszkańców. Trawa i krzewy porastają teraz na ich grobach. Nagrobkami ich są głazy olbrzymie, a mech jedynym napisem. Później, w deszcz i mgłę weszliśmy na Righi. Jakby jaka fatalność cięży nad nami; gdzie jest najwięcej do widzenia, tam nic nie możemy widzieć; niebo i ziemia są przeciw nam.
Spędziliśmy tu dzień cały wśród mgły tak gęstej, że odebrała nam całkowicie widok na okolice. Rozmawiałem ze Stackelbergiem i Hohenlohem[172], których tutaj spotkałem. Hohenlohe zyskał wiele. Myślę, dlatego, że jest zakochany. Miłość jest stopniem, z którego dusza wznosi się ku wzniosłości i pięknu: jest to stan, który przybliża do doskonałości, odrywa od ziemi i od rzeczywistości. Człowiek najoschlejszy zmienia się mniej lub więcej, skoro się zakocha. Jest to jakby kruszec, co oczyszcza się w ogniu. Jeśli mało obcych przymieszek, zupełnie świecący wychodzi z płomienia, jeśli jest niemi pokryty i zawalony, pozbywa się ich tylko w części, lecz zawsze to poprawa.
[ 205 ] Pod wieczór mgła zaczęła się rozpraszać. Gdy noc nadeszła, spostrzegliśmy złoty brzeg księżyca; później widzieliśmy jego wysiłki, jak walczył z chmurami i niekiedy wychodził otoczony tęczą podwójną. Był jedynym błyszczącym punktem w niezmierzoności; wszystko inne mgła zalała i wierzchołek Righi zdawał się pływać sam na oceanie pary. Wszędzie dokoła tylko cienie białawe, a dalej już ciemność zupełna, poprzez którą kilka gwiazd drżało, jakoby gasnących. Zaiste, był to widok pełen potęgi i grozy. Zdawało się, że koniec świata nadchodzi, że ciała niebieskie utraciły trzecią część swego przepychu, że straszliwe przepowiednie się spełniają. Wszystko zbladło. Trzymaliśmy się już tylko na szczupłym szczątku globu rozproszonego w nieskończoności, a księżyc, co chwilę mdlejszy, zdawał się rzucać ostatnie wejrzenia pożegnalne ziemi, co przestawała istnieć. W innych znów chwilach Darkness[173] Byrona na myśl przychodziła; bo niebo odsłonięte na chwilę, napełniało się znowu chmurami i widziało się wyraźnie każdą gwiazdę umierającą, każdy promień księżyca rozpraszający się i ginący. Masy oparów, postępując pokrywały cały widnokrąg: zaprawdę, można było wyobrazić sobie, że trąba Archanioła ozwie się wkrótce!
Ale około dziesiątej wieczorem mgła nagle spadła w dolinę, błękit się ukazał i gwiazdy wytoczyły się jedna po drugiej, a król nocy pozostał sam w środku nieba i zrzucił zasłonę, co kryła Boskie jego wdzięki.
Teraz olbrzymia przestrzeń, którą, widzi się z wierzchołka Righi, otwarta jest dla oka, lecz wszystko stopiło się w mroku. Chmury spadłe z nieba rozwinęły się w morze mgły, w stosy śniegu. Gdzieniegdzie zrosły się w odłamy lodu, indziej [ 206 ]utworzyły pasy srebrne, owijające góry. Gdzie mgły się rozdarły, przebija w dole ciemny błękit jezior i czernia skał, a promienie księżyca przebiegają przestrzeń, lecą wszędzie swobodnie, igrają na przedmiotach. Zdawałoby się niekiedy, że widać ocean lodowy; potem, na ciemnem tle widać wynurzające się wyspy srebrne, potem błyszczące kopuły, dźwignięte wiatrem, za chwilę upadające w ruinę, a ruiny te płyną w powietrzu jak czółna żaglowe, schodzą na stoki wzgórz, lub rozpływają się w lazurze przestrzeni. Wszystko mętne, niepewne, fantastyczne. Czasem wszystko dokoła śmieje się: to morze błękitu z marmurowemi skałami u dołu, z wyspami lazuru u góry. Innym razem wszystko się mroczy: to ocean podbiegunowy, a smutny księżyc zdaje się lać gorzkie promienie na wieczne śniegi, gdy wiatr świszczę w powietrzu i porywa z sobą, kłęby sine, podobne do latających lawin.
