Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/124

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

schłych i szronem zwarzonych, czekałem rozwiązania swego życia, które (wiedziałem to) nie miało trwać dłużej niż do świtu. Łzy płynąć z mych oczu przestały, miałem zamienić ojczyznę ziemską na ojczyznę swej duszy. Wspomnienia moje krążyły jeszcze ponad rodzinnemi równinami, ale były to już raczej błogosławieństwa człowieka, który poświęciwszy życie krajowi, spełnił swe zadanie i opuszcza ten padół nieszczęść. Wszelkie pragnienie zemsty, które kazało mi niegdyś przepływać morza i przebywać góry, które ożywiało każdą życia mego chwilę, pragnienie tej wzniosłej zemsty całego narodu, ześrodkowane w mej duszy — zagasło w mem sercu. Cichy i spokojny, patrzyłem z uśmiechem politowania na otaczające mnie przedmioty z wyjątkiem grobów; czekałem ciągle i czułem jakąś niemoc, wnikającą w me żyły. Serce wolniej bić zaczynało, krew nie podnosiła mi piersi; zanik fizyczny rozpoczynał swe dzieło zniszczenia, co usta me przyjmowały wzgardliwym uśmiechem. Nakoniec mgła rozpostarła się przed niemi oczyma, a obraz jej, co tkwił w mej duszy tak, jak sprawiedliwość w wieczności, ukazał się oczu moim wśród tychże samych dźwięków, co przedtem towarzyszyły jej zniknięciu. Teraz jednak dźwięki te potężniały i zbliżały się, a im więcej zyskiwały na sile i harmonii, tem wyraźniejszym i widoczniejszym stawał się jej wizerunek; a kiedy tony wzniosły się do melodyi niebiańskiej, ona dotknęła stopą ziemi i podeszła ku mnie. Wtedy podałem jej dłoń, krwią tyranów zbroczoną, a ona jej nie odepchnęła i dłonie nasze splotły się i zgodnie postąpiliśmy ku drzwiom podziemi, które się przed nami rozwarły. Spojrzenie jej i głos mówiły, że mię kocha i że mamy umrzeć razem. W chwili tej pojąłem po raz pierwszy cały bezmiar dobroci Bożej. Blady jak śnieg, a złocony promieniami księżyca całun spływał z żałobnej kolumny,