Z Chamonix przeszliśmy przez łańcuch gór, aby udać się do Martigny[1]. Strumienie i siklawy, skały i lasy, oto co spotkaliśmy na drodze.
Z Martigny skierowaliśmy się ku Saint‑Bernard. Kraina, którąśmy przechodzili, dzika była i malownicza. Lecz mgła zstępująca z niebios stopniowo, wkrótce wszystko nam skryła z przed oczu. Niczego piękniejszego nie widziałem, jak ta mgła wspaniała, majestatyczna i ponura, która jeden za drugim obejmowała gór wierzchołki, spływała po ich zboczach i nakoniec owinęła cały krajobraz zasłoną, zaledwie przezroczystą. Byłem jakby w krainie dusz. Dokoła mnie było coś tak tajemniczego, tak nieokreślonego, a tak wzniosłego zarazem! Fale potoków z hałasem toczyły się u mych nóg, a często nie mogłem dostrzedz ich brzegów. Skały pokryte bladym mchem nieruchome otaczały nas zewsząd. Ostry chłód nas przejmował. Przechodzień niekiedy spotkany na drodze wydawał się zdala cieniem. Głęboka cisza panowała na miejscach, przez które przechodziłem. Stąd przepaści napół osłonięte, wydawały się jeszcze straszniejsze, a szum wody rozbijającej się o skały nabierał akcentów żałobnych. Oko siliło się napróżno przebić białawe opary rozciągnięte dokoła. Zdawało mi się, że idę ku niepewnemu celowi, po niepewnej drodze i że ta droga nie jest już na ziemi. Trudno było nadać jakiś pewniejszy kierunek myślom, bo na co kolwiek spoglądałem, było niepewne, mgliste, rozpłynięte. Zieleń, trawa, drzewa zdawały się co chwila to omdlewać, to żywszych nabierać kolorów, podług tego, czy spoczywał mniejszy czy większy ciężar mgły na nich. Słowem nie podobna oddać należycie uczuć,
- ↑ Martigny (cz. Martini).