Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/206

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

tworzyły pasy srebrne, owijające góry. Gdzie mgły się rozdarły, przebija w dole ciemny błękit jezior i czernia skał, a promienie księżyca przebiegają przestrzeń, lecą wszędzie swobodnie, igrają na przedmiotach. Zdawałoby się niekiedy, że widać ocean lodowy; potem, na ciemnem tle widać wynurzające się wyspy srebrne, potem błyszczące kopuły, dźwignięte wiatrem, za chwilę upadające w ruinę, a ruiny te płyną w powietrzu jak czółna żaglowe, schodzą na stoki wzgórz, lub rozpływają się w lazurze przestrzeni. Wszystko mętne, niepewne, fantastyczne. Czasem wszystko dokoła śmieje się: to morze błękitu z marmurowemi skałami u dołu, z wyspami lazuru u góry. Innym razem wszystko się mroczy: to ocean podbiegunowy, a smutny księżyc zdaje się lać gorzkie promienie na wieczne śniegi, gdy wiatr świszczę w powietrzu i porywa z sobą, kłęby sine, podobne do latających lawin.




Lucerna, 30 sierpnia 1830, 11 w nocy.

 Widziałem wschód słońca na Righi z oceanem mgły u dołu; później jeziorem przybyliśmy do Lucerny. Boże miłosierdzia, czyż spodziewałem się tam znaleźć to, co znalazłem!. . . Serce moje zwiędło przed czasem. Słuszna to kara; zwarzyłem różę, która, nie była zrodzoną na to, by zwiędnąć, lecz by lśnić i wonie rozsyłać za każdym z niebios powiewem.