Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/158

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

i ręką potężną a silną pchnął na wielką drogę pochodu narodów. W ostatni dzień stworzenia Bóg tak samo spoglądał na światy, którym tchnieniem swojem rozkazał krążyć w przestrzeni.
 W wyrazie twarzy starca było jakieś oczekiwanie, którego przyczynę pewną trudno byłoby oznaczyć. Sam pośród pustyni, opuszczony od swoich, wzniesiony ponad równinę, na górze, której szczyt nieomal zawsze tonął w potokach błyskawic, znając lepiej płomienie piorunu niż zieloność trawników, czegóż oczekiwał? A jednak prawie napewno przewidywał jakiś wypadek blizki i nieodzowny, bo rzuciwszy wejrzenie wzniosłego pożegnania przedmiotom swoich prac długich, na białej tunice skrzyżował ramiona i pełen wiary wzrok wbił w słońce, chylące się ku widnokręgowi wśród wiru iskier i zasłony obłoków przezroczystych.
 Podanie pozostawiło wątpliwość co do długości chwil, jakie spędził w rozważaniu i zachwyceniu, lecz ludy piasków wschodnich wierzą, że z ostatnim blaskiem wieczoru życie fizyczne poczęło w nim gasnąć. Kilka obłoków podobnych do skrzydeł Cherubów, spłynęło na szczyt góry i otoczyło go. Kilka tęcz, jak mosty wygięte zawisło nad niemi, a on, aby podtrzymać swe ciało ciążące ku ziemi, oparł się na chmurze. Wówczas zdało mu się, że każda z jego myśli ostatnich odrywa się od niego jak gwiazda i wznosi się ku niebu. Potem zatrzymały się wszystkie i stopiły się w błyszczący meteor, który ważąc się w powietrzu oczekiwał na resztę duszy, ożywiającej jeszcze pierś jego. Aż do chwili całkowitego rozwiązania wzrok jego nie stracił swej siły, ani umysł swej tęgości. A kiedy wyszeptał ostatnie błogosławieństwo, które jako rosa wieczoru spadło na namioty ludu jego, myśl ostatnia, która jeszcze udzielała trochę życia jego powłoce cielesnej, oddzieliła się od niego jak snop błyszczących promieni,