Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/61

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

knięty w połowie, choć mógł się jednym skokiem przedzielić od ziemi wiecznością. Ale zarazem wzniósł do Boga modlitwę z zapałem lat dziecinnych i prosił Go o śmierć. Wszystkie względy odpadły od jego umysłu; wzniesiony na skrzydłach ufności w Pana światów, stracił na chwilę gorycz nieszczęścia. Spokojny, daleki od ziemskich namiętności, wracał jak syn do ojca, wracał na łono nieśmiertelności i wśród wszystkich wdzięków przyrodzenia, na błękitnej wód powierzchni, oświecony konającem słońcem, błagał Stwórcy, by nie dozwolił mu przeżyć tego słońca.
 Natchnięty rozpaczą, mało dbał, czy nieba, czy piekła wydrą mu życie, bez żadnej dalszej nadziei puścił się na bałwany oceanu i chciał zginąć, niepomny na przyszłość i śmiejąc się z zachmurzonego nieba, bo pogardzał trwogą i lubił dumnie się urągać z huku grzmotów i świstów szalonego wichru. Ale teraz nadzieja wcisnęła się do stroskanego serca, nadzieja, że za grobem wróci się obraz, we śnie przypomniany, i z całem uniesieniem, z całą szczerością wielkiej duszy wylał się Wszechmocnemu ze swojemi uczuciami i życzeniem, i co chwila silniej ufając w nieśmiertelność, co chwila, pewniej spodziewał się zgonu. Jeszcze daleko było od lądu, a słońce już stanęło na granicach widnokręgu i statek, dotąd zwycięski nad usiłowaniami morza, zaczął powoli zstępować w łono oceanu; stopniami zniżał się wśród dwóch bałwanów, zdających się stać niewzruszenie; poznał natenczas, że Bóg zmiłował się nad życiem, klęskami w każdej chwili naznaczonem; kląkł, jak dawniej klęczał w dniu wiosennym na samotnej skale, i spuszczał się coraz bardziej, trzymając wzrok orli w umierające słońce. Nareszcie ujrzał, jak się wody przecisnęły aż na pokład okrętu; powoli objął go bałwan morski, koły-