Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/84

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 — Ja, co mówię, nie mówię tylko z domysłu; dalby to Bóg, żeby się nie stało, ale żebyś wiedziała, co ja wczoraj słyszałem...
 — No, cóżeś słyszał?
 — Oto, kiedy się poupijali słudzy Zbiluda, Zemy, Sambora, Bodzanki i innych, pomrukiwali jeden do drugiego: Niechajno więcej odwłóczy, już my tu zapewnie raz ostatni po przyjacielsku! O, te wyrazy na wskroś przeszyły serce moje!
 — I ty zawsze dostrzeżesz coś nadzwyczajnego tam, gdzie tylko sama niedorzeczność! I cóż pijani mieli robić? Gadali, co im się podobało. Sprzątałbyś lepiej, oto idzie pani z małym Świętosławkiem i siostrą swoją Maryą!
 — Oddalcie się na chwilę, moi dobrzy przyjaciele! — odezwała się Małgorzata do Junoszy i Doroty.
 Skłonili się słudzy i opuścili panią.
 — Siostro moja — rzekła Marya — cóż więc czynić będziemy? Zbilud, Zema, Sambor, Bodzanka, każdy z nich ostatniej żąda odpowiedzi. Jeżeli przeciwną odbiorą, nieszczęśliwa małżonka Mikołaja, nieszczęśliwaś, siostro moja! Jeżeli jednemu z nich oddasz swą rękę, zginie on zapewne od trzech innych. Będzie cię zmuszał drugi do ślubów, a może każdy z nich w szczególności. Znasz wyuzdane chucie tych zuchwalców, jakąże przeciw nim masz obronę?
 Moją niewinność i wierność — zawołała z trosków swoich, jakby z letargu, przebudzona Małgorzata. — Tak, moją niewinność i wierność — powtarzała z zapałem. — Zbrodniarz tylko martwego mojego ciała stać się może panem, ale nigdy ożywionego tym Boskim, nieskazitelnym płomieniem miłości, który-m Mikołajowi u stopni ołtarza ślubowała.
 — Ach, siostro, jeżeli życiem pogardzisz, w cóż