Widziałem wschód słońca na Righi z oceanem mgły u dołu; później jeziorem przybyliśmy do Lucerny. Boże miłosierdzia, czyż spodziewałem się tam znaleźć to, co znalazłem!. . . Serce moje zwiędło przed czasem. Słuszna to kara; zwarzyłem różę, która, nie była zrodzoną na to, by zwiędnąć, lecz by lśnić i wonie rozsyłać za każdym z niebios powiewem.
Przypisy
[edit]- ↑ Ojciec Krasińskiego Wincenty 1783—1858 oficer we wojskach napoleońskich, walczył w Hiszpanii, gdzie mieszkali ongi Maurowie.
- ↑ Gallowie starożytni mieszkańcy Francyi.
- ↑ Prowancya — południowa Francya.
- ↑ Nieśmiertelny wieszcz — Sarbiewski 1595 do — 1640, najznakomitszy poeta łaciński nowożytny.
- ↑ Dziedzilia (Dziecilela) i Marzanna, bóstwa Słowian pogańskich.
- ↑ Poświst, bożek wiatru.
- ↑ Opinogóra jest własnością Krasińskich.
- ↑ Byron (cz. Bajron) 1788—1824, poeta angielski wywierał wielki wpływ między r. 1820—40.
- ↑ Walter-Scott (cz. Łolter-Skot) 1771—1832, romansopisarz, miał wielki wpływ na młodość Krasińskiego.
- ↑ Lechia — Polska.
- ↑ Kolczuga — zbroja.
- ↑ Lozanna, miasto szwajcarskie.
- ↑ Lapis lasuli — kamień barwy błękitnej.
- ↑ Helwecya — Szwajcarya.
- ↑ Mont Blanc (cz. Mą-blank) najwyższy szczyt alpejski.
- ↑ Jurańskie pasmo górskie stanowi granicę między Szwajcaryą a Francyą.
- ↑ Aar, rzeka szwajcarska, płynie między Jurą a Alpami i wpada do Benu.
- ↑ Awalansze — lawiny, masy śniegu zmarzłego staczające się z gór.
- ↑ Moore (cz. Mur) poeta angielski 1780—1852. Wiersz jego po polsku:
Któremu życie nic mroczniejszego ani jaśniejszego nie może przynieść,
Któremu radość nie daje ukojenia a smutek zgryzoty. - ↑ „Dom rodzinny“ itd. Całe widzenie jest wiernym obrazem młodości Krasińskiego.
- ↑ Pierwsza serca niedoświadczonego ponęta — Amelia Załuska.
- ↑ Ciemne mury — Genewa.
- ↑ Piękna boska okolica — Szwajcarya.
- ↑ Na jego ramieniu opierała się — Henryka Willan (cz. Willen).
- ↑ 25.0 25.1 25.2 Czy „Małgorzata z Zembocina, podobnie jak „Ermenonville“ i „Dolina Klöntal“ są dzieła Krasińskiego, niepewna.
- ↑ Gesner, poeta niemiecki 1730—88.
- ↑ Riedern (cz. Ridern) wioska szwajcarska.
- ↑ Tebaida. pustynia egipska ongi zamieszkana przez pustelników chrześcijańskich.
- ↑ Lentsch (cz. Lencz), struga.
- ↑ Salwator-Rosa (cz. Roza) malarz ponurych krajobrazów 1615—1673.
- ↑ Glarnisch (cz. Glarnisz).
- ↑ See rüti (cz. Zejriuti).
- ↑ Gretry (cz. Gretri), muzyk francuski 1741 do 1813. O jakiej operze mowa, nie sposób rozstrzygnąć.
