Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/162

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

drzewo każde, każda roślina była jakby przyjacielem dzieciństwa, gdzie na każdy dźwięk wymówiony, drżało im serce. Umrą od ziemi tej daleko, na obcej glebie, w nieznanych stronach, ale dla niej; i było dosyć: nic nie mogłoby zwrócić z drogi ku południowi lotu ich orłów i ich chorągwi.
 Nakoniec na rumaku pustynnym przybył wódz, dumny i piękny męską odwagą. I rozkaz nieodzowny rozległ się z jednego końca wojska na drugi. Ugięły się wszystkie kolana, wszystkie usta wyszeptały krótką modlitwę do Boga. Potem, niżej jeszcze spuścili swe czoła szlachetne, żegnali się z ziemią rodzinną całując wyschły pył piasków; i nie mogli odeń ust swych oderwać. Rzekłbyś, pożegnanie z uwielbianą kochanką. Później wzięli szczyptę tej ziemi i zawiesili ją sobie na piersiach, każdy jak mógł: oficerowie w medalionach złotych i srebrnych, niektórzy w jedwabiu i aksamicie, żołnierze w zwitkach płóciennych. Potem w milczeniu, ze łzami w oczach, powstali. Chwilę jeszcze stali nieruchomi, jakby nie mogli się oderwać od tej matki ich wspólnej; potem cała kolumna poruszyła się i poszła krokiem pośpiesznym. Zagrały bębny, ozwały się trąbki, chorągwie rozwinęły się na wietrze i każdy energicznie ruszał drogą nową: chwila słabości minęła. Opuścili ojczyznę i braci, ale za nią, dla nich poszli walczyć; a jeśli nie mogli powrócić im szczęścia, przynajmniej ostatnim odblaskiem chwały uświetnili posępny grób Polski. Ich siła, odwaga, nadzieja, wezbrały na nowo; śpiewy wojenne stopniowo wznosiły się w powietrze, a oczy ich odzyskały dawny swój ogień. Był to śpiew męczenników.
 Oto jak rozpoczęli ciężką i długą drogę, przygód pełną.

∗             ∗