W długi czas potem, w pewny dzień wiosenny, jakiś człowiek kroczył ku Polsce. Odzież jego była w łachmanach. Szedł z trudnością. Kaszkiet żołnierski, podziurawiony kulami, okrywał mu głowę siwą. Strzępki munduru, na którym błyszczał jeszcze haft w narodowych barwach, ściskały jego kibić silną, chociaż już nieco pochyloną. Epolety, zbrudzone prochem bojowym, zwisały mu z ramion. Dwa krzyże, z których emalię starł ołów zabójczy, połyskiwały na piersi szerokiej, a szpadę miał u boku. Ona jedna nie zmieniła się tylko, ona tylko i serce tego, co ją nosił. Przybył do granicy. Przez chwilę zdało mu się, że zmylił drogę; lecz nie: ta sama piasczysta równina, pokryta jodłami, i rzeka daleka, i łany zboża naokół, i dzwonnice w oddali. Odkąd rzucił im ostatnie wejrzenie pożegnania, inne krainy, inne zwyczaje, inni ludzie go otaczali; ostrzem szpady utorował sobie drogę nieomal przez
całą Europę; lecz wszędzie, pośród piramid starego Egiptu, pod cieniem bananów w San‑Domingo[1], na szczytach Sierry‑Moreny[2], wśród tajemniczych zakrętów Alhambry, na czarujących brzegach Renu, wśród mirtów i pomarańcz kwitnących wzgórzy Italii, w gwarze wielkich miast i w ciszy grobowej pola rzezi, gdy śmierć skończyła swe dzieło, wszędzie myślał o równinach ojczyzny i pragnął ją ujrzeć jeszcze. Teraz, kiedy spełniało się nakoniec to pragnienie jego serca, ta wizya jego snów, to życzenie całego życia, pełnego wstrząśnień i wzruszeń, w jakimże stanie ją odnajdywał!... A przecie cały wiek swój młody spędził na polu bitew, w pośród tysiąca niebezpieczeństw, a później poświęcił swój odpoczynek i ostatek swych lat, spodziewając się, że wróci tu, że zastanie ojczyznę swą wspaniałą i dumną, jak za pięknych dni Chwały! A teraz, wróciwszy pod dach ojczysty, będzie słyszeć westchnie-