- ↑ Kühreihen (cz. Kiurajhen).
- ↑ Rhode, zapewne Rode (cz. Rod) muzyk francuski 1774—1830.
- ↑ Bouteilliers (cz. Buteje).
- ↑ Herpin (cz. Erpę).
- ↑ Montmorency (cz. Mąmoranse), możny ród francuski.
- ↑ Gabryela d’Estrees (cz. destrej), kochanka Henryka IV (1594—1610).
- ↑ Girardin (cz. Żirardę).
- ↑ Rousseau (cz. Ruso), filozof i literat, 1712 do 1778.
- ↑ Descartes (cz. Dekart) czyli Kartezyusz 1596—1650.
- ↑ Newton (cz. Niutyn) 1642—1726 i Penn 1644—1718 uczeni angielscy.
- ↑ Montesquieu (cz. Mąteskie) 1689—1755.
- ↑ Voltaire (cz. Wolter) 1694—1778, i Rousseau, filozofowie i pisarze francuscy.
- ↑ Wirgili, poeta starożytny 70—18 przed Chr.
- ↑ Tompson zapewne Thomson (cz. Tomsyn) Jakób poeta szkocki 1700—1748.
- ↑ Saint Lambert (cz. Sę-Lamber) 1716—1803, Francuz w poezyach opisywał ładne krajobrazy.
- ↑ Maillard (cz. Majar), może rewolucyonista.
- ↑ Jaromir, Biskup praski, zbuntował się przeciwko bratu Wratysławowi 1061—1086.
- ↑ Bela, król węgierski 1061—1063.
- ↑ Izasław, car ruski 1054—1078.
- ↑ Dżanet — rumak.
- ↑ Bolesław Śmiały wcale nie wyprawiał się na Kijów.
- ↑ Karem — wyrazu tego niema w żadnym słowniku, zapewne pomyłka.
- ↑ Jaromir, Biskup praski, zbuntował się przeciwko bratu Wratysławowi 1061—1086.
- ↑ Przemór — jad.
- ↑ Kindżał — sztylet, rohatyna — włócznia.
- ↑ Karol de Bonstetten (cz. Bąstetę) 1745—1832, pisarz francuski, redaktor „Biblioteki powszechnej“ genewskiej.
- ↑ Ostatni bohater — Kościuszko † r. 1817 w Soluvie.
- ↑ Zygmunt I 1506—1548, ożeniony z Boną Sforzescą (cz. Sforceską), księżniczką wioską.
- ↑ Greczyzna nie wpłynęła na język polski.
- ↑ Hellada — Grecya.
- ↑ Wieczne miasto — Rzym.
- ↑ Kopernik 1473—1543.
- ↑ Vitelion czyli Ciołek żył ok. r. 1300, nie był akademikiem krakowskim.
- ↑ Kochanowski Jan 1530—1584. W tym czasie literatura włoska ale też francuska (Ronsard) i angielska stały już bardzo wysoko (Chaucer 1328 do 1400, Marlowe 1562—1593). Sam Shakespere (ur. 1564) w kilkanaście lat po zgonie Kochanowskiego dosięgnął wielkiej sławy (um. 1616).
- ↑ Pedantyzm — drobnostkowość. Scholastyczny — szkolarski.
- ↑ W XVII wieku żył wielki poeta Wacław Potocki 1623—1696, twórca „Wojny chrześcijańskiej.“
- ↑ Ocena Jezuitów słuszna nie jest.
- ↑ Skarga żył 1536—1612.
- ↑ Bossuet kaznodzieja 1627—1704.
- ↑ Stanisław August 1764—1795 († 1798).
- ↑ Towarzystwo literackie — Przyjaciół Nauk warszawskie 1800—1832.
- ↑ Krasicki 1735—1801 był Biskupem warmińskim od r. 1766, od r. 1794 Arcybiskupom gnieźnieńskim.
- ↑ La Fontaine, znakomity bajkopisarz francuski 1621—95. Powieści Krasickiego dzisiaj uchodzą za nudne.
- ↑ Trembecki 1725—1812.
- ↑ Boufflers (cz. Bufler) 1737—1815 pisarz i polityk.
- ↑ Zofia Potocka, Greczynka, żona Szczęsnego, na. którego dworze Trembecki dokonał życia.
- ↑ Karpiński 1741—1825 jest tylko trzeciorzędnym poetą.
- ↑ Franciszek Ksawery Dmochowski 1762—1808.
- ↑ Tłumaczenie Illiady słabe jest, lepszy przekład Eneidy.
- ↑ Naruszewicz Biskup łucki, pierwszy historyk polski 1733—96.
- ↑ Kniaźnin 1750—1807 poprzednik romantyzmu.
- ↑ Szymanowski 1748—1801 poeta trzeciorzędny.
- ↑ Cesarz Aleksander I (1801—1826) utworzył Królestwo tz. Kongresowe 1815—1831.
- ↑ Niemcewicz 1758—1841 wydał r. 1825 „Jana z Tęczyna.“
- ↑ Cooper 1789—1851, Amerykanin.
- ↑ Pope Aleksander 1688—1744, poeta angielski.
- ↑ Jan Śniadecki 1756—1830, rektorem był 1807—14.
- ↑ d’Alembert (cz. Dalamber) 1717—1783 pisarz francuski.
- ↑ Kajetan Koźmian 1772—1856 napisał Ziemiaństwo wydane r. 1830.
- ↑ Ludwik Osiński 1775—1838, adwokat i dyrektor teatru warszawskiego.
- ↑ W „Cydzie“ Corneilla Chimena zakochała się w bohaterskim Rodrygu.
- ↑ Boilau (cz. Błalo) estetyk francuski 1636—1711.
- ↑ Schiller (cz. Szyler) 1759—1805, poeta niemiecki, autor licznych ballad i rozczochranego dramatu „Zbójców.“
- ↑ Antologia polska.
- ↑ Na cześć Laury Petrarca pisał sławne sonety.
- ↑ Morawski Franciszek 1783—1861.
- ↑ Wężyk 1785—1830 był raczej klasykiem.
- ↑ Odyniec 1804—1885, tłómaczył autorów angielskich i niemieckich, pisarz nieszczególny.
- ↑ Alojzego Felińskiego 1771—1820 Barbara, najlepsza tragedya przed Słowackim, daleka jednak od Racin’a i Corneill’a.
- ↑ Brodziński poprzednik romantyzmu 1791—1835.
- ↑ Zaleski 1802—1886 poeta drugorzędny przez spólczesnych przeceniany.
- ↑ Audaces fortuna juvat — Odważnym szczęście sprzyja.
- ↑ Fredro (ojciec) 1793—1876 najlepszy komedyopisarz polski.
- ↑ Defauconpret (1767—1843) tlómaczył pisarzy angielskich po francusku.
- ↑ Franciszek Salezy Dmochowski estetyk, krytyk, poeta mierny 1801—1871.
- ↑ Kowalski Franciszek 1799—1862.
- ↑ Corneille (cz. Kornej) 1606—1681 i Racine cz. Kasyn) 1612—1691, tragicy francuscy.
- ↑ Alfieri. tragik wioski 1749—1803.
- ↑ Ducis 1733—1816, dramatyk, przeceniany od spólczesnych.
- ↑ Delavigne (cz. Delawiń) 1793—1843, poeta francuski przeceniany od spólczesnych.
- ↑ Lelewel historyk i geograf 1786—1861.
- ↑ Malte Brun (cz. Maltebrę) 1775—1826, geograf francuski.
- ↑ Kalkuta, stolica Indyi.
- ↑ Gaszyński 1808—1866 przyjaciel Krasińskiego.
- ↑ Bronikowski 1783—1834 autor powieści historycznych.
- ↑ Bernatowicz 1786—1836 Sienkiewicz czasów romantycznych.
- ↑ Ivanhoe (cz. Ajwenho) powieść Walter Scotta.
- ↑ H. W. — Henryka Willan (cz. Wilen) Angielka, znajoma z Genewy.
- ↑ Wankany teatrem jest Islandya, nazwy miejscowości i ludzi prawdopodobnie zmyślone, bogów wzięte z podań północnych.
- ↑ Hekla, wulkan islandzki.
- ↑ Saga — poemat bohaterski.
- ↑ Fingal, bajeczny wieszcz iryjski.
- ↑ Hiperborejski — z dalekiej północy.
- ↑ Epitafium, napis grobowy.
- ↑ Młodzieniec odważny — Józef Sułkowski, adjutant Napoleona, który zginął w Egipcie. Podobno Napoleon upatrywał w nim spólzawodnika, więc wysłał go na stracony posterunek.
- ↑ Nie zdrada spowodowała klęskę pod Waterloo, lecz niedołęstwo jednego z generałów.
- ↑ Z pierwszą swą żoną Józefiną Beauharnais (cz. Boarne) Napoleon rozwiódł się r. 1810.
- ↑ Lud waleczny i wierny — Polacy.
- ↑ Ateusz — człowiek niewierzący w Boga.
- ↑ Skała — wyspa św. Heleny.
- ↑ Dopiero r. 1840 zwłoki Napoleona przewieziono do Paryża.
- ↑ W rzeczywistości legiony składały się bądź z ochotników, uciekających z kraju, bądź z dezerterów i jeńców Polaków z wojsk austryackich.
- ↑ Pod Arcole (cz. Arkole) 1796 pobili Austryaków, nad Trebią 1799 Suworów Francuzów.
- ↑ Auzonia — Włochy.
- ↑ Do San Domingo (Haiti) na pewną śmierć Napoleon wysłał część Legionów.
- ↑ Sierra Morena — góry hiszpańskie.
- ↑ Sallanches (cz. Salansz) miejscowość szwajcarska.
- ↑ Chamonix (cz. Szamonis).
- ↑ 3. sierpnia 1830 to wtorek.
- ↑ Arveyron (cz. Arwerą).
- ↑ Brévent (cz. Brejwan).
- ↑ Martigny (cz. Martini).
- ↑ Acheron i Styx, rzeki podziemne bajeczne.
- ↑ Generał Desaix (cz. Deso) poległ pod Marengo.
- ↑ Bex (cz. Bes).
- ↑ Montreux (cz. (Mątre).
- ↑ W Chillonie (cz. Sziją) książę sabaudzki Karol III więził przez 6 lat (od r. 1530—6) Bonivarda, opata klasztoru św. Wikotra pod Genewą. Na tem tle Byron napisał „Więźnia Chillonu.“
- ↑ Meillerie (cz. Mejeri).
- ↑ Rousseau napisał powieść „Nową Heloizę.“
- ↑ Podróż tę Krasiński odbywał z Mickiewiczem i Odyńcem.
- ↑ Chateau d’Oex (cz. Szato Des) — zamek Oex.
- ↑ Jaman (cz. Żaman).
- ↑ Malachit, kamień barwy zielonej.
- ↑ Oberland — część Szwajcaryi między Alpami a Jurą.
- ↑ Przygotuj duszę, młody Azimie.
- ↑ Weissenbourg (cz. Wisambur).
- ↑ Kanton, prowincya szwajcarska.
- ↑ Thoune (cz. Ton).
- ↑ Bowl (cz. Bałl).
- ↑ Jedna Angielka jest Henryka Willan.
- ↑ „Wolny Strzelec“ — opera Webera.
- ↑ O połączeniu dusz po śmierci — Ułomek z dawnego rękopisu słowiańskiego.
- ↑ Table d’hote (cz. tabledot) wspólny obiad hotelowy.
- ↑ Giessbach (cz. Gisbach).
- ↑ Jungfrau nie jest drugim najwyższym szczytem.
- ↑ Manfred, dramat Byrona.
- ↑ Jak piękny cały ten widzialny świat!
- ↑ Szalet chata alpejska.
- ↑ Stackelberg i Hohenlohe, znajomi z Genewy.
- ↑ Ciemność.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |